JustPaste.it

Straszny sen zgreda.

No więc, głosowaliśmy za.

Straszny  sen  zgreda

Z czym, jak z czym, ale ze snem to ja kłopotów nie mam. Mimo, żem już stary zgred, zasypiam po żeglarsku, na komendę, w pozycji wygodnej i niewygodnej. Zasypiam takim falującym snem bez snów, głębokim co najmniej jak głębia Landsort, może nawet jak ocean. Z wygasłą fajką w zębach.

Na falującym morzu fajka zawsze jest wygasła, a sny, to żadne się nie śnią. Zazwyczaj. No zazwyczaj, cholera.

Przekonałem się bowiem, że w miarę, jak moje zgredzenie postępuje, co nie jest ode mnie zależne, coraz częściej zamieniam fajkę na porządnego gwoździa do trumny, zaś sny miewam coraz bardziej straszne.

Powiadają niektórzy, że człowiekowi zawsze śnią się jakieś sny, tyle tylko, że pamięta je, albo nie pamięta. Tego jednak w żywy sposób sprawdzić nie ma sposobu. Dlatego przyjmuję, że zazwyczaj nie śni mi się nic, a tylko czasami się śni.

No i tak się jakoś stało, że ostatnio miałem sen. O tym śnie, to ja żadnych wstępnych uwag nie napiszę, ponieważ właśnie skończyła mi się wyobraźnia. Więc opowiem o tym śnie bez wyobraźni, będzie bardziej rzeczowo. Ale tak mi się wydaje, że ten sen każdemu wyobraźnię by wykończył.

   Śniło mi się, że biorę udział w długim i pełnym wrażeń rejsie, gdzieś po oceanie albo wielkim morzu. Załoga jest nieźle wyszkolona i dostatecznie zgrana, choć jacht niekoniecznie luksusowy. Z rzadka mijamy inne jachty i wtedy widać różnice. Nasz kadłub ciężki, drewniany, obrosły skorupiakami – tamte kadłuby z leciutkiego plastyku. Nasze żagle bawełniane, przetrymowane ciągłym użytkowaniem, tamte zaś dakronowe, według najnowszej mody. U nas do nawigacji służą mapy, ekierki i sekstanty – a tam GPS oraz inne bajery. Tam załoga na luzie, kolorowo ubrana, popija coca-colę, opala się do woli – u nas jakieś mundurki, stopnie żeglarskie, w ogóle dyscyplina. U nas się nie podskoczy, kapitan z oficerami zaraz gęby drą. Nasz jacht żegluje raczej ciężko i wolno przez to wielkie morze. Dokąd – nie wiadomo. Ale oficerowie czasem zbierają załogę i mówią, że niebawem dopłyniemy do portu naszych marzeń.

I to nas zadowala. Kiedy nie widać tych innych jachtów, jesteśmy nawet szczęśliwi. Słoneczko i świeży powiew darmowe. Posiłki niewyszukane, ale za to sycące. Makaron, kasza i gulasz. Na zakąskę cebula. Rumu ile chcąc, byle nie na wachcie. Tego się przestrzega. Na ogół.

Krótko pisząc, ten sen był dokładnie taki, jak jawa, którą przeżywałem coś koło połowy wieku temu. I wciąż dobrze pamiętam.

Co prawda, po spotkaniach z tymi innymi jachtami, niektórzy gdzieś po cichu coś burczą, że też by chcieli coca-coli spróbować i tej gumy do żucia, że nasz kadłub wymaga porządnego czyszczenia, a żagle to by dawno już należało wymienić. Tych burczących to kapitan każe czasem w kotwicznej komorze zamykać. Tam dopiero używanie mają! Szczególnie na większej fali. Po szczególnie większej fali to starczy tylko łańcuch dobrze przepłukać.

Płukanie, jak wiadomo, należy do załogi, więc plotki krążyły. Zdarzało się, że prawdziwe. Raz, to nawet na drukowaną plotkę trafiłem, znaczy, na bardzo mądralskie wyjaśnienie, że właśnie przez ten kiepski stan kadłuba żeglujemy tak cholernie powoli do tego naszego celu.

