JustPaste.it

O sumieniu historyków.

Powtarzam artykuł, ponieważ nie stracił nic na aktualności.

Powtarzam artykuł, ponieważ nie stracił nic na aktualności.

 

POWSTANIE    WARSZAWSKIE    OCZAMI    KIBICA

 

       Sumienie – to krytyczna odmiana uczciwości. Uczciwość pozostaje sobą jedynie wówczas, gdy jest bezwzględna, oporna wobec sentymentów, partykularyzmów, machinacji, często wzniosłych kłamstw. Brak sumienia u polityków zdaje się czymś banalnym tak dalece, że dawno już stał się sprawą naturalną, niemal uświęconą. Ten brak natomiast u historyków staje się powodem narodowej tragedii, bo czymże jest zbiorowa dezinformacja, podtrzymywana stronniczo jakoby dla wyższych celów. W innych dziedzinach taka motywacja określana bywa jako łajdacka –  w polityce i historii jej podporządkowanej, jak się zdaje, nie. Twierdzenie o zmowie polityków z historykami, wyjąwszy pewną szczególną instytucję, nie odpowiada prawdzie, nie ma żadnej zmowy. Za to jest wiara naiwna, że ludzie nie potrafią zliczyć nawet do trzech. Aliantów.

Rosjanom się nie dziwię, ich europejskim fobiom szczególnie po II wojnie, która dla szarego na przykład Polaka czy Francuza, o Brytyjczyku nie wspominając, bez wątpienia została wygrana dzięki Amerykanom i Anglikom, niemal Rosjanom wbrew. Na pewno zaś wbrew zwykłej umiejętności liczenia. Umiejętność liczenia podkreślam, bo wchodząc w historię II wojny każdy szary człowiek powinien w zgodzie ze zwykłym rozsądkiem wszystkie niemal święte założenia odwrócić do góry nogami właśnie z powodu liczb. Dla przykładu: Rosjanie stracili w II wojnie 12 milionów żołnierzy (cywilów nie licząc), Amerykanie 400 tysięcy, Brytyjczycy – 350 tysięcy - łącznie z wojną na Pacyfiku, co oznacza, że aby dorównać Rosjanom, wysiłek zachodnich aliantów musiałby zostać zwiększony ponad 12 razy. Zakładając prawdę bzdurnej przesady, że Rosjanie z ludźmi zupełnie się nie liczyli, poprzestańmy na pięciokrotnie wzmożonym wysiłku – każdy choć jako tako pojmujący o co chodzi dojdzie do wniosku, że Normandia byłaby możliwa nie w 1944 roku, lecz po kolejnych pięciu latach. Albo – kosztem pięciokrotnie większego wysiłku, co wówczas rozumiano aż nazbyt namacalnie. Jakiekolwiek liczby weźmiemy, od liczby żołnierzy na froncie przez liczbę dział, czołgów i samolotów do liczby kilometrów przebytych i obszarów zajętych – nic nie przekreśli prostego faktu, że to Rosjanie pokonali III Rzeszę, przede wszystkim oni. Dla Polaka brzmi to jak wielkie bluźnierstwo, gdyż Polak zawsze wobec racji nazywanych moralnymi ślepł na racje materialne. Uparcie przez całą historię. Samobójcza dziecinada Polaka zasadza się na tym, że źli ludzie nie mogą robić rzeczy dobrych, a jeżeli robią, należy im to mieć za złe. Zły stosunek do Rosjan stał się wykładnią polskiego patriotyzmu, myśleniem totalnym. Podczas martyrologicznych rocznic miła jest nam obecność Niemca, nienawistna Rosjanina, choć i Niemcy, i Rosja są już zupełnie inne. Dla podtrzymania tych emocji umiejętność liczenia stanowi raczej przeszkodę. Bo iluż nas Polaków zgładzili Rosjanie? Kilkadziesiąt tysięcy? Kilkaset? Niemcy, jak z grubsza obliczono, około czterech tysięcy dziennie! Przez niemal 6 lat każdego dnia okupacji.

