JustPaste.it

Pies o imieniu Filemon

    Wszyscy chyba znają „Przygody kota Filemona”. To klasyka, która bawiła i wychowywała wiele pokoleń. Opowieść o jednym z najsłynniejszych kotów w naszej historii wciąż tkwi w pamięci młodych jak i dorosłych. Daleko jednak od kota Filemona, w miejscowości Kartuzy żył jego współimiennik. Był to pies – pies Filemon. Mieszkał on u państwa Kowalskich wraz z ich dwójką dzieci – chłopcem i dziewczynką. Zacznijmy jednak całą historię od początku.     

    Pewnego dnia Pan Kowalski wracając z pracy zaszedł na chwilę na targ. Spotkał tam kupca, który za bardzo atrakcyjną cenę zaoferował mu psa. Pies wyglądał na zadbanego, a że dzieci Pana Kowalskiego od dłuższego czasu chciały mieć psa, więc ubił on targu. Sprzedawca dostał od razu umówioną kwotę w gotówce jednak psa nie chciał oddać. Wynikła dziwna sprawa bo oświadczył, że cena psa zawierała także jego transport. W tej sytuacji Pan Kowalski, nieco zmieszany, podał swój adres i miał spodziewać się psa następnego dnia w godzinach porannych. Tak też się stało. Następnego dnia cała rodzina wyległa przed dom w oczekiwaniu na psa. Sprzedawca był uczciwy więc już po chwili czekania wielka, zielona ciężarówka podjechała pod dom Państwa Kowalskich. Wysiadł z niej mężczyzna w roboczym stroju, otworzył tylnią klapę i wskoczył do środka. Zaraz po tym wyszedł z ciężarówki razem z psem. Dziwne jednak było to, że wiózł go na małym wózku widłowym, takim jak używa się do przewożenia skrzynek piwa. Podjechał z psem do drzwi domu i zapytał „Gdzie rozładować?”. Rodzina po krótkiej konsultacji zdecydowała by położył go w salonie, obok kanapy. Pracownik firmy dostawczej prędko wręczył rachunek za psa Panu Kowalskiemu i oświadczył, że pies nazywa się Filemon.

    W tym momencie pewnie wszyscy miłośnicy czworonogów ciekawi są jak wygląda nasz bohater. Pomyślałem, że najłatwiej byłoby go narysować jednak moje zdolności rysunkowe są, prawdę mówiąc, mizerne. Moje psy nie różnią się niczym od kotów, hipopotamów, czołgów czy zwykłych kamieni. Nie dysponuje także żadną fachową wiedzą na temat tych stworzeń, a jedyne co mnie z nimi łączy to fatalna alergia, która łapie mnie na sam ich widok. W tej sytuacji mogę tylko powiedzieć, że był to najzwyklejszy pies, pies marki pies – zwykły brązowo-czarny kundel jednak nie to było najważniejsze.

    W rodzinie Kowalskich padło podejrzenie, że pies nie żyje bo na początku w ogóle się nie ruszał. Po jakimś jednak czasie otworzył oczy. Wtedy stało się jasne, że nie jest on wcale nieżywy lecz po prostu leniwy. Słowo leniwy w tej sytuacji nie jest do końca adekwatne bo Filemon nie robił zupełnie nic. Na dłuższą metę stwarzało to pewne problemy. Po pierwsze pies musiał jeść, a po drugie musiał też wydalać to co zjadł. Pierwszy problem został łatwo rozwiązany. Dzieci jako, że to one chciały mieć psa zostały zobowiązany do karmienia go trzy razy dziennie. Wyglądało to tak, że w parzyste dni miesiąca syn państwa Kowalskich przytrzymywał psu paszcze, a córka wpychała tam jedzenie. W dni nieparzyste było odwrotnie. Co do problemu drugiego, związanego z wydalaniem, pies przy pomocy wszystkich członków rodziny został przetransportowany na kuwetę, która była raz dziennie opróżniana (oczywiście przez dzieci). W tym temacie pies Filemon był bardzo podobny do owego kota. Zabawy jakie fundowały mu dzieci zdawały się go nie wzruszać (jak wszystko), ale przynajmniej one miały jakąś rozrywkę. Dziewczynka przebierała go czasem w sukienki i udawała, że są na wystawnym bankiecie, a chłopiec odbijał z nim piłkę (tak właściwie to odbijał tę piłkę o niego). Taki oto żywot prowadził pies Filemon u Państwa Kowalskich.   

    Co do moich dalszych uwag odnośnie historii psa Filemona to by było na tyle. Jest on niebywale ciężkim materiałem na ciekawą historię gdyż przez następne pół roku nie nauczył się żadnej sztuczki, nie szczeknął, nie mruknął, ani nawet nie drgnął o minimetr. To trudne dla mnie pisać o nim z jakimkolwiek entuzjazmem ale na szczęście to był dopiero początek tej historii, choć dla psa, jak by na to nie patrzeć, był to już koniec.

