ALLACH I PAN – WIZYTA II. Część IV – Bitwy.
Teraz rzucał Allach. Wyrzucił dwie pary, co prawda silne pary, ale to i tak nic nie znaczyło. Jego sytuacja nic się nie zmieniła. Jeszcze bardziej podniosło to Pana na duchu. Z Jerozolimy wyruszyły jego wojska. Szły na odsiecz Tyberiadzie, gdzie broniła się żona Rajmunda. Rzucił znów. Słabo. Tak jak Allach. Też tylko dwie pary i takie same, i tylko kość dodatkowa była o dwa oczka mocniejsza. Kolej na Allacha. Cztery piątki, a zatem wielkie zaskoczenie Pana, który się tego nie spodziewał. Jego wojska były już pod Hittinem. Tam Saladyn wciągnął je w pułapkę. Najpierw zaatakował ze skrzydeł. Chrześcijanie Pana bronili się dzielnie, ale bez efektów. Oddziały Allacha skutecznie i konsekwentnie eliminowały swoich wrogów.
– Teraz ja rzucam – powiedział Pan i wziął swój kubek. Opróżnił go, ale wyrzucił tylko dwie silne pary. Oczekiwał czegoś więcej. Skrzywił się z niesmakiem. Spuścił głowę.
– Wiesz co? – powiedział Allach biorąc kubek. – Ja rzucę raz, a ty potem aż pięć, a jeżeli w którymkolwiek rzucie będziesz lepszy ode mnie, wygrałeś całą bitwę.
Pan podniósł głowę. Allach rzucił kości. Kareta z szóstek i piątka.
– Uch! – Odetchnął z ulgą.
Jeszcze nigdy w dotychczasowych grach nie udało mu się wyrzucić większej figury, czyli pokera. Tryumfalnie spojrzał na Pana. Pan również jeszcze nigdy nie miał pokera. Mieszane uczucia opanowały go w całości. Swoim wcześniejszym milczeniem zgodził się na warunki Allacha, ale nawet gdyby zaoponował to i tak była kolej Allacha. Nie miał wyboru. Po chwili namysłu zaczął rzucać. Obracał kubkiem, potrząsał, stawiał do góry dnem i zanim go podniósł, dłońmi wykonywał nad nim jakieś magiczne ruchy. Ostatnim razem, kiedy kubek już stał na stole Pan złożył dłonie jak do modlitwy i skłonił ku nim głowę, jak gdyby opierając ją o nie. Allach nie mógł zrozumieć tego gestu.
W tej grze Panu nigdy nie udało się być lepszym. Rogi Hittin na zawsze utkwiły mu w pamięci, tym bardziej, że po zakończeniu bitwy Allach, będąc już u siebie, pojedynczymi kośćmi rzucał sobie dla przyjemności i wtedy na oczach Saladyna wykonywano wyroki na jeńcach. Teraz swoim zwyczajem odwrócił się od stołu, dając Panu do zrozumienia, że gra już skończona. Ten wstał, klasnął w dłonie i do komnaty wszedł Xen niosąc dwa koktajle. Po chwili Pan usiadł. Obaj ucztowali zbierając wyzwoloną na Ziemi energię. Panu zawsze dopisywał apetyt.
