JustPaste.it

Trójca. Część 17

ALLACH I PAN – WIZYTA II. Część IV – Bitwy.

ALLACH I PAN – WIZYTA II. Część IV – Bitwy.

 

     Teraz  rzucał  Allach.  Wyrzucił  dwie  pary,  co  prawda  silne  pary,  ale  to  i  tak  nic  nie  znaczyło.  Jego  sytuacja  nic  się  nie  zmieniła.  Jeszcze  bardziej  podniosło  to  Pana  na  duchu.  Z  Jerozolimy  wyruszyły  jego  wojska.  Szły  na  odsiecz  Tyberiadzie,  gdzie  broniła  się  żona  Rajmunda.  Rzucił  znów.  Słabo.  Tak  jak  Allach.  Też  tylko  dwie  pary  i  takie  same,  i  tylko  kość  dodatkowa  była  o  dwa  oczka  mocniejsza.  Kolej  na  Allacha.  Cztery  piątki,  a  zatem  wielkie  zaskoczenie  Pana,  który  się  tego  nie  spodziewał.  Jego  wojska  były  już  pod  Hittinem.  Tam  Saladyn  wciągnął  je  w  pułapkę.  Najpierw  zaatakował  ze  skrzydeł.  Chrześcijanie  Pana  bronili  się  dzielnie,  ale  bez  efektów.  Oddziały  Allacha  skutecznie  i  konsekwentnie  eliminowały  swoich  wrogów. 

    – Teraz  ja  rzucam – powiedział  Pan  i  wziął  swój  kubek.  Opróżnił  go,  ale  wyrzucił  tylko  dwie  silne  pary.  Oczekiwał  czegoś  więcej.  Skrzywił  się  z  niesmakiem.  Spuścił  głowę.

    – Wiesz  co? – powiedział  Allach  biorąc  kubek. – Ja  rzucę  raz,  a  ty  potem  aż  pięć,  a  jeżeli  w  którymkolwiek  rzucie  będziesz  lepszy  ode  mnie,  wygrałeś  całą  bitwę.

       Pan  podniósł  głowę.  Allach  rzucił  kości.  Kareta  z  szóstek  i  piątka. 

    – Uch! – Odetchnął  z  ulgą.

       Jeszcze  nigdy  w  dotychczasowych  grach  nie  udało  mu  się  wyrzucić  większej  figury,  czyli  pokera.  Tryumfalnie  spojrzał  na  Pana.  Pan  również  jeszcze  nigdy  nie  miał  pokera.  Mieszane  uczucia  opanowały  go  w  całości.  Swoim  wcześniejszym  milczeniem  zgodził  się  na  warunki  Allacha,  ale  nawet  gdyby  zaoponował  to  i  tak  była  kolej  Allacha.  Nie  miał  wyboru.  Po  chwili  namysłu  zaczął  rzucać.  Obracał  kubkiem,  potrząsał,  stawiał  do  góry  dnem  i  zanim  go  podniósł,  dłońmi  wykonywał  nad  nim  jakieś  magiczne  ruchy.  Ostatnim  razem,  kiedy  kubek  już  stał  na  stole  Pan  złożył  dłonie  jak  do  modlitwy  i  skłonił  ku  nim  głowę,  jak  gdyby  opierając  ją  o  nie.  Allach  nie  mógł  zrozumieć  tego  gestu.

       W  tej  grze  Panu  nigdy  nie  udało  się  być  lepszym.  Rogi  Hittin  na  zawsze  utkwiły  mu  w  pamięci,  tym  bardziej,  że  po  zakończeniu  bitwy  Allach,  będąc  już  u  siebie,  pojedynczymi  kośćmi  rzucał  sobie  dla  przyjemności  i  wtedy  na  oczach  Saladyna  wykonywano  wyroki  na  jeńcach.  Teraz  swoim  zwyczajem  odwrócił  się  od  stołu,  dając  Panu  do  zrozumienia,  że  gra  już  skończona.  Ten  wstał,  klasnął  w  dłonie  i  do  komnaty  wszedł  Xen  niosąc  dwa  koktajle.  Po  chwili  Pan  usiadł.  Obaj  ucztowali  zbierając  wyzwoloną  na  Ziemi  energię.  Panu  zawsze  dopisywał  apetyt.