    Pan i Pani Kowalscy postanowili podjąć zdecydowane kroki. Wiedząc, że pies żyje (mimo wielu oznak przeczących temu) w tajemnicy przed dziećmi postanowili zmusić go do poruszenia się. Pomysłów było wiele. Przestali podawać mu jedzenie – on zaczął strajk głodowy. Próbowali go przestraszyć – on wciąż spał. Porzucili go w lesie – on nie drgnął i po całym dniu znaleźli go w tym samym miejscy. Posunęli się nawet do zrzucenia go z balkonu na pierwszym piętrze – on jednak jak piłka odbił się od ziemi i dalej drzemał. Przełomowym momentem okazał się pomysł pani Kowalskiej. Zawieźli psa nad jezioro i sturlali go z bagażnika samochodu na molo. Tam, pani Kowalska zakradła się do niego od tyłu by nie uciekł, choć i tak przecież się nie ruszał, i udając, że zrobiła to niechcący wepchnęła go do jeziora. W tym momencie pies musiał wybrać – wóz albo przewóz, utonie albo się ruszy. Wtedy to właśnie, chyba pierwszy raz w życiu sam się poruszył. Było to wielce spektakularne (jak na pierwszy raz) bo zaczął wywijać łapami we wszystkie strony żeby tylko dopłynąć do brzegu. Państwo Kowalscy wpadli w tak wielką euforię – zaczęli skakać, piszczeć i cieszyć się jak małe dzieci, że nawet nie zauważyli, że pies tonie. Po jakiejś dobrej minucie kiedy już ochłonęli, rozejrzeli się za psem. Filemona już nie było, za to po jakiś dziesięciu minutach poszukiwań któreś z bawiących się w wodzie dzieci natknęło się na wielką, włochatą kulkę na dnie. Pan Kowalski szybko wyłowił z jeziora ciało psa, ku zgorszeniu przechodniów, wrzucił je do auta i odjechał zawstydzony, wraz z żoną tak szybko jak jeszcze nigdy.

    Szczerze ubolewam, że Filemon musiał ponieść najwyższe wyrzeczenie dla sztuki. Jego śmierć jest dla mnie wielkim ciosem jednak ze względu na dwie sprawy cieszę się, że jego dosłowna rola w tej historii się skończyła. Po pierwsze przez moją alergię, a po drugie uniknęliśmy problemu jakiemu stawić czoło musiał kiedyś kot Filemon. Mianowicie owy kot trzyma nas do dziś w dramatycznej niepewności bo przecież nie wiemy ani skąd się wziął, ani jak skończyły się jego figlarne perypetie. Nasz pies Filemon rozwiązał ten problem znakomicie – po prostu wyzionął ducha (jeśli go w ogóle miał). Na szczęście jednak sama historia końca jeszcze nie dobiegła, a jedynie nabiera na tym co jest w niej najlepsze – na razie jeszcze nie wiem dokładnie co to.

    Ostatnim razem zostawiliśmy państwa Kowalskich w aucie wraz z nieżywym psem w bagażniku. Tak więc mając na uwadze, trochę pokrętnie ujęte, dobro swoich dzieci pojechali oni do szewca. Jako, że pracuje on nacodzień ze skórami uznali, że nie będzie miał problemu z wypchaniem psa. Tak też i było bo po dwóch godzinach pies był już do odebrania, choć bardziej przypominał pluszową zabawkę. Wbrew pozorom pomysł ten był jak najbardziej sensowny bo pies przecież i tak nigdy się nie ruszał (poza tym jednym i ostatnim razem) więc co to za różnica. Praktycznie jedyne co się zmieniło, od czasu kiedy wypchany pies zastąpił tego „żywego” to fakt, że rodzice musieli za każdym razem kiedy dzieci „nakarmiły” psa, opróżnić jego otwór gębowy z pokarmu. Co do zabawy z dziećmi pies radził sobie jeszcze lepiej niż dawniej, a to przez jego większą sprężystość. Trwało to tak ponad pół roku kiedy to starsi oszukiwali młodszych, ale na pozór nikt na tym nie cierpiał więc nie było powodu by to przerywać. Niestety samo się przerwało kiedy psu odpadła noga podczas figli na balu u córki Kowalskich.

    Nie chcąc dłużej ciągnąć tej tragikomicznej opowieści pozwólcie, że sam dokończę. W największym skrócie wyglądało to tak, że płacz i krzyki dzieci trwały dokładnie dwadzieścia-siedem minut aż do chwili kiedy w progu domu pojawił się pan Kowalski z nowy psem, który (warto dodać) sam się poruszał. Filemon skończył jako pamiątka tych kilku ujmujących chwil, na półce nad łóżkiem dzieci. Ja osobiście wymyśliłem tę historię leżąc na kanapie i zaraz na nią wracam jednak daleko mi do naszego kochanego psa Filemona. Choć rzeczywiście czasami ciężko mi zebrać siły nawet na dotarcie do toalety to ta historia chyba dobitnie świadczy o mojej dobrej formie (wyobraźni).

T.S.