Oto znów zbliża się  kolejna rocznica Powstania Warszawskiego.

Spójrzmy na to nie emocjonalnie po polsku, spójrzmy materialnie. Zgoda, nie ma już materializmu, został przekreślony. Ale materia została? I sumienie?

Jak należy oceniać Powstanie, dobrze czy źle? Z jakiego punktu widzenia? Gdy pominiemy racje emocjonalne, musimy ocenić Powstanie zdecydowanie źle. Źle, bo zostało przegrane – inny punkt widzenia jest fałszem. Ocena moralna nie ma nic do rzeczy. Moralnością można wesprzeć karabiny, nie można ich zastąpić.

Niespecjalnie znane powstanie w Treblince skończyło się klęską, wiadomą od razu, z góry. Ale tam chodziło o to, aby umrzeć godnie, to znaczy umrzeć w walce. My, Polacy, nie świętujemy tego powstania, choć zasłużyło stokrotnie. Bo tam – chodziło o godność ludzką. No, ściśle biorąc, żydowską. A to nie to samo. Nawet, gdy Żyd ma polskie obywatelstwo…

Gdyby Powstanie wybuchło w roku 1940, 1941, nawet 1943, pewnie by także chodziło o godność umierania. Wtedy ocena musiałaby wyglądać podobnie. Ale cel Powstania Warszawskiego był jednak z tego świata, był celem materialnym. Dlatego należy Powstanie oceniać właśnie tak, materialnie, nie emocjonalnie. Podobne mierzy się podobnym. Ciecz na litry, drogę na kilometry.

Rozpatrzmy części składowe: dowództwo, siły własne, środki, cele, elementy decyzji, na koniec przeciwnik. No i żołnierze. Kolejność nieprzypadkowa.

  1. Wódz, generał broni Kazimierz Sosnkowski, nazwany przez Piłsudskiego Hamletem w mundurze, człowiek niezdolny do podejmowania klarownych decyzji, na swoim stanowisku znaczył mniej od sierżanta. Zresztą przed decyzją uciekł, wyjechał do Włoch, co byłoby warte osobnych rozważań. Niezależnie od tego, doświadczenie i wiedza tyczące planowania na szczeblu operacyjnym niemal bliskie zera. Konkretnie, raczej w bojówkach, aniżeli w boju. Liniowo – osobisty zastępca podobnie kształconego wojskowo dowódcy, początkowo pułku, następnie brygady Legionów, co dawało mu okazję do tego, by brać udział w walce, nie dowodząc. W końcu owszem, dowodził armią rezerwową i chyba wywiązał się nieźle. Że był świetnym kumplem, wielkim erudytą, nie ma nic do rzeczy. W naszej kalkulacji wartość nawet ujemna.
  2. Dowódca Armii Krajowej generał dywizji Tadeusz Komorowski, „Bór”, przed podjęciem decyzji wypada chyba najlepiej spośród swych sztabowców – przynajmniej sprawiał wrażenie, że stara się o rozwagę. Możliwe jednak, że mylę pojęcie rozwagi z kunktatorstwem, być może także obawą przed wydaniem rozkazu. W opinii służbowej -  wzorcowy dowódca pułku kawalerii, doświadczenie taktyczne w swoim rodzaju wojsk, operacyjne – żadne.
  3. Szef Sztabu Armii Krajowej, generał brygady Tadeusz Pełczyński, o którym mało wiadomo. Mimo wysokiej funkcji w sztabie prawie nie wpływał na decyzje, zapewne z własnej woli, nieodłączny przy boku Komorowskiego na pamiątkowych zdjęciach.
  4. Zastępca szefa sztabu do spraw operacyjnych, generał brygady Leopold Okulicki, pułkownik w sztabie Andersa póki ten miał armię, następnie oddalony w niejasnych okolicznościach, ówczesnym zwyczajem generalski awans „za samo dotknięcie” okupowanej ziemi. W szeptanej propagandzie ni to emisariusz naczelnego wodza, ni to samego premiera – z bardzo tajemnymi pełnomocnictwami, o których nic nie wiadomo. Zgodnym świadectwem współczesnych mu oficerów zarozumiały bufon, zdecydowany choćby jednym plutonem zająć całą Warszawę.
  5. Dowódca obszaru warszawskiego generał Albin Skroczyński – kroniki milczą o nim nieomal kompletnie, nawet tego nie uzasadniając.
  6. Dowódca okręgu warszawskiego, czyli faktyczny dowódca Powstania, pułkownik Antoni Chruściel, legendarny „Monter”. O jego bohaterstwie, wspaniałej postawie dowódcy, organizatora obrony (podkreślenie ważne: organizatora obrony) wiemy prawie wszystko, choć bardziej w formie legend, niżeli informacji. Powiedzmy jasno: konkretne informacje o szczegółach Powstania legendom tym raczej zaprzeczają. O kwalifikacjach nie wiemy nazbyt wiele. Był, owszem, wykładowcą Wyższej Szkoły Wojennej. Jak się zdaje, nie wybijał się specjalnie przed objęciem funkcji dowódcy okręgu. Z relacji wiadomo, że bardzo parł do walki, ignorując uparcie dane operacyjne. Złożony przez niego fałszywy i niesprawdzony meldunek o walkach oddziałów sowieckich na Pradze stał się podstawą decyzji generała Bora o rozpoczęciu powstania.

