JustPaste.it

Użyteczność „humanistyki” dla „nauki”

Użyteczność "nauk ścisłych" dla spoleczeństwa nie jest kwestionowana. Ale akceptacja tzw. nauki jako całości opiera sie głownie na humanistyce, bo tylko ta jest jakos czytelna.

Użyteczność "nauk ścisłych" dla spoleczeństwa nie jest kwestionowana. Ale akceptacja tzw. nauki jako całości opiera sie głownie na humanistyce, bo tylko ta jest jakos czytelna.

 

Waldemar Korczyński

 

Użyteczność „humanistyki” dla „nauki”

czyli

czy należy zabierać „humanistom” forsę

 

 

Skąd ten tekst? Do napisania tego tekstu skłoniły mnie dwie sprawy:

  1. powtarzające się (m.in. w kontekście dyskusji o propozycjach reform w nauce i szkolnictwie wyższym) wypowiedzi o konieczności obcinania finansowania tzw. humanistyki. Ja też byłem kiedyś zwolennikiem takich pomysłów. Dziś już nie jestem, bo boję, ze miejsce humanistyki zajmują seriale i nagłówki.
  2. wczorajsza (piszę to 19 lipca wypowiedź Rektora UJ o konieczności wychodzenia nauki do ludzi poprzez kooperację z dziennikarzami. Idea jest znakomita; co więcej jest już sporo pism próbujących to robić, ale rezultatów nie widać. Myślę, że, wbrew pozorom najgorzej jest właśnie w tzw. naukach humanistycznych, gdzie pokazywanie istoty sprawy przegrywa w konfrontacji z koniecznością „bicia czytelnika po oczach” lub tanim odwoływaniem się do emocji.

Nie mam, oczywiście, złudzeń, że najlepszy nawet dziennikarz trafi do nieprzemakalnego na jakąkolwiek ciekawość świata typa, który sens życia upatruje w piciu (na ogół na koszt innych) piwka czy gorzałki podczas kilkugodzinnego oglądania seriali, ale myślę, że jeśli nauka ma rzeczywiście trafić pod (nieliczne) strzechy, to najpierw powinno tam trafić coś, co określić by można jako „obyczaje naukowe”. Nie piszę „metody”, bo myślę tu głównie o wyrobieniu poczucia odpowiedzialności za słowo i konieczności jakiegoś uzasadniania tego, co się mówi To nie jest tautologia, bo to pierwsze jest jaknajbardziej „humanistyczne” i nawet dobrze uzasadniony – w sensie stosownego zbioru założeń – pogląd (np. o pożytkach z  eutanazji) niekoniecznie powinien być odpowiedzialnie akceptowany. Rzecz w tym, iż humaniści są jako „reprezentanci nauki” dla przeciętnego obywatela bardziej strawni niż np. fizycy. Tę akceptację rozciąga się na wszystkich „naukowców”, co – społecznie rzecz widząc – pomaga np. fizykom namawiać podatników na finansowanie ich (tj. fizyków) egzystencji. W realną popularyzację tzw. nauk ścisłych nie wierzę, bo gadają one matematyką, a do jej upowszechnienia – nawet wśród tzw. inteligencji (o czymś takim mówił Rektor Musioł) - droga bardzo daleka. O dużą forsę (np. od generałów, polityków czy nawet przemysłowców) „ścisłowcy”, głównie właśnie fizycy potrafią zabiegać całkiem nieźle. Ale humaniści w pozyskiwaniu małych pieniędzy od wielu ludzi jakoś zawsze byli bardziej skuteczni.

Kto pyta o „naukowość”? Pytania o istotę nauki są stare jak świat. Nie warto ich tu chyba powtarzać. Warto jednak zauważyć, że większość „pytaczy” to ludzie w jakiś sposób związani z tzw. naukami ścisłymi (umyślnie piszę „ścisłymi”, bo wiele osób zalicza do nauk również matematykę). I z tegoż to środowiska słychać najczęściej żądania rozmaitych wykluczeń ze zbioru nauk takich, hm..  ,  no właśnie nie wiadomo jakiego tu użyć słowa; dla potrzeb tego tekstu powiedzmy dziedzin  jak filozofia, rozmaite historie, pedagogiki itp.. Podobno (cytuję to za Rektorem Musiołem) Rutheford miał nawet powiedzieć, że „Jedyna nauka, to fizyka. Cała reszta jest zbieraniem znaczków”. Motywacje bywają różne; od kłopotów z wyartykułowaniem  definicji nauki po zwykłe kłótnie o forsę na badania. Zatrzymajmy się na tych ostatnich. Argumentacja zwolenników wywalenia tzw. humanistyki poza nawias nauki bazuje zwykle na trzech faktach.

  1. małej, by nie powiedzieć zerowej, użyteczności tych dziedzin dla podnoszenia komfortu bytowania ludzi. Chodzi o to totalny brak powiązań z jakimkolwiek postępem technicznym, społecznym, czy choćby organizacyjnym. Mówi się, że to taka sztuka dla sztuki, z której nic nie wynika.
  2. niskim stopniu komplikacji rozumowań i małej „wiedzy operacyjnej” (myślę tu o możliwościach spekulacyjnych, które należałoby wyraźnie oddzielić od wiedzy encyklopedycznej) wymaganej na  wejściu. Mówiąc językiem tzw. uczonych rzec by można, iż „warsztat naukowy” humanisty jest o parę klas uboższy niż np. fizyka zajmującego się fizyką kwantową.
  3. wysokim prawdopodobieństwie pozytywnego zakończenia każdych badań. W humanistyce z jednej strony można często łatwo odpowiedzieć na pytanie zaczynające się od słowa „czy”, a z drugiej, jako wyniki naukowe akceptuje się zwykłe opisy, które wykonać może nawet przeciętnie inteligentny uczeń liceum. Można powiedzieć, że humanista ponosi znacznie mniejsze „ryzyko badawcze” niż np. matematyk (tu myślę, o matematyce rozumianej nie jako język, lecz jako badanie pewnych abstrakcyjnych tworów, nazwijmy je ideami), fizyk czy psycholog. Prace typu „Rozwój Pipidówy w latach 1911-194” w humanistyce są standardem. Myślę, że większość ludzi piszących w Internecie bez szczególnego nakładu myślenia pracę taką napisać potrafi. W fizyce jest to raczej wyjątkiem, a piszących takie prace jest mniej i z tego powodu, że pisanie o historii fizyki wymaga rozumienia samej fizyki.