Kiedy pod Hittin poniósł Pan sromotną klęskę, na Ziemi był już rok 1187. Pan liczył lata od narodzin swojego syna. Ci inni, narodzeni z zacieniania, nie byli mu współistotni. On – jako Pan, tylko wysłuchiwał składanych do niego próśb o potomstwo, ale bezpośredniego udziału w zapładnianiu nie brał. Zastępował go Duch. Tak też było z Anną, która powiła jedyną dziewczynkę zacieniania – Maryś. Dopiero z nią osobiście spłodził syna i od jego narodzin liczył lata. A te w Niebie szybko mijały. Tam czas upływał wolno, tak więc to co działo się na Ziemi ciągle wydawało się być chwilą. Teraz kończył się wiek XIII. Powoli cichły wyprawy krzyżowe, bo i Allach, i Pan byli już sobą znudzeni. Chcieli trochę od siebie odpocząć. Prawda, że często się rozstawali. Musieli przecież spać, brać kąpiele, czasem przyjmować jakichś ważnych gości, zajmować się innymi sprawami. Już później, w wolnym czasie Pan wsłuchiwał się w watykańskie chóry eunuchów, a Allach przy dźwiękach muzyki oglądał tańce brzucha swoich hurys. Wtedy zgiełk bitewny rozchodził się po innych częściach świata, tam gdzie nie mieli ze sobą kontaktu. W dalszym ciągu się spotykali, tylko że już rzadziej.
Któregoś razu, kiedy siedzieli w milczeniu wchłaniając energię pobitewnych cierpień, Pan zaczął zachowywać się zbyt niespokojnie. Powieki jego oczu były przymknięte i nieruchome, ale nos falował. Jego dziurki powiększały się i malały, jak gdyby stały się ruchome. Już kiedyś Allach obserwował coś takiego, ale wtedy Pan nie był tak niespokojny. Teraz jego tułów trochę drgał i nieznacznie, ale nerwowo się poruszał. Alach spoglądał na niego z zaciekawieniem, aż w końcu zapytał:
– Czemu jesteś taki niespokojny?
Po chwili Pan rzekł:
– W Kołomnie Dymitr koncentruje wojska.
– Takie są teraz czasy. Tworzą się nowe państwa. Wszyscy wokół walczą.
– Ale na południu jest twój Mamaj. On czeka na twojego Mamaja.
– Co cię to obchodzi. Dymitr nie jest katolikiem.
– To prawda – rzekł Pan, a po chwili dodał. – Wprawdzie nie mój, ale to też chrześcijanin.
– Ale ty jesteś katolikiem – powiedział Allach.
– Tak mówisz jakbyś chciał odwrócić od niego moją uwagę.
– Niczego nie chcę odwracać. Mój Mamaj i tak wygra tę bitwę. Ale ja nie zamierzam się w nią angażować.
Pan otworzył oczy i popatrzył na niego z niedowierzaniem. Czuł, że Allach nie jest szczery. Siły Mamaja były równe siłom Dymitra. Skąd więc u niego ta pewność? Z powrotem odwrócił od niego swoją głowę, aby łatwiej się skoncentrować. Znów zamknął oczy, a kiedy zaczęły napływać do niej obrazy, pilnie obserwujący go Allach zaczął mówić:
– Wiesz, ta nasza ostatnia bitwa…
– Nie zakłócaj mi teraz spokoju – rzekł Pan szybko ale spokojnie. – Chcę wiedzieć czemu jesteś taki pewny wygranej. – Ach, już wiem…! Zadajesz się z poganami?! – zapytał z gniewem w głosie. – Mamaj nim nie jest. Ale jest nim Jagiełło. Moi Krzyżacy już od dawna z nim walczą. Prowadzi pogańskich Litwinów. Mój biskup Albert z Rygi, aby skutecznie z nimi walczyć założył Zakon Kawalerów Mieczowych. To było ponad 100 lat temu. Walczył z Bałtami jak mógł. Cały tamten rejon to poganie. Do tej pory trzeba z nimi walczyć. Nie przypuszczałem, że się z nimi sprzymierzysz.
– Ja się z nimi nie sprzymierzam. Pewnie Mamaj sam wpadł na taki pomysł. U niego w ordzie tylko szamanizm. Możne rody wprawdzie przyjęły moją religię, ale ona rozpowszechnia się powoli.
– Dobrze, że w ogóle ci się rozpowszechnia. Kiedyś myślałem, że Mongołowie w całości będą moi, a oni w ogóle nie są moi. Ale, że ty się sprzymierzasz z poganami...?
