JustPaste.it

O zapomnianej sztuce przetworów...

Drogi, Nieznany, Żonaty Przyjacielu. Wiem, że się obśmiejesz ze mnie jak norka. Ale piszę ten felieton, aby Cię przestrzec - nie pomagaj żonie w kuchni. Bo skończysz jak ja...

Drogi, Nieznany, Żonaty Przyjacielu. Wiem, że się obśmiejesz ze mnie jak norka. Ale piszę ten felieton, aby Cię przestrzec - nie pomagaj żonie w kuchni. Bo skończysz jak ja...

 

Za oknami deszcz, wieczory coraz dłuższe... Jesień. Jak w piosence - adios pomidory. I nie tylko. Całe szczęście, że mamy przetwory. Nie, nie te "fabryczne" naszpikowane chemią i "wzmacniaczami aromatu". Normalne. Takie, jakie robiła babcia i skrzętnie chowała do spiżarki, wiedząc, że na zimowe "chude" dni będą jak znalazł.

Wprawdzie w blokowiskach wielkich miast, zabiegane gospodynie nie mają ani czasu, ani głowy, by coś tam poprzetwarzać, a i spiżarek nawet na lekarstwo (ogrzewana piwnica to jednak nie to...), ale we wsiach i małych miasteczkach - ho, ho - się robi!

 

My też zrobiliśmy. Rodzinnie i z pomocą przyjaciół. I sąsiadek. Pół miasteczka miało uciechę.

 976d61f5fd0fbf27854458e19916a8a8.jpg

Najpierw żona wysłała mnie na targ. Dlaczego mnie? Bo jako jedyny w rodzinie umiem się targować. Żona, przyzwyczajona do zakupów w supersamach i marketach, płaci żądaną cenę bez słowa skargi. Nie daj Boże wysłać ją na jakiś arabski suk, bo sprzedawcy popełniliby zbiorowe samobójstwo, próbując z nią handlować. Zaakceptowałaby najbardziej bezczelne ceny!

- Kupisz ze 30kg ogóreczków. Tylko mają być małe i jasne. Oprócz tego dużo kopru i czosnku. Inne przyprawy mam.

- A ile tego kopru?

- Nie wiem... - pytająco popatrzyła na sąsiadkę - Dużo?

- No, na 30kg? - zastanowiła się Ewa - Z 10 wiechci trzeba będzie. I duży wianuszek czosnku.

- OK. Na pewno 30kg?

- Możesz nawet więcej, jeśli będzie tanio. Samochodem pojedziesz, to się nie nadźwigasz...

 

I pojechałem. Samochodem, żeby dużo.

I było dużo. Facet miał końcówkę ogórków.

- Duża ta końcówka? - spytałem.

- No, będzie ze 40 kg. Z hakiem - dodał po namyśle. - Tanio sprzedam - powiedział. - I kopru dołożę darmo.

Trafiła się okazja, pomyślałem.

- A po ile?

- 2 złote za kilo. Patrz pan, jakie ładne...

Rzeczywiście. I małe, i jasne były.

- Jak za wszystkie, to dam... po półtora złotego.

- Złoty osiemdziesiąt? - zapytał z nadzieją obrotny handlowiec

- Złoty siedemdziesiąt i basta!

- Ale wszystkie pan weźmiesz?

- Słowo się rzekło. Wszystkie! - dobiłem targu.

Ludzie! Ile tego było! Po sześćdziesięciu kilogramach trochę zbladłem. Po osiemdziesięciu zacząłem spoglądać wokół, gdzie by tu uciec. Na szczęście już się kończyły. Wyszło 93kg.

- Trochę duży ten hak...

- Ale za to tanio. I jakie ładne - zareplikował sprzedawca.

Było, nie było. Wziąłem. I 30 wiązek kopru. Trzy wianuszki czosnku obrotny handlowiec dorzucił mi gratis. Zacząłem się głeboko zastanawiać nad mymi umiejętnościami w zakresie targowania.

 

Żona najpierw się ucieszyła.

- Oooo, jakie ładne. - zaakceptowała mój wybór.

Po trzecim piętnastokilogramowym woreczku zafrasowała się.

- Miało być 30kg. Skąd ja tyle słoików wezmę?

Wyładowałem wszystko.

- Po okazyjnej cenie - usiłowałem pocieszyć moją ślubną. Zobaczysz, na zimę będzie jak znalazł.

Ale to trzeba jeszcze dziś zrobić. - z przerażeniem w oczach jęknęła. - Jakim cudem zdołamy?

 

I zaczął się sądny dzień.

Najpierw latałem po wszystkich sąsiadach, żeby pożyczyć zbędne słoiki. Mało było, bo każdy miał dla siebie na przetwory. Myślałem, że może zatem odkupią trochę ogórków. Mieli swoje. Po okazyjnej cenie. Niektórzy nawet po półtora złotego.

- To musiała pani z 50kg kupić, nie?

- Co pan? Wszystkiego dwadzieścia kupiłam.

Na wszelki wypadek nie powtórzyłem tego żonie.

 

Po długich poszukiwaniach zebrało się 160 słoików.

- Może się zmieści? - zastanowił się nasz przyjaciel, który od lat miał doświadczenie w wekowaniu. - No, to do roboty!

O 10. wieczorem zabrakło nam słoików. Sąsiadka "zza płota" pożyczyła następne 30 sztuk.

- Jutro mi oddacie, - zapowiedziała - też mam ogórki i paprykę do zrobienia.

O północy skończyliśmy. Połowę podłogi kuchni i większość pokoju pokrywały, odwrócone do góry dnami, twisty w różnej fazie stygnięcia. Zbyszek coś wspomniał o marynowanej papryce i dostał po głowie od mojej małżonki. Ja przestałem się odzywać w ogóle. Sąsiadka - Ewa, która cały czas nam pomagała, zapowiedziała, że swoje ogórki wyrzuci, a zimą woli kupować przetwory w sklepie. Pies patrzył na mnie złym okiem, bo z tego wszystkiego nie dostał wieczornej michy. Dziecko coś wspominało o zakazie wykorzystywania do niewolniczej pracy..

 

Wszystko to było jakiś miesiąc temu.

 

Właśnie wróciłem z grzybobrania.

- Kochanie, - powiedziałem radośnie - zobacz ile znalazłem podgrzybków! Wprawdzie mamy już dużo suszonych, ale może te zamarynujemy?

Znajomy adwokat twierdzi, że nie mam żadnych szans w sprawie rozwodowej...

 

Dalbert