       Kiedy  pod  Hittin  poniósł  Pan  sromotną  klęskę,  na  Ziemi  był  już  rok  1187.  Pan  liczył  lata  od  narodzin  swojego  syna.  Ci  inni,  narodzeni  z  zacieniania,  nie  byli  mu  współistotni.  On – jako  Pan,  tylko  wysłuchiwał  składanych  do  niego  próśb  o   potomstwo,  ale  bezpośredniego  udziału  w  zapładnianiu  nie  brał.  Zastępował  go  Duch.  Tak  też  było  z  Anną,  która  powiła  jedyną  dziewczynkę  zacieniania – Maryś.  Dopiero  z  nią  osobiście  spłodził  syna  i  od  jego  narodzin  liczył  lata.  A  te  w   Niebie  szybko  mijały.  Tam  czas  upływał  wolno,  tak  więc  to  co  działo  się  na  Ziemi  ciągle  wydawało  się  być  chwilą.  Teraz  kończył  się  wiek  XIII.  Powoli  cichły  wyprawy  krzyżowe,  bo  i  Allach,  i  Pan  byli  już  sobą  znudzeni.  Chcieli  trochę  od  siebie  odpocząć.  Prawda,  że  często  się  rozstawali.  Musieli  przecież  spać,  brać  kąpiele,  czasem  przyjmować  jakichś  ważnych  gości,  zajmować  się  innymi  sprawami.  Już  później,  w  wolnym  czasie  Pan  wsłuchiwał  się  w  watykańskie  chóry  eunuchów,  a  Allach  przy  dźwiękach  muzyki  oglądał  tańce  brzucha  swoich  hurys.  Wtedy  zgiełk  bitewny  rozchodził  się  po  innych  częściach  świata,  tam  gdzie  nie  mieli  ze  sobą  kontaktu.  W  dalszym  ciągu  się  spotykali,  tylko  że  już  rzadziej. 

       Któregoś  razu,  kiedy  siedzieli  w  milczeniu  wchłaniając  energię  pobitewnych  cierpień,  Pan  zaczął  zachowywać  się  zbyt  niespokojnie.  Powieki  jego  oczu  były  przymknięte  i  nieruchome,  ale  nos  falował.  Jego  dziurki  powiększały  się  i  malały,  jak  gdyby  stały  się  ruchome.  Już  kiedyś  Allach  obserwował  coś  takiego,  ale  wtedy  Pan  nie  był  tak  niespokojny.  Teraz  jego  tułów  trochę  drgał  i  nieznacznie,  ale  nerwowo  się  poruszał.  Alach  spoglądał  na  niego  z  zaciekawieniem,  aż  w  końcu  zapytał:

    – Czemu  jesteś  taki  niespokojny?

       Po  chwili Pan  rzekł:

    – W  Kołomnie  Dymitr  koncentruje  wojska.

    – Takie  są  teraz  czasy.  Tworzą  się  nowe  państwa.  Wszyscy  wokół  walczą.

    – Ale  na  południu  jest  twój  Mamaj.  On  czeka  na  twojego  Mamaja.

    – Co  cię  to  obchodzi.  Dymitr  nie  jest  katolikiem.

    – To  prawda – rzekł  Pan,  a  po  chwili  dodał. – Wprawdzie  nie  mój,  ale  to  też  chrześcijanin. 

    – Ale  ty  jesteś  katolikiem – powiedział  Allach.

    – Tak  mówisz  jakbyś  chciał  odwrócić  od  niego  moją  uwagę. 

    – Niczego  nie  chcę  odwracać.  Mój  Mamaj  i  tak  wygra  tę  bitwę.  Ale  ja  nie  zamierzam  się  w  nią  angażować.

