JustPaste.it

Jak obalałem komunę /przyczynek do hagiografii/

Nikt z nas nie miał cienia świadomości do czego to wszystko zmierza i czym się to skończy.
Sześć lat "podziemia"

50dc95fc7f6c9376379ef1c0194191a1.jpgPierwszego, czynnego aktu sprzeciwu dokonałem, w formie pasywnej, wiosną 1980r.  Nie stawiłem się do WKU. Nie chciałem być żołnierzem. Już wówczas wiedziałem, że Ludowe Wojsko Polskie było, w myśl wielkich radzieckich strategów, przeznaczone do ataku na Europę Zachodnią. Później dowiedziałem się, że chodziło o Danię. A ja lubię Duńczyków.

Niestety mój afekt nie był doceniony. 

Przyjechali po mnie o szóstej rano. Zawieźli do Komendy Uzupełnień. 

Wyszedłem po osiemnastej.  

Jeden pan oficer bardzo się zdenerwował kiedy, odpowiadając karnie na pytanie-"W jakiej formacji chcielibyście służyć?"- wyraziłem mój sentyment do konnicy. 

-"Ja ci k... dam konnicę, wyp... na korytarz"-powiedział uprzejmie. 

-"Rozkaz!"- odkrzyknąłem karnie. Czym doprowadziłem go, nie wiem czemu, do furii. I kiedy wstawał zza stołu, z wyraźnym zamiarem dokonania morderstwa, wykonałem polecenie pośpiesznie. 

Na korytarzu, kontynuując mój opór, spędziłem wiele godzin. By doczekać się wręczenia książeczki wojskowej z wpisaną kategorią A1. Inny pan oficer, który wręczył mi dokument, powiedział:

-" A teraz czekaj k... na przydział." 

-"A na jaki przydział"?-zapytałem skromnie.

-"Spier(..)"-usłyszałem w odpowiedzi.

I tak zaczęło się  osłabianie zdolności obronnej ludowej ojczyzny,w skutek mojej całkowitej nieodpowiedzialności. 

No i pozostawanie w "podziemiu"...

e3d133bc0990f104be9e9f05ae1eb097.jpgWówczas, bo nie wiem jak jest dzisiaj, administracja wojskowa, milicyjna, ubecka i prokuratorska ściśle związane były z biurem meldunkowym. Więc patent był prosty. Żeby cię nie namierzyli trzeba było zmieniać adresy stałego zameldowania. I tak, w poczuciu, trwałej niezdolności do czynu zbrojnego, do 1986 roku, wykorzystując liczne kontakty, o charakterze dywersyjno-konspiracyjnym, zmieniałem miejsca stałego zameldowania.

Nie było to, wbrew pozorom, takie proste. Były wszak ciekawe lata osiemdziesiąte. Charakteryzowały się one, m. in.  dużą ilością istot, grasujących po ulicach miast, które składały się z mięśni i pały.  Chodziło o to, by nie dać się ani złapać, ani zagazować, ani spałować. 
A tak zwane "środowisko" było silnie zinfiltrowane przez miłośników literatury i wielbicieli Kochanowskiego. 
"Pełno ich, a jakoby nikogo nie było." Cytat ten był przez nich realizowany w praktyce. O czym przekonałem się szybko i boleśnie. 
Ale o rozkoszach przesłuchiwania przez ubecję opowiem, być może, innym razem...

Z podziemia wyszedłem, jako się rzekło, w roku 86. Dzięki lekarzowi z woskowej komisji lekarskiej. Znajomemu, znajomej...  Uznał on, co dla mnie było oczywiste, że jestem trwale niezdolny do noszenia karabinu. I tak kategoria A1 zamieniła się w D. Od tego pamiętnego momentu mogłem już przebywać fizycznie tam, gdzie byłem zameldowany. Wcześniej przebywałem , najczęściej,w jednym miejscu fizycznie, ale papierowo w wielu różnych. Dewiza, że "czego nie ma w aktach, tego nie ma na świecie", była i jest prawdziwa. I dowodzi relatywizmu prawdy...

Polityka historyczna

fa605cad42504da55d12222bebd0e9c1.jpgZ tym terminem zetknęliście się zapewne nie tak dawno. Ja politykę tę realizowałem czynnie, choć bez efektu, w czasie "ciemnej nocy stanu wojennego".

 

Wyobraźcie sobie proszę, że Uniwersytet Wrocławski nosił imię Bolesława Bieruta! Tak, tak. Ale i wówczas i dzisiaj, za pierona nie kojarzę tej świetlanej postaci naszej i nienaszej historii, z jakimkolwiek aspektem nauki, czy naukowości.

 

Wraz z nastawioną rewolucyjnie koleżanką, mając poczucie misji i kierując się wrażeniami estetycznymi, postanowiliśmy dokonać, w drodze aktu dywersji, zamazania tego imienia. Przy czym termin "zamazanie" należy interpretować dosłownie. Miało ono być dokonane,  na tablicy szpecącej Wydział Filologiczny, przy Placu Nankiera.

 

Główną przesłanką wyboru tego, a nie innego przedmiotu-ofiary ataku dywersyjnego, były krzaki. W ramach rozpoznania operacyjnego, oglądaliśmy wiele tablic, na wielu budynkach uniwersyteckich. Bierut był wszędzie, krzaków nigdzie. 

 

By atak się powiódł, po wyjściu z domu, w ciemną noc, wraz z pędzlem i słoikiem farby, musieliśmy dotrzeć do rzeczonych krzaków. Tam w tak zwanej "przyczajce" mieliśmy odczekać. Wszak nawet mięśniaki z pałami muszą, po zaprowadzeniu ciszy nocnej w mieście, udać się do kantyny, by łyknąć coś na wzmocnienie.