Allach milczał. Zdawał sobie sprawę z tego, że Pana nie przekona, ten zaś nie otwierając oczu znów powiedział:
– O! Jeszcze książę Riazania! Hmm! – mruknął.
– Chcesz rzucać? – zapytał Allach po chwili.
Tym razem Pan nic się nie odezwał, dalej trwając w swojej pozycji – skupiony, i wciąż niespokojny.
– Weź kości – powiedział w końcu. – Rzuć – dodał.
Allach pospiesznie wziął jeden z kubków stojących na stole i wysypał kości na rękę. Spojrzał na nie. Potem przykrył ją drugą, potrząsł nimi, potem je odkrył i w tym samym momencie wysypał kości na stół. Słysząc tak dobrze znany sobie stukot Pan otworzył oczy. Na stole były rzucone przez Allacha, ułożone w linii kości, na wierzchu których była jedynka, trójka, trójka, piątka i znów trójka.
– Same nieparzyste – powiedział od niechcenia. – Co to może znaczyć?
Przeniósł wzrok na Allacha. Jego oblicze było takie samo jak przedtem, nie było w nim żadnych dostrzegalnych zmian. Teraz spojrzał mu w oczy. Dojrzał w nich iskry radości. Zdjął z niego wzrok i zgarnął kości do swoich garści. Potrząsał nimi długo, aż wreszcie podniósł do góry lewą, a prawą rzucił.
Do tej pory z dłoni rzucali tylko wtedy gdy grali samotnie. Od dawien dawna, może od początku gry, Pan się w tym wprawiał. Wiedział, że przyjdzie czas, kiedy obie dłonie będą mu potrzebne. Rzucał więc na obie. Ćwiczył. Z czasem wszystkie te umiejętności wykorzystywał. Teraz też było mu to bardzo przydatne, bo oto trwała wojna stuletnia, którą wywołał prawie pół wieku temu, więc kiedy Allach go opuszczał obie ręce były mu potrzebne. Obie miał zajęte. Po wyrzuceniu z Nieba Lucyfera długo nie mógł pogodzić się ze swoją lewą stroną, ale w końcu, mimo że był Wszechmogący nie mogąc tego zmienić, zaakceptował to, ale tylko nieoficjalnie i nikomu się do tego nie przyznawał. W wojnie stuletniej rzucał tylko na obie ręce. Tak miało być jeszcze prawie trzy czwarte wieku. Allach też w tym czasie nie próżnował. On też tak jak i Pan, rozgrywał u siebie różne partie. To on decydował o tym, kto i gdzie zasiądzie na tronie. Walczył w Afryce północnej i w Persji. Obsadzał kalifów, sułtanów, emirów. Czasem komuś sprzyjał, czasem nie. Czasem źle rzucił. Ale nigdy z Panem o tym nie rozmawiał. Pan też nie chwalił się efektami gry samotnej. Kiedy w początkach XVII w. rozpoczął wojny religijne, zaczęło mu brakować rąk do rzucania. Często miał chwile, że chciał je pomnożyć, ale wtedy wyglądałby jak hinduski Sziwa czy jego żona Kali, być może z wplecionymi we włosy wężami i nie byłby podobny do człowieka, którego stworzył na swój obraz i podobieństwo. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę; z żydowsko-watykańskich powodów więc, a nie z aktualnych potrzeb zadowalał się dwoma, a ponieważ było to dla niego zbyt uciążliwe bo bez końca miał je zajęte, i gdy w niektórych rejonach nie miał już z kim walczyć, bo zostawił po sobie tylko zgliszcza, ruiny i ugory, i w niektórych rejonach poniżej pięćdziesiąt procent stanu zaludnienia, zakończył ją już po latach trzydziestu. Wtedy ustał płacz głodnych, brudnych i bezdomnych sierot, i zgrzytanie zębów dorosłych, a wszędzie wokół mówiono – „Bóg tak chciał”.