Trwał sobie ten rejs. Sztormów jakoś nie było, choć czasem niebo się chmurzyło i nawet gdzieś tam pogrzmiewało w oddali. Kapitan tłumaczył, że należy stale być czujnym, bo licho nie śpi nigdy. W zasadzie to było dość nudno, tylko to morze dokoła i morze, wachta za wachtą leciała.

Aż tu pewnego razu kapitan zrobił zbiórkę caluteńkiej załogi. Powiedział, że musi wprowadzić stan zwany nadzwyczajnym, bo wielu z naszej załogi ma zamiar się zbuntować. Oficerom to nawet rewolwery wydał. Powiedział, że co jak co, ale coca-colę to mamy sobie wybić z głowy, natomiast czyszczenie kadłuba i wymianę żagli może da się zrobić, kiedy znajdziemy się w pobliżu jakiegoś cywilizowanego lądu. Zresztą, jak sami widzimy, zaczyna brakować nam prowiantu, więc tak czy owak zajście do portu staje się koniecznością.

Więc ja się bardzo zdziwiłem. Jakoś do tej pory nic nam w żeglowaniu nie przeszkadzało, do żadnych portów po ratunek zachodzić nie musieliśmy. Nie wiem, jaką tam funkcję pełniłem, ale wystarczającą na to, aby się tak zdziwić.

Kapitan powiedział jeszcze, że teraz w mesie oficerskiej odbędzie się zebranie z przedstawicielami załogi, właśnie na temat trudności w dalszym żeglowaniu. Zdziwiłem się jeszcze bardziej, ale to nie było moją sprawą. Poszedłem sobie do kubryku, żeby podrzemać, bo akurat wachty nie miałem.

9fa30609d3c1adaf4e4b25d64cadf828.jpg

Zbudził mnie wrzask i łomot, straszna bieganina. Ktoś nawet wystrzelił, szczęściem panu Bogu w okno, wszyscy biegali jak wściekli, tłukli co popadło, aż odłamki leciały, a jeden to nawet ryknął: „No, teraz, kurwa, my!”

Nie byłem specjalnym asem ani jakimś bystrzakiem, więc nie za bardzo pojmowałem, co się porobiło. Ale jedno pojąłem: nie będzie tak, jak było. Będzie całkiem inaczej. Pojąłem nawet i to, że do tego portu docelowego, co o nim gadał kapitan, to my już na pewno nie mamy zamiaru dopłynąć.

Faktycznie, kapitan i oficery leżały powiązane jak zrazy u mamusi, gdzieś na dole w ładowni, zaś na pokładzie bałagan trwał niemożliwy. Kilku wielkich pyskaczy głośno pyskowało, że teraz pożeglujemy do całkiem innego portu, poza tym o wiele szybciej, bo oni znają sposoby. Każdy z tych pyskaczy nazywał ten port po swojemu, choć to miał być niby ten sam port, gdzie każdemu będzie po prostu jak w raju. Coca-coli tam będzie ile chcąc, i tej gumy do żucia, i jeszcze będą takie cudowne rzeczy, o których załoga nigdy w życiu ani nie słyszała.

Załodze szczęki opadły, więc mało kto się odzywał. Z opadniętą szczęką raczej trudno gadać. Nikt nic też nie robił, bo nikt nie wiedział, co. Żagle sobie łopotały, liny wiewały, nawet kotwica sama poleciała, ale nie sięgnęła dna.

A pyskacze pyskowały, aż nam załogantom zaczęło huczeć w głowach. Że jakaś demokracja będzie, jakieś równouprawnienie, i że nad wszystkim teraz będziemy głosować, choć nikt nie miał pojęcia, po co i jak się to robi. Ale nam wyjaśnili, że trzeba ręce podnosić i to jest głosowanie. No to głosowaliśmy. Czy dobrze, tego już nie wiem, ale chyba nie bardzo, bo rozróba stawała się coraz większa i bardziej głośna.

