JustPaste.it

Czy człowiek racjonalny może być demokratą?

Naczelna zasada demokracji: nie ma głupoty głupszej - wszystkie mają mieć te same prawa!

Naczelna zasada demokracji: nie ma głupoty głupszej - wszystkie mają mieć te same prawa!

 

Czy  człowiek  racjonalny  może  być  demokratą?

Fajne pytanie, co? Ażeby do końca było fajne, to jeszcze należałoby nad nim troszkę się zastanowić. To zastanowienie jest, oczywiście, czystą pułapką, bo jak dotąd nikt, kto by poświęcił demokracji choćby odrobinę zastanowienia, nie doszedł jeszcze do wniosku, by ta demokracja warta była choćby funta kłaków. Z dowolnej nikczemności zwierza albo wręcz kurzu.

Chyba, że to zastanowienie obejmuje wyłącznie samą demokrację, bez żadnych przyległości w rodzaju zdrowego rozsądku i takich tam, czyli podobnych. Fachowo to się nazywa myśleniem o rzeczy „samej w sobie”, jeśli w ogóle istnieje filozof, który to naprawdę pojmuje. Bo po mojemu, to nie. „Rzecz sama w sobie” stanowi coś takiego, jakby tasiemiec we własny odbyt właził, zaś po drodze wygłaszał całe mnóstwo bardzo mądrych myśli. Przydatności nawet nie wspominam, ale samego istnienia takiej cudacznej rzeczy jakoś dotąd nikt nie udowodnił, choć wielu bardzo się starało. Taka nawet moda była swego czasu – i też nic. Sztuka dla sztuki i koń dla konia to tylko sztuka i koń.

A mądrość, powyżej pewnego poziomu, jest czystą głupotą.

0b0bab557b8e402c7ffe40fa2ea46d27.jpg

Znaczy, demokracja „sama w sobie” w ogóle nie istnieje. Jeżeli już, to istnieje z przyległościami właśnie. A przyległości, to rozsądek, racjonalność i takie tam. Podobne. Każdy zaś wie, że z tymi przyległościami demokracja od razu przegrywa, w tak zwanych krótkich abcugach, na samiutkim wstępie.

Zacznijmy od tego, że demokracja to rządy większości, tak? Zgadza się? Nic się nie zgadza! Ani to rządy, ani większości. Większość nie rządzi ani tak, jak rządzi rząd, ani tak, jak rządzi parlament. W ogóle nie rządzi, zdecydowanie częściej słucha i podlega. Znaczy: nie słucha i podlega. Karom rozmaitym. Od mandata do kryminała. Ale za to z wielkim zapałem łyka kit o swoich rządach. Osobistych i bezpośrednich. Wstawiany, trzeba przyznać, z talentem i bardzo, bardzo przekonywująco. Od wstawiania tego kitu już się nawet specjalna rasa wykształciła, o zawodach nie wspominając. Ta rasa rodzi się od razu z profesorskimi tytułami, jako że na większość tytuły działają, jak mało co.

 To, czy choćby mniejszość z tej większości ma śladowe pojęcie o rządzeniu, można kompletnie pominąć, bo nie ma żadnego znaczenia. Po prostu najmniejszego. Jeśli psa nie dopuścisz do wody, tak czy owak umrze z pragnienia, bez względu na to, czy umie, czy nie umie pić.

Tej większości wmówiono, że ona rządzi za pomocą wyborów. No dobra, niech będzie, że to rządzenie. A co ona w tym rządzeniu wybiera? Ta większość. Czy wybiera to, co jej wpadnie do łba? Takiej myśli nie można dopuścić nawet na pół sekundy. Każdy zdroworozsądkowiec, zresztą każdy w ogóle umarłby na zawał od takiej myśli. Jedynie stary Kropotkin byłby zachwycony i głośno by kwiczał z radości w grobie.

Więc, co ta większość wybiera? Ona tego nawet za dobrze nie wie, ale wybiera to, co jej do wyboru dają. Tylko to i wyłącznie to. Na wyborczych kartkach wyraźnie napisano, często drukowanymi: skreślić to, albo to, podkreślić to albo to – albo tak jakoś. Bo to są wybory, proszę większości, nie kretyńska książka życzeń. Wolność wolnością, ale wszystko ma granice. Żadnej kiełbasy nie dają za darmo.

Zresztą wychodzi na to, że większość i tak ma spory wybór. Może głosować co najmniej na dwie partie. Jakby się kto uparł, to nawet na pięć. Ale tak jakoś ostatnio się porobiło, że naprawdę liczą się dwie. Całkiem, jak w porządnej demokracji: albo rybka, albo pipka. Albo pis, albo tys(pis). Tę resztę przewidziano wyłącznie dla zboczeńców, bo to w końcu też ludzie z większości, więc niby jakieś prawa mają.

No dobra. A teraz, co się dzieje z tą większością po głosowaniu? Czy ona dalej ma prawo wyboru? Choćby dalej przez głosowanie? To niech ona spróbuje pogłosować w urzędzie skarbowym, powiedzmy, albo na policji, albo w sądzie. Albo – niech tam! – przy rejestracji auta. Tam każdy, nawet największy demokrata, od razu ustawiony zostaje należycie, żeby nie miał wątpliwości. Jak napisałem, większość ma słuchać i podlegać, w razie czego.