Teraz na pierwszej wyrzuconej przez niego kości była czwórka, potem trzy trójki i na końcu szóstka. Był tylko trochę lepszy od Allacha, a jednak spojrzał na niego tryumfująco.
– Zobacz co zrobię – powiedział, i z Kołomny wojska Dymitra przeprawiwszy się przez Okę wyruszyły na spotkanie wojsk Mamaja.
Allach nie spodziewał się takiego manewru. Był przekonany, że Dymitr wystraszy się Jagiełły i Olega, i pozostanie w tamtym rejonie pozwalając Mamajowi połączyć się z nimi nad Woroneżem, tam gdzie koczował, by potem wspólnie uderzyć na Moskwę. Wziął kości w garści. Długo patrzył na Pana nic nie mówiąc.
– Czemu nie rzucasz…? Rzuć!
Rzucił. Patrząc wcześniej na niego zastanawiał się co w tej sytuacji może zrobić? Doskonale wiedział, że niezależnie od tego co wyrzuci, musi czekać. Nie ma wyboru. Manewr Pana był znakomity. Niezależnie od tego, co stanie się tutaj w Niebie, czy w kolejnych rzutach będzie lepszy czy nie, musi czekać. Pierwsza taka sytuacja; wynik niebiańskiej gry jest nieistotny dla ziemskich rywalizacji. Nie mógł pogodzić się z geniuszem Pana, tylko czy Pan w pełni zdawał sobie z tego sprawę?. A może był to tylko zwykły przypadek, a nie geniusz? Nie wiedział co o tym myśleć. Po rzucie nawet nie spojrzał na kości.
– Nie liczysz? – zapytał Pan.
Allach nic się nie odpowiedział. Najpierw zgiął dłoń w nadgarstku, a potem szybko ją wyprostował i jednocześnie machnął ręką od siebie dając Panu do zrozumienia, żeby ten wziął kości i zamknął już temat. Nie chciał znać wyniku. To on sprowokował Pana do tej gry. Pan wziął kości i rzucił. Dymitr podzielił swoje wojsko na trzy kolumny. Rozwinął szyk marszowy, ubezpieczył je. Teraz rzucił Allach. Gorzej od Pana. Mamaj czekał. Znów rzucił Pan. Kolej Allacha. Znów gorzej. Mamaj wciąż czeka, pomoc idzie wolno, opieszale. Allach mógł jeszcze połączyć wojska Jagiełły i Olega, i zastąpić Dymitrowi drogę lub przynajmniej szarpać nieprzyjaciela, ale rzucał słabo, więc nie zmieniał swojej sytuacji. Konnica Dymitra była już nad Donem. W dwa dni później nadeszła piechota. Dymitr zwołał naradę po czym przeprawił się przez Don. Allach nie przewidział, że jego plany się pokrzyżują. Na pole przyszłej bitwy zaczęło ściągać wojsko Mamaja. Teraz rzucał Pan, rzucał dobrze, tym samym zawsze wyprzedzał ruchy Allacha – i teraz też rzucił dobrze. Dymitr zajął dogodną pozycję. Pozycję uniemożliwiającą Mamajowi zastosowanie manewru okrążającego. Najpierw jak zwykle ustawił Pułk Przedni. Za nim Pułk Wielki oraz Pułk Prawej i Lewej Ręki. Potem Pułk Tylny, a w zasadzie silny odział w którym była tylko konnica, a Pułk Zaskoczenia ukrył w lesie. Taka generalnie była wówczas taktyka. Allach rzucał już lepiej, ale to co stracił było nie do odrobienia, lecz mimo wszystko odważnie stanął do bitwy. W środku ustawił najemną piechotę genueńską, na skrzydłach zaś konnicę – widocznie ciągle myślał o oskrzydleniu. Ranne mgły już opadły i między wojska wyjechali harcownicy. Wybrano wojów, którzy mieli ze sobą walczyć – Tatarzy Czełubeja, a Rusini Pereswieta.
Pan rzucił kości.