Bezpośredni udział w podjęciu decyzji wzięli: Komorowski, Pełczyński, Okulicki, Chruściel, zatwierdził delegat Rządu Stanisław Jankowski. Godzina „W” wybiła.

Siły własne. Armia Krajowa, która w pojęciu wojskowym nie była nawet dywizją. Jak się zdaje, nazewnictwo miało wprowadzać w błąd przeciwnika, czemu jednak wprowadza w błąd nas, tyle lat po wojnie? Liczebność Armii Krajowej, choć statystycznie armii dorównywała, armii z niej nie czyniła, ani organizacyjnie, ani strukturalnie – w ogóle nie wspominając czegoś takiego jak wyposażenie i obsada kadrowa. Zgoda, w konspiracji były warunki inne, lecz dowództwo nie skąpiło sobie tytułów i awantaży przysługujących „armii” w znaczeniu całego krajowego wojska, nie tylko armii w rozumieniu polowym. Ilość Powstańców warszawskich, kilkanaście tysięcy, liczbowo to jakby dywizja, góra dwie dywizje, pod żadnym względem nie odpowiadające takim jednostkom. Była to zaledwie gromada dziwacznych często plutonów i kompanii, szkolona słabo i ogólnie, raczej nieostrzelana, gdyż owa garstka oficerów i podoficerów prowadzących szkolenie, o specyfice walk w mieście pojęcia żadnego nie miała. Nie było więc po naszej stronie ani przewagi liczbowej, ani doświadczenia. Czy można wyobrazić sobie dowództwo nieświadome tego lub ślepe na rzeczywistość? Czy sztab Armii Krajowej naprawdę mógł sądzić, że dowodzi armią?

Środki. Wiadomo, były tragicznie szczupłe, dodatkowo zmniejszone przekazaniem pewnej ilości broni i amunicji dla celów planu „Burza”. Według opinii generała Okulickiego i delegata Rządu nie było to zbyt ważne. „Nie ma broni? To sobie zdobędą!” Skomentujmy jasno, bez niedomówień: ta wypowiedź kwalifikuje się pod sąd, jest zbrodnicza. Jaśniej określa stosunek dowódców do podwładnych niż późniejsze wieszanie przedśmiertnych i pośmiertnych blaszek na ich piersiach. Nie wspominając, jakie świadectwo wystawia wojskowej wiedzy autorów.

Przypomnijmy tutaj prześmiewki radosnych idiotów, że sowiecka armia posyłała do walki oddziały, w których co trzeci czy co piąty żołnierz miał w garści karabin. Kropka w kropkę jak warszawski powstaniec! Ale sowieci tylko raz wzniecili poważne powstanie – w roku siedemnastym.