A kiedy ktoś powiedział, że trzeba wybrać nowego kapitana i nowych oficerów, nastąpił koniec świata. Po prostu mordobicie. Kto z kim i przeciw komu, w ogóle nie szło wyrozumieć. Aż dziw, że się jeszcze nie zbudziłem.

W końcu jednak doszło do zgody, choć tylko chwilowej. Bo ktoś rzucił pomysł, żeby jednak zatrudnić poprzedniego kapitana razem z oficerami, ale pod nadzorem. Żeby robili to, co im się każe.

Jeden pyskacz wyjaśnił, że to konieczne, bo nikt z załogi nie jest jeszcze na tyle kwalifikowanym, by dać sobie radę z tymi kursami, namiarami, słowem, żeby ogarnąć wszystkie na raz sprawy związane z żeglowaniem. Kiedy na koniec dodał, że nie obejdzie się bez sekstantu i tej tam, astronomii, bo całkiem się zagubimy na ogromnym przecież oceanie, każdy załogant pojął, jak wielką ma rację.

No więc, głosowaliśmy za.

A jeszcze, kiedy u nas trwała ta rozróba, jakoś zgromadziła się koło nas cała masa innych jachtów. Otoczyła nas ta masa i gapiła się. Czort wie, co oni za jedni byli, może jakieś piraty albo korsarze, choć oczywiście krzyczeli, że bać się ich nie trzeba, chcą tylko pohandlować. Mają tę coca-colę i gumę do żucia, mają też mnóstwo innych rzeczy i chętnie zamienią je na cokolwiek naszego. Mogą ewentualnie sprzedać.

Dopiero teraz prawdziwa rozróba się zaczęła…

Najpierw, to nie szło znaleźć naszej kasy jachtowej. Kapitan powiedział, że nigdy żadnej kasy nie było, ale ktoś się sprzeciwił, że widział tę kasę na swoje własne oczy. Ktoś zażądał komisji śledczej, ale nikt nie miał pojęcia, co taka komisja ma robić. Ktoś inny niby widział, że kapitan tę kasę wyrzucił za burtę. Ktoś jeszcze inny proponował, żeby kapitanowi dać w łeb handszpakiem, to od razu wszystko wyśpiewa. Ale któryś z pyskaczy zabrał głos, że w tej demokracji, co ją teraz mamy, nie wolno nikogo bić. Znów zrobiła się kłótnia na sto trzydzieści fajerek, wszyscy na raz wrzeszczeli i nikt niczego zrozumieć nie mógł. Nawet o głosowaniu chwilowo mowy nie było.

Równocześnie zaś na pokładzie szedł handel na tysiąc fajerek. Co tylko się dało, wymieniono tam na coca-colę i gumę. Co poniektóry to nawet miał jakieś pieniądze, więc nakupował różności. A to złoty zegarek, co pokazywał tę samą godzinę, jak przedtem jego niklowany, a to telefon komórkowy, z którego nie było do kogo dzwonić, a to butelkę czegoś, co smakowało jak siki w porównaniu z rumem, a to znów takie ustrojstwo, które potrafiło zapamiętać wszystko, co się do niego mówiło, jakiś nożyk o dwudziestu ostrzach i nawet z nożyczkami, a najgłośniejszy pyskacz to kupił cały dakronowy żagiel, nie pasujący za skarby do żadnego naszego masztu.

e2fba3227fc4ac37b8bdbd6e9ac8a47c.jpg

I kiedy wreszcie tamci odpłynęli, bo już nie mieliśmy czym handlować, nasz jacht stał sobie tak jakoś bezsilnie, nadal kłapiąc luźnymi żaglami i linami, w mesie ta komisja milcząc siedziała, bykiem na siebie patrząc, zaś pentra, czyli magazyn, puściuteńka była. Ani w niej makaronu, ani kaszy, ani gulaszu nie było. I nawet jednej cebuli!

Więc wtedy, chyba na szczęście, nim jeszcze zacząłem się bać – mój straszny sen się skończył.

Bo sny tak już mają, że kończą się w kulminacyjnej chwili. A jawy, to się kończą inaczej. Sami wiecie, jak.