Dwa ostatnie fakty generują u „ścisłowców” częściowo słuszne poczucie wyrolowania, bo przecietny fizyk czy matematyk dzieło historyczne napisać zwykle potrafi (jeśli go tylko przymusić do siedzenia w archiwum zamiast myślenia o tym, co go bawi), a wybitny nawet historyk nie napisze nawet kiepskiej pracy z fizyki. Ja znam wielu „oczytanych” w „humanistyce” matematyków, ale żadnego „humanisty”, który ma pojęcie o matematyce czy fizyce. Do tego dochodzi jeszcze coś w rodzaju „stylu” uprawiania humanistyki, który zbyt często dopuszcza lekceważenie elementarnej nawet logiki (o rachunku prawdopodobieństwa lepiej nie wspominać), pozwala na politycznie koniunkturalne rozumowania, i generalnie jest zbyt obciążony stricte subiektywnym podejściem. Jestem z wykształcenia matematykiem i w zasadzie podzielam wszystkie wymienione zarzuty. Do niedawna uważałem, że najprościej byłoby po prostu przesunąć forsę z „nauk humanistycznych” do „reszty nauki”. Dziś nie uważam, że humanistyce należy forsę zabierać. W moim odczuciu należałoby raczej zwiększyć jej finansowanie.

Humanistyka to bufor między „naukową” nauką, a nienaukowym społeczeństwem. Nie mam zamiaru akcentować roli humanistyki w polepszaniu komfortu społecznego bytowania (np. zwykłego odchamiania ludzi); inni robią to lepiej. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewien amortyzujący charakter humanistyki. W czym rzecz? Ludzie maja bardzo różne potrzeby; im więcej mamy dobrobytu, tym bardziej są one „duchowe”. Tych potrzeb jest wiele (myślę, że komunizm i dlatego jest niemożliwy, że ludzie mają nie tylko materialne potrzeby – bywają np. matoły o ambicjach przywódczych. Rozwój „sił wytwórczych” potrzeb tych nie zaspokoi.) Jedną z takich potrzeb jest potrzeba (samo)akceptacji; człowiek chce mieć jakieś przekonanie, że nie jest od innych gorszy. Nawet jeśli gdzieś w podświadomości tli się obawa, że to tylko iluzja. W dzisiejszym świecie jedną ze składowych tej potrzeby (samo)akceptacji jest poczucie możliwości „naukowego” rozumienia świata. Mamy też przyrodzoną jakąś „ciekawość świata”, która u każdego przycięta jest do jego możliwości (bywa, że i zerowych). Najlepiej realizuje się toto poprzez „udział w nauce”. Nobilituje to formalnie (ma się tytuł lub stopień „naukowy”) i „łagodzi obyczaje” względem całej nauki. Bo jeśli czegoś totalnie nie rozumiem, to się tego boję. I na pewno z własnej forsy nie będę tego finansował. Ja nie potrafię tego dobrze wyartykułować, ale z historii pamiętam, że w średniowieczu np. matematyków uważano kiedyś za pewnego rodzaju przestępców. A nadzieja na to, że tzw. szary obywatel zacznie gadać matematyką jest znikoma. Tego nigdy nie będzie i tzw. naukowcy (w sensie np. Poppera czy Lakatosa) na zawsze pozostaną dla normalnych ludzi czymś pośrednim między ułatwiającymi życie dobroczyńcami, a oszustami usiłującymi obywatelowi coś zabrać; wolność (np. poprzez rozmaite śledzenie go przy pomocy technicznych gadżetów), zdrowie (zatruwanie żywności przez „postęp techniczny”) czy choćby tylko złudzenia o własnej wartości. Tego pierwszego szary człek nie akcentuje, bo zmniejsza to jego poczucie wartości, to drugie podnosi bardzo często, bo jest wtedy „lepszy”. To taki rodzaj zdrowej(?) ksenofobii, który bywa niekiedy pożyteczny, ale w stosunkach społeczeństwa ze swoją nauką byłby raczej kosztowny. Bez bufora w postaci – rozumianej niestety(?) jako nauka – humanistyki ciężar tej ksenofobii spoczywałby m.in. na fizykach czy matematykach, którzy nie znaleźli jak dotąd sposobu na generowanie autorytetów społecznych we własnych szeregach. Nie uważam – jak powiedziałem – by ten akurat aspekt „naukowości” humanistyki był najważniejszy, ale może warto i o nim pomyśleć zanim zaczniemy szukać forsy w cięciach wyłącznie lub głównie w tej dziedzinie. Obiboków i pozorantów mamy wszędzie. Nawet jeśli humaniści w tym przodują (a – przynajmniej w znanej mi części środowiska akademickiego – tak chyba i jest). Nie wylewajmy dziecka z kąpielą, bo brudy po tej kąpieli i tak w misce pozostaną.