W każdym przedsięwzięciu, nie tylko wojskowym, brak środków decyduje, że przedsięwzięcie nie dochodzi do skutku. Każde. Ale to doszło. I w pierwszych dniach Powstania, dniach szalonych i heroicznych ataków, gdy na nic się zdały najlepsze kwalifikacje dowodzących oficerów, złożono straszną i krwawą hekatombę, wynikłą z tych zbrodniczych słów. W dniach następnych, dniach obrony, kwalifikacje się przydały. Ale nie obrona stanowiła cel. Podkreślam: nie obrona.

Obrona, czyli 95 lub 97 procent czasu Powstania, była straszliwym skutkiem klęski poniesionej w kilku pierwszych dniach. Bo nie można inaczej jak klęską nazwać nieosiągnięcia celu. W uproszczeniu wygląda to tak, że Powstanie trwało 3 do 5 dni, po czym zakończyło się klęską. Reszta była tym, czym być nie miała, kopią buntu w Treblince, trwającą jednak w warunkach, które absolutnie jej nie usprawiedliwiały. Warszawa mimo wszystko nie była wcześniej Treblinką, ratunek nie był za górami.

Kolej na cele Powstania. Jakież one były? Pomimo wielu głosów na ten temat, cele Powstania nigdy i nigdzie nie zostały określone z dostateczną precyzją, czyli z precyzją wojskową. Powiedzieć, że celem było opanowanie stolicy to jakby nic nie powiedzieć. Swoistym kuriozum można określić słowa Bora Komorowskiego: „A jeśli to my zrobimy Niemcom kocioł w Warszawie? Zamkniemy ich w kotle i wyrżniemy. Jak to mówił Napoleon, żeby pobić nieprzyjaciela, należy zniszczyć jego siły żywe”. Takie brednie wypowiadał komendant główny Armii Krajowej, świadomy czym dysponuje i przeciw komu. W dodatku, nie Napoleon tak powiedział…

Więc jakie były cele? Skupmy się na deklaracjach ideowych, z nich bowiem wynika reszta, choćby i mętna. Chodziło o to, by wkraczającą Armię Czerwoną spotkać na wejściu do Warszawy, „zapraszamy do naszej stolicy, wyzwolonej przez Polaków, którzy uważają was za kolejnych okupantów, przy okazji przedstawiamy delegata naszego Rządu trzymającego tu władzę”. Aby to było możliwe, należało pół kroku przed Armią Czerwoną zdobyć tak zwane przedmościa, mówiąc po prostu co najmniej jeden most – Poniatowskiego, Kierbedzia, kolejowy, wszystko jedno most, po którym rosyjskie oddziały mogłyby przejść Wisłę i zabrać się za Niemców w Warszawie. W tym celu, pomijając konieczność posiadania odpowiedniej siły i środków, należało mieć bardzo dokładne rozeznanie w niemieckiej obronie tych mostów, a więc znać liczbę broniących je wojsk, rodzaj tych wojsk, ich uzbrojenie, rozmieszczenie, należało dysponować opracowanym wcześniej planem ataku. Należało też wiedzieć dokładnie (dokładnie co do dnia i godziny), kiedy Rosjanie pod mosty podejdą, no i – oczywiście – czy będą mieli ochotę po tych mostach przejść. Sumując, niezbędne było rozpoznanie sił niemieckich oraz bezpośredni kontakt z Rosjanami. Nie było ani jednego, ani drugiego.

Jak więc można ocenić dowództwo wydające rozkaz do akcji bez spełnienia tak podstawowych warunków? Jak ocenić historyka, który o tym nie wspomniał?