       Pan  otworzył  oczy  i  popatrzył  na  niego  z  niedowierzaniem.  Czuł,  że  Allach  nie  jest  szczery.  Siły  Mamaja  były  równe  siłom  Dymitra.  Skąd  więc  u  niego  ta  pewność?  Z  powrotem  odwrócił  od  niego  swoją  głowę,  aby  łatwiej  się  skoncentrować.  Znów  zamknął  oczy,  a  kiedy  zaczęły  napływać  do  niej  obrazy,  pilnie  obserwujący  go   Allach  zaczął  mówić:

    – Wiesz,  ta  nasza  ostatnia  bitwa…

    – Nie  zakłócaj  mi  teraz  spokoju – rzekł  Pan  szybko  ale  spokojnie. – Chcę  wiedzieć  czemu  jesteś  taki  pewny  wygranej. – Ach,  już  wiem…!  Zadajesz  się  z  poganami?! – zapytał  z  gniewem  w  głosie. – Mamaj  nim  nie  jest.  Ale  jest  nim  Jagiełło.  Moi  Krzyżacy  już  od  dawna   z  nim  walczą.  Prowadzi  pogańskich  Litwinów.  Mój  biskup  Albert  z  Rygi,  aby  skutecznie  z  nimi  walczyć  założył  Zakon  Kawalerów  Mieczowych.  To  było  ponad  100 lat  temu.  Walczył  z  Bałtami  jak  mógł.  Cały  tamten  rejon  to  poganie.  Do  tej  pory  trzeba  z  nimi  walczyć.  Nie  przypuszczałem,  że  się  z  nimi  sprzymierzysz.

    – Ja  się  z  nimi  nie  sprzymierzam.  Pewnie  Mamaj  sam  wpadł  na  taki  pomysł.  U  niego  w  ordzie  tylko  szamanizm.  Możne  rody  wprawdzie  przyjęły  moją  religię,  ale  ona  rozpowszechnia  się  powoli.

    – Dobrze,  że  w  ogóle  ci  się  rozpowszechnia.  Kiedyś  myślałem,  że  Mongołowie  w  całości  będą  moi,  a  oni  w  ogóle  nie  są  moi.  Ale,  że  ty  się  sprzymierzasz  z  poganami...?  

       Allach  milczał.  Zdawał  sobie  sprawę  z  tego,  że  Pana  nie  przekona,  ten  zaś  nie  otwierając  oczu  znów  powiedział:

    – O!  Jeszcze  książę  Riazania!  Hmm! – mruknął.

    – Chcesz  rzucać? – zapytał  Allach  po  chwili.

       Tym  razem  Pan  nic  się  nie  odezwał,  dalej  trwając  w  swojej  pozycji – skupiony,  i  wciąż  niespokojny.

    – Weź  kości – powiedział  w  końcu. – Rzuć – dodał.

       Allach  pospiesznie  wziął  jeden  z  kubków  stojących  na  stole  i  wysypał  kości  na  rękę.  Spojrzał  na  nie.  Potem  przykrył  ją  drugą,  potrząsł  nimi,  potem  je  odkrył  i  w  tym  samym  momencie  wysypał  kości  na  stół.  Słysząc  tak  dobrze  znany  sobie  stukot  Pan  otworzył  oczy.  Na  stole  były  rzucone  przez  Allacha,  ułożone  w  linii  kości,  na  wierzchu  których  była  jedynka,  trójka,  trójka,  piątka  i  znów  trójka. 

    – Same  nieparzyste – powiedział  od  niechcenia. – Co  to  może  znaczyć? 

       Przeniósł  wzrok  na  Allacha.  Jego  oblicze  było  takie  samo  jak  przedtem,  nie  było  w  nim  żadnych  dostrzegalnych  zmian.  Teraz  spojrzał  mu  w  oczy.  Dojrzał  w  nich  iskry  radości.  Zdjął  z  niego  wzrok  i  zgarnął  kości  do  swoich  garści.  Potrząsał  nimi  długo,  aż  wreszcie  podniósł  do  góry  lewą,  a  prawą  rzucił. 