O szczegółach tego podlegania to ja w ogóle nie mam zamiaru pisać, bo to ma być felieton, nie kryminal-tango. W końcu nie żyjecie na księżycu i pewnie więcej na ten temat wiecie, niżeli taki stary zgred, jak ja. Zdradzę wam za to prawdziwą tajemnicę demokracji, czyli to, co się dzieje potem, jak już pozamiatają lokale wyborcze i ogłoszą wyniki tych rządów większości.

Większość z tej większości popija wtedy piwo i odczuwa głębokie zadowolenie z okazanej publicznie żądzy rządów. Zdecydowana zaś mniejszość po prostu świętuje. Świętuje fakt, że została wybrana. I że dorwała się do władzy. Tu należy zaznaczyć, że ona, ta mniejszość, do żadnej władzy się nie dorwała, choć tak jej się może wydawać. Dorwała się do koryta, owszem, to nawet może być prawda, ale niekoniecznie. Do tego, żeby tą rządzącą większością pomiatać – to już bliższe prawdy. Tak faktycznie, to ta mniejszość dorwała się zaledwie do tego, żeby móc wykonywać prikazy jeszcze mniejszej mniejszości, choć i to nie bezpośrednio, tylko za pośrednictwem ważniejszych od siebie pośredników. No, taki jest porządek rzeczy. Naturalny, czyli nie do obalenia.

Naród może sobie liczyć 400 milionów albo 40 – i tak nie ma sposobu, żeby rządzili wszyscy. To by nie były rządy, ale bajzel nieobjęty nawet najgłupszym rozumem. Przedjaskiniowe czasy.

Wróć, źle napisałem. W tamtych czasach na całej ziemi było ludzi mniej, aniżeli dziś w miasteczku powiatowym. Dlatego dawano sobie radę z liczeniem. Gdy chodzi o miliony, sprawa jest beznadziejna. Z tych milionów nie można dopuścić do władzy nawet jednego miliona, a nawet nie pół. Nie można dopuścić nawet jednego tysiąca, a nawet nie pół. Do władzy można dopuścić tylko taką ilość, którą ludzki rozum ogarnia swobodnie.

Ano, porachujcie sobie. Z iloma ludźmi jesteście w stanie jasno i zrozumiale określić swoje – bo ja wiem? – układy? Stosunki? Gdzieś w pobliżu setki rozum się załamuje – nie ogarnia albo wszystkich, albo wszystkiego. Powyżej setki to już w ogóle jest mano-mano i rozum rady nie daje. Nawet wybitny.

No i właśnie tyle sztuk może być w grupie trzymającej władzę.

To nie przelewki. Tu każdy o każdym wiedzieć musi wszystko, albo wszystkiego się domyślać. Znać poglądy, plany i projekty. Być gotowym na różne niespodzianki. W tej grupie mano-mano być nie może. Byłoby to po prostu zbyt niebezpieczne.

Poza tym, ta grupa nie może być zależną od jakichś tam wyborów, od kartek, przez hałastrę wrzucanych do pudła. Hałastra może wybierać wykonawców. Na tyle dużo, żeby spośród nich też dało się wybierać. Wybierać, albo odrzucać. Ci wybrańcy mogą, owszem, nawet bardzo wiele, ale nie mogą niczego zasadniczego. Rzeczy zasadnicze oni mogą wykonywać. Od tego są. Znaczy, od wykonywania.

Wolno im też miewać pomysły. Muszą to jednak być odpowiednie pomysły, złożone w odpowiednim czasie. Wybieganie przed orkiestrę skutkuje medialnym polowaniem, bardzo często rozrywkowym (bo większość pasjami rozrywki uwielbia). Odpowiedni zaś pomysł wcale nie musi być mądry, mądrością mało kto sobie głowę zawraca. Wystarczy, że jest poważnie traktowany. Nie chcę być ani gołym, ani przesadnie słownym, więc zapytam tak: czy ten pomysł z krzyżem na Krakowskim pasuje tu, czy nie?

Czort ich bierz, kim oni są, ci wykonawcy. Ministrami i sekretarzami stanu, czasami premierami i prezydentami, to od wielu układów zależy. Ale zawsze są tylko wykonawcami, zgrywającymi się na elitę władzy, do czego bardzo im, bardzo daleko. Najczęściej do tej elity nigdy im się dojść nie udaje.

Bo nie istnieje taka władza, która by przekroczyła magiczny krąg mano-mano. Niezależnie od wszystkiego. Dyktatury nie wyłączając. Nawet w dyktaturze istniał krąg mano-mano. U Stalina istniał, u Hitlera tak samo. Zdaje się, że tylko Amin chciał zlikwidować wszystkich wewnątrz tego kręgu, zlikwidowano więc jego.

I co, demokraci, coś jeszcze jest dla was niejasne?

Tak a propos, to ja wcale nie chciałem was leczyć z demokracji, ani tym bardziej niczego tłumaczyć. Wszystko, co napisałem, sami dobrze wiecie. Ja chciałem tylko rozjaśnić i podkreślić niektóre wątpliwości. Moje własne wątpliwości, które przez to nie są już wątpliwościami. Pytania zawartego w tytule nie mam śmiałości powtarzać.

Powtórzę za to naczelną zasadę demokracji:

Nie ma głupoty głupszej – wszystkie mają mieć te same prawa.

db076660151d3e715d710eab02f049b7.jpg