Elementy decyzji. To powtórka z niekompetencji i braków wiedzy wojskowej niemal wszystkich oficerów dowództwa. Sosnkowski, Komorowski, Okulicki (co do Chruściela – nie wiem) przez kilka lat wcześniejszych zapowiadali klęskę Rosjan, którzy co rusz mieli się załamać wykrwawieni i zdać na łaskę Hitlera. Mniejsza o konsekwencje ich radosnych proroctw, że Hitler w takim razie całą mocą zwróciłby się na zachód, przez co panowie prorocy najpewniej zostaliby zmuszeni do wyprowadzki z hotelu Rubens. Chodzi o to, że tak powątpiewający w Rosjan oficerowie nagle w roku 1944 doszli do zgodnego wniosku, że ruszająca z Białorusi ofensywa „Bagration” bez żadnego wątpienia ogarnie Warszawę. Ponad 400 kilometrów ciężkich walk, przełamujących uporczywą obronę najlepszej armii świata! Skąd taki optymizm? Skąd, bez pytania Rosjan, dowództwo Armii Krajowej wiedziało, że zechcą i będą w stanie zająć Warszawę w trakcie tej operacji, gdyż legło to u podstaw decyzji o powstaniu? Tym większa zagadka, gdy sobie uprzytomnić, że zdaniem naszych strategów Armia Czerwona po przejściu tego dystansu u wrót Warszawy była nadal tak wypoczęta i w pełni sił, by jedynie zła wola mogła sprawić odstąpienie od zamiaru zajęcia Warszawy, byle zrobić na złość Polakom. Czy ktoś podał tę drobną liczbę strat, 320 tysięcy, bo tylu ubyło z Armii Czerwonej w operacji „Bagration” ( według źródeł niemieckich nawet pół miliona) – ponad połowa tego, co alianci zachodni stracili od Normandii do samej Łaby. Nie wiem, czy Rokossowski otrzymał taki rozkaz, by przyglądać się przez Wisłę ginącej Warszawie, a jeśli nawet otrzymał, to o co właściwie pretensje? Był wrogiem grającym rolę alianta, czy aliantem traktowanym jak wróg? Miał udzielić pomocy przeciw sobie samemu? Kali jest dobry gdy komuś ukraść krowa. Ten bałagan pojęć i odniesień chyba nigdy nie zostanie uporządkowany.

Powiedzmy jasno: według teorii „dwóch wrogów” Rosjanie byli tym „gorszym” wrogiem. Czy ktoś zdrów na umyśle potrafi choć wyjaśnić – już nie uzasadnić – ten myślowy łamaniec, pozwalający mieć pretensje do wroga, że nie udzielił pomocy? Kombinacja, że „gorszy” wróg powinien pomóc w walce ze „złym” wrogiem – to perpetuum mobile swoistego debilizmu.

Rokossowski zresztą przyglądał się Warszawie dopiero od połowy września. To bardzo istotne: zajęcie Pragi nastąpiło 10 – 14 września. Wystarczy zdać sobie sprawę z tego. Ale może spóźnienie było celowe, na złość.

Więc elementy. Rosjanie nacierają od Białorusi, coraz wolniej i trudniej, to jasne dla każdego po krótkim namyśle. Niemcy się cofają, wręcz wieją, później odtwarzają obronę, przez stolicę przechodzą na wschód cztery dywizje pancerne. Sztab Armii Krajowej nie tając dziwacznego wobec swoich zamiarów zadowolenia przekazał do Londynu meldunek o poważnej porażce Rosjan w rejonie Wyszkowa i Radzymina, także pod Wołominem, przez co natarcie Rosjan zostało wstrzymane. Ten meldunek generał Bór podpisał 30 lipca, tego samego dnia przez Warszawę przeszła piąta niemiecka dywizja pancerna. O przebiegu linii frontu w tych dniach sztab Armii Krajowej nie miał ścisłych danych, jednakże zdawał sobie sprawę, że oddalona jest od Warszawy co najmniej 70 – 80 kilometrów. Wniosek, iż podejście Rosjan pod warszawskie mosty nie jest możliwe w ciągu dni najbliższych, był oczywisty. Wbrew własnemu meldunkowi ten wniosek zignorowano, wierząc babskim plotkom, złożonym w formie meldunku Chruściela.