       Do  tej  pory  z  dłoni  rzucali  tylko  wtedy  gdy  grali  samotnie.  Od  dawien  dawna,  może  od  początku  gry,    Pan  się  w  tym  wprawiał.  Wiedział,  że  przyjdzie  czas,  kiedy  obie  dłonie  będą  mu  potrzebne.  Rzucał  więc  na  obie.  Ćwiczył.  Z  czasem  wszystkie  te  umiejętności  wykorzystywał.  Teraz  też  było  mu  to  bardzo  przydatne,  bo  oto  trwała  wojna  stuletnia,  którą  wywołał  prawie  pół  wieku  temu,  więc  kiedy  Allach  go  opuszczał  obie  ręce  były  mu  potrzebne.  Obie  miał  zajęte.  Po  wyrzuceniu  z  Nieba  Lucyfera  długo  nie  mógł  pogodzić  się  ze  swoją  lewą  stroną,  ale  w  końcu,  mimo  że  był  Wszechmogący  nie  mogąc  tego  zmienić,  zaakceptował  to,  ale  tylko  nieoficjalnie  i  nikomu  się  do  tego  nie  przyznawał.  W  wojnie  stuletniej  rzucał  tylko  na  obie  ręce.  Tak  miało  być  jeszcze  prawie  trzy  czwarte  wieku.  Allach  też  w  tym  czasie  nie  próżnował.  On  też  tak  jak  i  Pan,  rozgrywał  u  siebie  różne  partie.  To  on  decydował  o  tym,  kto  i  gdzie  zasiądzie  na  tronie.  Walczył  w  Afryce  północnej  i  w  Persji.  Obsadzał  kalifów,  sułtanów,  emirów.  Czasem  komuś  sprzyjał,  czasem  nie.  Czasem  źle  rzucił.  Ale  nigdy  z  Panem  o  tym  nie  rozmawiał.  Pan  też  nie  chwalił  się  efektami  gry  samotnej.  Kiedy  w  początkach  XVII  w.  rozpoczął  wojny  religijne,  zaczęło  mu  brakować  rąk  do  rzucania.  Często  miał  chwile,  że  chciał  je  pomnożyć,  ale  wtedy  wyglądałby  jak  hinduski  Sziwa  czy  jego  żona  Kali,  być  może  z  wplecionymi  we  włosy  wężami  i   nie  byłby  podobny  do  człowieka,  którego  stworzył  na  swój  obraz  i  podobieństwo.  Doskonale  zdawał  sobie  z  tego  sprawę;  z  żydowsko-watykańskich  powodów  więc,  a  nie  z  aktualnych  potrzeb  zadowalał  się  dwoma,  a  ponieważ  było  to  dla  niego  zbyt  uciążliwe  bo  bez  końca  miał   je  zajęte,  i  gdy  w  niektórych  rejonach  nie  miał  już  z  kim  walczyć,  bo  zostawił  po  sobie  tylko  zgliszcza,  ruiny  i  ugory,  i  w  niektórych  rejonach  poniżej  pięćdziesiąt  procent  stanu  zaludnienia,  zakończył  ją  już  po  latach  trzydziestu.  Wtedy  ustał  płacz  głodnych,  brudnych  i  bezdomnych  sierot,  i  zgrzytanie  zębów  dorosłych,  a  wszędzie  wokół  mówiono – „Bóg  tak  chciał”.      

       Teraz  na  pierwszej  wyrzuconej  przez  niego  kości  była  czwórka,  potem  trzy  trójki  i  na  końcu  szóstka.  Był  tylko  trochę  lepszy  od  Allacha,  a  jednak  spojrzał  na  niego  tryumfująco.

    – Zobacz  co  zrobię – powiedział,  i  z  Kołomny  wojska  Dymitra  przeprawiwszy  się  przez  Okę  wyruszyły  na  spotkanie  wojsk  Mamaja.

       Allach  nie  spodziewał  się  takiego  manewru.  Był  przekonany,  że  Dymitr  wystraszy  się  Jagiełły  i  Olega,  i  pozostanie  w  tamtym  rejonie  pozwalając  Mamajowi  połączyć  się  z  nimi  nad  Woroneżem,  tam  gdzie  koczował,  by  potem  wspólnie  uderzyć  na  Moskwę.  Wziął  kości  w  garści.  Długo  patrzył  na  Pana  nic  nie  mówiąc. 

    – Czemu  nie  rzucasz…?  Rzuć!

