Póki są wspomnienia ,śmierć stoi za plecami.
Zimą na piecu gapiłem się w zamarznięte okno i tęskniłem za latem Wieś , pogrążoną w śnieżnych zamieciach nawiedzały demony i straszyły każdej nocy dzieci .Skrzypiało łózko rodziców ,a braciszek wołał, duchy,duchy. Ojciec pasem zamykał mu buzię , a łózko dalej skrzypiało,trzeszczało, jakby miało rozbić w kawałki Latem spałem w stodole , jak dziedzic w piernatach .Księżyc i gwiazdy przez szparki dachu opowiadały bajki do snu. Obok mnie chrapał siostrzenic z ojcem. Rano biegłem łowić kiełbie na śniadanie. Tylko długo tam nie siedź ,dolatywał głos ojca z wychodka za stodołą .Smażone kiełbie,to najsmaczniejsze jedzenie mówiła mama,Cieszyłem się,ze wszystkim smakują
Teraz nie ma tam kiełbii, mojej chaty na umarłych polach hula wiatr., Stałem nad brzegiem mętnej wody, a przed oczyma jak w filmie mknęły lata sielskie i anielskie. I jakoby zobaczyłem tamtego Szymona i matkę z sierpem przy kłosach żyta. Wtedy łzy nie proszone zasłoniły kamień n a którym kiedyś ojciec uczył nawlekać robaka na haczyk,zarzucać w głębiny przynętę
Nie opłakuj miłości,która odeszła,powiedziała Ania ,szkoda twoich łez. Jutro znów wzejdzie słonce. Umierają tylko ci,których zapominany . Łzy suszyło słonce ,a wiatr hulał na kołchoźnianych ugorach. I wtedy skowronek , w gorze piosenkę zaśpiewał. Uniosła mnie ona do lasu dziedzica ,w którym grzybów bez zezwolenia nie wolno było zbierać Szedłem obok ojca z koszykiem . Pod nogami barwny dywan liści, mchów i dojrzałych wrzosów. I dech zapiera na widok borowików z brązowo czerwonawymi kapeluszami. A opinek ,podgrzybków i surojadek bez liku. Podobne do nich muchomorki to dla teściowej ,ale moja umarła,śmiał się. Olszówek i opinek tez zatrzęsienie. Te bardzo rodzinne grzybki rosną do pierwszych przymrozków. Przykucniesz obok pieńka, a wskoczą same do koszyka.
Długoletnia okupacja sowiecka zrównała z ziemią tamte lasy, zniszczyła florę i faunę. Odleciały na zawsze żurawi i czarne czaple. Tak w życiu już jest,ze to co kochamy odchodzi. Chmura radioaktywna z Czarnobylu uśmierciła kukułki i dzięcioły.
Puszcza Kampinowska,jest teraz namiastką mojego dzieciństwa. Zanurzam się w jej zielone rewiry ścieżką rowerową z Anią. Ale to nie to samo,co kiedyś było. Na próchniejącym pieńku, brązowo żółtawe główki młodziutkich grzybków ,tak nie pachną jak tamte z lasu dziedzica. Można lubować się widokiem,zdjęcia robić ,a jeść nie wolno,trują Tylko suche trawy i złocistość liści podobne są. Wśród nich , jak w lesie dziedzica, hasała ruda wiewiórka z żołędziem w zębach Cichutko postawiłem koszyk , lecz spłoszyła się , wskoczyła na drzewo. Oczy jej błyszczały jak diamenciki,łapkami, szeroko rozstawionymi ,obejmowała gałązkę, wypiętym puszystym ogonem podkreślała urodę. Poskakała tu i tam i prychnęła na brzózkę. I była lodząca podobna do tamtej z przed lat. Brzózka ,równa i wysoka, w białej sukience , jak modelka na wybiegu ,przyciągała wzrok ,a ruda niby akrobatka cyrkowa skakała. Tylko się radować, ,ze to cudo jeszcze jest w zaśmieconym lesie obok wielkiego miasta. Może drwale wyrąbując wokół niej drzewa,zostawili z uwagi na czarujący wygląd?Teraz gubi listki jeden za drugim. Długo krążą w powietrzu ,jakby przeczuwały swój kres,ze jeśli spadną to już nigdy nie uniosą się ku słońcu.