Sztab liczył na rzeczy rodem z bajki albo majaczenia. Na wysłanie do kraju Brygady Spadochronowej i czterech polskich dywizjonów myśliwskich oraz zrzutu co najmniej 1200 ton zaopatrzenia bojowego. Przy najlepszej woli angielskich sojuszników, czego zresztą nie było, ani jedna z tych bajek nie mogła być zrealizowana.

Ano rozpatrzmy wcale nie tak wojskowo. Brygada Spadochronowa lądująca tuż przy linii frontu, bez gwarancji szybkiego połączenia z atakującą armią – pod Arnhem przerobiono to w znacznie większej skali. Co do polskich myśliwców, po prostu nie były w stanie pokonać dystansu. Zwyczajnie paliwa by im zbrakło na sam dolot do kraju. A lądować gdzie miały? W szczerym polu? Na ulicach? Całej Armii Krajowej byłoby mało na prostą ochronę lądowisk. Dalej, zrzuty. Też mniejsza o szczegóły. W czasie całej wojny Polska otrzymała 600 ton zrzutów. Grecja dostała 5 800 ton, Francja i Jugosławia po 10 000 ton. Bez komentarza.

Jak wynika z powyższego, żaden z ważnych elementów decyzji nie został wzięty pod uwagę, choć każdy był doskonale znany. Znane było wiele innych elementów mniejszego znaczenia, lecz podobnej wymowy. W żadnym dokumencie dotyczącym Powstania nie ma śladu operacyjnego rozpracowania takich elementów, za co odpowiedzialnym był generał Okulicki. No i Pełczyński oczywiście.

Chcę powiedzieć wyraźnie: Powstanie organizowali wojskowi, oficerowie, ludzie co najmniej z pretensją do fachowości, nie entuzjaści zdeterminowani nienawiścią do wroga. Nie wolno mylić tej sprawy, dla fachowców nie ma taryfy ulgowej.

Myślę, że należy sformułować wreszcie tę kamuflowaną niezdarnie, z właściwą jasnością nie wypowiedzianą tezę o przyczynie klęski Powstania. Teza ta przewija się fałszywie jak wąż, wszyscy ją rozumieją i nikt nie wypowiada tak, jak by na to zasłużyła, gdyby można ją było uczciwie uzasadnić: klęska Powstania nastąpiła, gdyż nie udzielono nam pomocy.

Nieważne, czy pomoc realna, czy z bajki i majaczenia. Jeżeli miała być udzielona, winna była stanowić element planowania operacyjnego, na którym każdy kompetentny dowódca opiera założenia do walki. A niekompetentny po klęsce bredzi, że nikt mu nie pomógł. Czy ktoś zobowiązał się, że udzieli pomocy? Czy któryś z aliantów rzeczywistych lub tylko urojonych przekazał choćby strzęp dokumentu, mogącego stanowić bodaj pretekst do podjęcia decyzji militarnej? Nie? No to powiedzmy wreszcie jasno i wyraźnie: bajki i majaczenia były podstawą operacyjnego planu Powstania. Zresztą, żadnego planu nie było. Wykaz zadań dla poszczególnych plutonów, kompanii i nawet „zgrupowań” – to nie jest wojskowy plan operacyjny. To nawet nie jest kpina z niego. To nawet nie wiadomo, jak nazwać, każde określenie wydaje się zbyt słabe. Jak nie raz już, nadzieja i zapał żołnierzy miały zastąpić głupotę i zbrodniczość dowódców – ale tym razem wreszcie należałoby wskazać, że kryje się za tym konkretna wina i konkretna krew.

Tak! Właśnie ta krew, której nam we właściwym czasie zabrakło. Ta sama, o której bezczelny dureń bez wyobraźni bredzi, że wygubiono „kwiat narodu”, że jedynie dlatego komuniści mogli potem robić, co chcieli. Bo nie miał się kto przeciwstawić… Więc to musiało być w interesie komunistów, więc to oni są winni!