       Rzucił.  Patrząc  wcześniej  na  niego  zastanawiał  się  co  w  tej  sytuacji  może  zrobić?  Doskonale  wiedział,  że  niezależnie  od  tego  co  wyrzuci,  musi  czekać.  Nie  ma  wyboru.  Manewr  Pana  był  znakomity.  Niezależnie  od  tego,  co  stanie  się  tutaj  w  Niebie,  czy  w  kolejnych  rzutach  będzie  lepszy  czy  nie,  musi  czekać.  Pierwsza  taka  sytuacja;  wynik  niebiańskiej  gry  jest  nieistotny  dla  ziemskich  rywalizacji.  Nie  mógł  pogodzić  się  z  geniuszem  Pana,  tylko  czy  Pan  w  pełni  zdawał  sobie  z  tego  sprawę?.  A  może  był  to  tylko  zwykły  przypadek,  a  nie  geniusz?  Nie  wiedział  co  o  tym  myśleć.  Po  rzucie  nawet  nie  spojrzał  na  kości. 

    – Nie  liczysz? – zapytał  Pan. 

       Allach  nic  się  nie  odpowiedział.  Najpierw  zgiął  dłoń  w  nadgarstku,  a  potem  szybko  ją  wyprostował  i  jednocześnie  machnął  ręką  od  siebie  dając  Panu  do  zrozumienia,  żeby  ten  wziął  kości  i  zamknął  już  temat.  Nie  chciał  znać  wyniku.  To  on  sprowokował  Pana  do  tej  gry.  Pan  wziął  kości  i  rzucił.  Dymitr  podzielił  swoje  wojsko  na  trzy  kolumny.  Rozwinął  szyk  marszowy,  ubezpieczył  je.  Teraz  rzucił  Allach.  Gorzej  od  Pana.  Mamaj  czekał.  Znów  rzucił  Pan.  Kolej  Allacha.  Znów  gorzej.  Mamaj  wciąż  czeka,  pomoc  idzie  wolno,  opieszale.  Allach  mógł  jeszcze  połączyć  wojska  Jagiełły  i  Olega,  i  zastąpić  Dymitrowi  drogę  lub  przynajmniej  szarpać  nieprzyjaciela,  ale  rzucał  słabo,  więc  nie  zmieniał  swojej  sytuacji.  Konnica  Dymitra  była  już  nad  Donem.  W  dwa  dni  później  nadeszła  piechota.  Dymitr  zwołał  naradę  po  czym  przeprawił  się  przez  Don.  Allach  nie  przewidział,  że  jego  plany  się  pokrzyżują.  Na  pole  przyszłej  bitwy  zaczęło  ściągać  wojsko  Mamaja.  Teraz  rzucał  Pan,  rzucał  dobrze,  tym  samym  zawsze  wyprzedzał  ruchy  Allacha – i  teraz  też  rzucił  dobrze.  Dymitr  zajął  dogodną  pozycję.  Pozycję  uniemożliwiającą  Mamajowi  zastosowanie  manewru  okrążającego.  Najpierw  jak  zwykle  ustawił  Pułk  Przedni.  Za  nim  Pułk  Wielki  oraz  Pułk  Prawej  i  Lewej  Ręki.  Potem  Pułk  Tylny,  a  w  zasadzie  silny  odział  w  którym  była  tylko  konnica,  a  Pułk  Zaskoczenia  ukrył  w  lesie.  Taka  generalnie  była  wówczas  taktyka.  Allach  rzucał  już  lepiej,  ale  to  co  stracił  było  nie  do  odrobienia,  lecz  mimo  wszystko  odważnie  stanął  do  bitwy.  W  środku  ustawił  najemną  piechotę  genueńską,  na  skrzydłach  zaś  konnicę – widocznie  ciągle  myślał  o  oskrzydleniu.  Ranne  mgły  już  opadły  i  między  wojska  wyjechali  harcownicy.  Wybrano  wojów,  którzy  mieli  ze  sobą  walczyć – Tatarzy  Czełubeja,  a  Rusini  Pereswieta. 

       Pan  rzucił  kości.