 

I właśnie w tym momencie my mieliśmy dokonać wiekopomnego aktu dywersji i potraktować Bieruta farbą i pędzlem. Na odlew.

 

Plan był, jak sami widzicie, genialny! Do dziś mnie zachwyca.

 

W krzakach spędziliśmy jakieś dwie godziny, zmarznąwszy przy tym okrutnie. Trzęśliśmy się z zimna, a konieczność zachowania ciszy, pozbawiła nas możliwości wyświadczania sobie wzajemnych usług, które też rozgrzewają...


Atak na Bolesława nastąpił błyskawicznie. Podbiegliśmy do ściany budynku. Koleżanka-rewolucjonistka trzymała słoik, ja pędzel. I... Dupa blada!  

Farba zamarzła.

Bolesław Bierut zwyciężył. A myśmy się pochorowali.


Rana bojowa


6773affb6c5534cb64eb9d6dd1b407bb.jpgDzielnica Fabryczna we Wrocławiu nazywała się, w tamtym czasie Belfast, ulica Grabiszyńska,Zomo Strasse, a Plac Pereca, Gaz Platz. I była najweselszą dzielnicą miasta. Przedstawienia odbywały się codziennie, a polegały głównie na gazowaniu, pałowaniu, polewaniu i wyłapywaniu, które to zadania były celem jednych. Drudzy mieli zaś  nie dać się zagazować, spałować, polać i złapać. Z naciskiem na złapać. Kto dał się złapać, miał, w istocie, przechlapane.

 

Jak z powyższego wynika osią taktyki bojowej było bieganie. I tu mieliśmy  przewagę. Ciężkozbrojni ruszali się jednak dość niemrawo. Oprócz mięśni ciążyły im widać i stroje, i tarcze, i pały. A oznak jakiegokolwiek pomyślunku nie dało się u nich zauważyć. 

 

Bardzo ciekawa była sytuacja, kiedy do czynu zbrojnego przystąpili pacjenci pobliskiego szpitala. Na zwarte szeregi mutantów leciały z okien urynały, baseny, a nawet szafki nocne. Było to oczywiste bohaterstwo. Godne pomnika. 

 

Swoją drogą jest intelektualnym wyzwaniem koncepcja postumentu, wyrażająca, w akcie strzelistym, latające gówno. Władze powinny rozpisać konkurs...

 

Pewnego dnia mutanci wykonali manewr oskrzydlający. Jedyną drogą ucieczki był pobliski nasyp kolejowy. Znalazłem się na nim w okamgnieniu. I tu niespodzianka. Przede mną stał Goliat. Jeden jedyny. Skąd się tam wziął? Nie mam pojęcia. Teorię, że pomyślał, iż tamtędy będziemy uciekać, z definicji, odrzucam. Widać zabłądził. 


Rzuciłem się w dół, by spieprzyć na drugą stronę nasypu. Nie zdążyłem. Na prawym barku poczułem ogień.  Ból był makabryczny. Dosięgnął mnie pałą bojową, zwaną przez nas "brunetką". Zobaczyłem blask gwiazd wszystkich galaktyk. Teraz rozumiem, że niektórym, po takim ciosie, zwieracze puszczały... Gdybym dostał jeszcze raz, zfajdałłbym się w nachy. To pewne.

Uratowała mnie siła bezwładności i słup. Czy to od kolejowej trakcji, czy od lampy ulicznej? Nie pamiętam. Kiedy, z prędkością światła zbiegałem po nasypie, cudem ominąłem ów słup. 

 

Mutant nie.

 

Usłyszałem łomot. Mięśniak przypieprzył w niego, w rzeczy samej, solidnie. Bo masę też miał solidną. Pleksiglas, chroniący jego pusty łeb, pękł. Siadł pod słupem i się nie ruszał. I pies mu mordę lizał!

 

dc55d634650c144b74f537e872a166c9.jpgLata osiemdziesiąte były bardzo wesołe. Niestety nie zawsze. Pamiętajcie, że nie było internetu, telefonów komórkowych, telewizji satelitarnej. Głównym rodzajem informacji, była informacja szeptana, a głównym źródłem  bibuła i Radio Wolna Europa. Choć trudno w to uwierzyć, byli tacy, którzy dawali wiarę w informacjom podawanym przez dziennik telewizyjny! Chaos informacyjny był więc gigantyczny. Głównym pytaniem było pytanie, czy wejdą? Byli tacy, którzy nawet "widzieli" sowieckie czołgi wyjeżdżające z baz... A nawet "otaczające Warszawę". 

 

O ile sobie dobrze przypominam, tylko dwukrotnie byliśmy naprawdę wściekli. Kiedy dotarły informacje z "Wujka" i, dużo później, z Lubina. Wówczas  zabawa w ściganego schodziła na plan dalszy. Chcieliśmy "im" istotnie solidnie przypieprzyć i dojmująco "podziękować". Ale z kim, czym i jak?

 

I jeszcze jedno. Nikt z nas nie miał cienia świadomości do czego to wszystko zmierza i czym się to skończy. 

 

A teraz, po latach, i daty się zacierają, i słowa, i twarze...  I często pusty śmiech mnie ogarnia, gdy słyszę "gadające głowy" rozprawiające "mądrze" o tamtych wydarzeniach. Można być mądrym, dysponując historyczną perspektywą. Ale w tamtym miejscu i w tamtym czasie królował młodzieńczy zapał i przyrodzona młodości chęć zmieniania rzeczywistości. 

 

Nikt nie miał wówczas żadnego, sensownego planu. Żadnej, sensownej koncepcji. Żadnej, sensownej wizji przyszłości.

 

Te rodziły się dużo, dużo później.