JustPaste.it

Na chorym rozwidleniu jaźni

Owy tekst pragnę zadedykować jednemu z najbardziej kreatywnych ludzi w Polsce: L.U.C.-owi

Owy tekst pragnę zadedykować jednemu z najbardziej kreatywnych ludzi w Polsce: L.U.C.-owi

 

    On znowu otworzył swoją jadaczkę i zaczął gadać. Nie reagował na moje desperackie wrzaski mimo, że wydzierałem się tak głośno jak tylko potrafiłem. Spojrzałem jeszcze raz na niego i teraz już zamiast starszego mężczyzny w garniturze, siedzącego za biurkiem widziałem tylko imbecyla z kijem bejsbolowym stojącego ponad moim bezbronnym mózgiem. Walił tym kijem w mój mózg ze wszystkich sił, nie przerywał ani na moment, zadawał celne i rytmiczne ciosy, a do tego miał cały czas ten swój perwersyjny uśmieszek na twarzy jakby sprawiało mu to wielką radość. Nie mogłem już tego znieść. Wyjąłem z kieszeni pilota i nacisnąłem czerwony guzik, a on znikł. Padłem wycieńczony na fotel. Chciałem choć przez moment się odprężyć ale bezlitosne paranoje wciąż mnie nastręczały. Zamknąłem oczy i teraz sam chciałem złapać za ten kij bejsbolowy ale nawet tego już mi się nie chciało. Mogłem już tylko bezczynnie siedzieć i czekać, ale na co?! W końcu wszystko zaczęło się rozpływać, umykać moim zmysłom. Teraz już nie było niczego, bo znowu znalazłem się w tej surrealistycznej rzeczywistości, która wymykała się surowym prawom logiki, które nas zwykle terroryzują. Znalazłem się na pograniczu bolesnej rzeczywistości i chorej paranoi, która postawiła przede mną tego bęcwała w garniturze, za biurkiem. On znowu gadał, paplał, nawijał bez przerwy, nawet już nie robił przerw na złapanie oddechu. Nie miałem szansy czegokolwiek powiedzieć, zapytać się go bo on ciągle ujadał tą cholerną jadaczką. Nie wytrzymałem i rzuciłem się na niego. Zacząłem go dusić ile sił tylko miałem, lecz jemu ten bełkot co jakiś czas znowu wylewał się z ust, choć już z coraz dłuższymi przerwami. Ktoś z tyłu jednak krzyknął „koniec zdjęć”. Zapaliło się światło i podszedł do nas ktoś kto chyba był reżyserem i uścisnął mi poufale dłoń gratulując świetnego ujęcia. To bezpardonowe wtargnięcie osoby trzeciej do mojego świata wprowadziło tak drastyczny dysonans, że po ludzku nie szło kontynuować tego aktu przemocy. Wszyscy tam zgromadzeni nie zwracali na mnie uwagi i miętosili tylko w swych łapskach gotówkę licząc ją na głos. Szmery, szepty i szuranie jakie temu towarzyszyły miały wydźwięk podobny do tego w meczetach jednak oni mnie jawnie gwałcili swym rytuałem bo ja jedyny byłem poza nim. Stałem sam w nieznośnej bezczynności. Odepchnąłem podejrzanego faceta, który już dłuższy czas przytrzymywał mi rękę i nie zważając na wszelką konwencję w którą oni chcieli mnie wpakować chciałem dalej dusić. Chciałem dać upust emocjom ale jego już tam nie było, nie było tam już nikogo i znów się zawiesiłem na czas dłuższy. Ciemność przebił w końcu ponad stucalowy ekran, który rozbłysnął białą barwą. Był to jakiś idiotyczny, czarnobiały film który razem ze mną oglądało dwóch ćpunów, którzy zamienili swoje mózgi na działkę heroiny. Byliśmy razem zamknięci w ciasnym pokoiku, a oni do tego jeszcze leżeli na ziemni i tylko bezwiednie wibrowali na podłodze w rytmie nadawanym przez ekran. To wybitne dzieło filmowe przedstawiało bardzo prosty schemat: ludzka ręka majtała w kółko plastikowym mieszadełkiem wewnątrz herbaty. Towarzyszyły temu parsknięcia i sapanie choć nie jestem pewien czy tych odgłosów nie wydawali moi towarzysze. Nie mając żadnego kontaktu z rzeczywistością zacząłem powoli wpadać w panikę. Wrzeszczałem i waliłem w ściany, ekran, a potem nawet w tych ćpunów – bezskutecznie. Wtedy to dopiero zaczął mnie naprawdę dręczyć ten film bo nie pozwalał choć na moment zebrać myśli. Nawet jak zamykałem oczy wciąż widziałem tę szklankę herbaty z mieszadełkiem. Najbardziej uderzająca była ta monotonia. Obiektywnie rzecz ujmując wartość merytoryczna tego „dzieła” nie różniła się jednak zbytnio od tego co zwykle serwuje nam telewizja. W obliczu tak głębokiego bezsensu i absurdu nawiedziło mnie poczucie odpowiedzialności jaka ciążyła na moich barkach. To silne poczucie misji wyciągnęło mnie stamtąd i postawiło przed gigantycznym tłumem ludzi. Sęk w tym, że nie wiedziałem dokładnie co to za misja, czułem się odpowiedzialne ale nie wiedziałem za kogo. Była to jedna z tych górnolotnych idei która niestety trafiła na kiepski grunt (na mnie). Stałem teraz w majestatycznej pozie, niczym istny król, czy zbawiciel, a wielkie masy tłoczyły się pode mną. Widziałem profesorów, robotników, urzędników, dziennikarzy i wszyscy oni chcieli spijać z mych ust piękne i wzniosłe słowa. Wtedy jak to zrozumiałem naprawdę mnie zatkało. Choć myśli wiele kłębiło mi się w głowie to żadna z nich nie wydawała się na tyle wartościowa by ją teraz na głos zaprezentować. Było wielu takich którzy cały czas skrobali coś w swoich notesikach, czekając tylko na jakieś moje potknięcie co wróciło mnie myślami znów do szkoły jakbym ponownie wylądował przed belfrem. Najdramatyczniejszy był moment kiedy zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę nie mam zupełnie nic do powiedzenia. Wszechogarniająca cisza coraz bardziej mi doskwierała wibrując w mych uszach niczym potężny dzwon, doprowadzając do obłędu. Zaczęły się szmery w tłumie, poszły za tym pojedyncze krzyki domagające się bym coś powiedział, a już po chwili wszyscy wykrzykiwali jakieś wulgaryzmy. Poczułem się jakbym został rzucony dzikiej zwierzynie na pożarcie. Coś w tym było bo ktoś z tyłu mnie popchnął w tłum. Ocknąłem się daleko od tego miejsca. Wiedziałem, że dotarłem do kresu mojej podróży. Było to pustkowie gdzie aż po horyzont nie było widać żadnych zabudowań. Na jednolitym podłożu były łagodnie wyrysowane ścieżki. Obok każdej z nich znajdował się mały, drewniany znak z krótkim objaśnieniem danego szlaku. Spojrzałem pod nogi, a na ziemi widniał napis: „rozwidlenie jaźni”. Musiałem wybrać jedną z dróg. Zapoznałem się ze wszystkimi oznaczeniami i ominąłem owe ścieżki. Obrałem jakiś niewydeptany trakt i ruszyłem spokojnie w kierunku horyzontu…

 

 

 

T.S.