Winni, bo nie pomogli w zrobieniu im samym gestu Kozakiewicza.

Ale ta brakująca krew nie została przelana gdzieś na Syberii, tylko w szturmach z łopatami i kilofami, sidolkami i visami przeciw karabinom maszynowym, na ulicach stolicy. Rzecz jasna, nie wyłącznie stolicy.

No, dobra…

Punkt przedostatni – przeciwnik. O tym wbrew pozorom wiedziano dość sporo, choć raczej ogólnie. Że Warszawa leży w pasie działań 9 armii niemieckiej, że dowodzi armią von Vormann, że dowódcą nadrzędnym jest feldmarszałek Model. Że w bezpośrednim sąsiedztwie Warszawy zajmuje obronę sześć dywizji polowych i pięć pancernych, nie licząc frontowych odwodów całej Grupy Armii. W samej stolicy stacjonowały oddziały węgierskie, brygada Kamińskiego, różne grupy nacjonalistów, także policja, żandarmeria, oddziały ochronne i tak dalej. Nie chcę przekonywać, że Powstanie należało rozpocząć pod warunkiem dysponowania większą siłą niż Niemcy. Nie ulega jednak wątpliwości, że warunkiem być musiało posiadanie siły dostatecznej, by zająć ważne punkty w mieście od razu, najlepiej z zaskoczenia w pierwszym ataku. Jak wyglądała rzeczywistość? Ludwig Hahn, szef dystryktu warszawskiego, od godziny 14.00 dnia 1 sierpnia ogłosił pogotowie bojowe dla oddziałów policji i SS. Dziennik działań bojowych 9 armii stwierdza 29 lipca, że wybuch walk oczekiwany jest o godzinie 23.00. Jedno i drugie oznaczało pełną gotowość dla ponad 23 000 dobrze uzbrojonych żołnierzy, ukrytych za umocnieniami. Zresztą, dla jasności – do drugiej połowy września 9 armia nie brała udziału w tłumieniu Powstania, wyjąwszy kilka pododdziałów saperów, artylerii, później batalionu dział pancernych z odwodu. Von dem Bach wykorzystał sześć czołgów z warsztatu remontowego dywizji „Das Reich”, zresztą samowolnie. Jego raport i meldunki Ludwiga Hahna stwierdzają, że walkę początkowo prowadziły nie regularne wojska, lecz oddziały ochronne, SS–Schutzstaffeln, żandarmerii i pomocnicze w rodzaju brygady Kamińskiego, Dirlewangera itp., wprowadzane kolejno, w miarę rozwoju sytuacji. Po 20 września, po ustabilizowaniu się frontu, Von dem Bach dostał dwa pułki piechoty, batalion czołgów, trzy bataliony saperów, specjalistów od zniszczeń.

Punkt ostatni – żołnierze Powstania. Muszę przyznać, że dla mnie to całe Powstanie. Oni i tylko Oni. Jak wielokrotnie w historii, wykorzystani przez makabrycznych szaleńców nie uważających za słuszne ani potrzebne, by silić się na mądrość i sumienie. O Nich nie chcę pisać, zresztą nie ma potrzeby. Żołnierze Powstania to oddzielna karta. W moim przekonaniu dowódcy Powstania nie zasłużyli na swoich Żołnierzy. Sława niesławnych dowódców żywi się Ich krwią.

Wiem jedno: znacznie bardziej błahe przesłanki zwykle wystarczają, aby dowódców postawić przed sąd i bez litości rozstrzelać, co najmniej zaś napiętnować i pozbawić honoru. Tyle, że nie u nas. U nas ze słabości czyni się cnotę. Ulice nazywa imionami tych, którzy zawiedli. Przed trybunałem historii też można iść w zaparte.

Pozostaje zdziwienie wobec historyków. Zachowują się tak, jak gdyby osobiście byli winni historycznych grzechów. W którym pokoleniu po wydarzeniach budzi się u historyków sumienie?