JustPaste.it

Białe kozaczki pośród maślaków

- Rychu chono!
- Idę! - ryknął Rychu, przedzierając się przez chaszcze.
Jego towarzysz z wydatnym, czerwonym nosem podejrzanie chwiał się na nogach, obejmując dla równowagi pień brzozy.
Co jak co, ale równowaga w przyrodzie musi być.
- Patrz Zdzichu! - wychrypiał Rychu, podtykając towarzyszowi pod nos dorodnego maślaczka.
- Nooo, grzybuś jak się patrzy! - Zdzichu wykonywał obroty wokół pnia, kiwając z uznaniem głową.
- Halinka zupki nagotuje - rozmarzył się Rychu, chowając z nabożeństwem maślaczka za pazuchę. 
Halinka musiałaby być cudotwórczynią, by z jednego maślaczka nagotować gar zupy.
- Tylko nie pognieć! - zatroskał się nagle Zdzichu. - Szkoda by było takiego okazu - dodał ze znawstwem.
- Spokojna Twoja głowa, mam wszystko pod kontrolą! - Rychu uspokajał drepczącego niespokojnie towarzysza. 
Ja w tym samym czasie penetrowałam pobliskie zarośla, bezczelnie podsłuchując.
Rychowi i Zdzichowi moja obecność nie przeszkadzała, gdyż nie zwracali na mnie uwagi.
- Gdzie ta chołota jeszcze wlezie! - zza krzaków wytoczyła się jakaś babina z kosturem w dłoni.
- Las jest dla wszystkich! - zreflektował się Zdzichu, stając na baczność. 
- A poszed stąd! - babina zamachnęła się kijem.
Zdzichu przytomnie odskoczył na bezpieczną odległość, chowając się za plecami kolegi.
- Chodź Rychu, nie chcom nas tu - Zdzichu objął towarzysza niedoli. 
- Dobrze żem maślaczka uchronił - dorzucił na odchodnym Rychu, zaglądając pod pazuchę.
- Patrz pani, chodzom zyzgakiem i grzyby depcom! - zdenerwowała się babina i zanim zdążyłam odpowiedzieć, zniknęła jak duch w gęstwinie lasu.
Zostałam sama.
- Jaka cudowna cisza - pomyślałam.
Cudowność ma to do siebie, że nie trwa długo.
Po chwili leśniczy zasuwał gazikiem po wertepach, aż się kurzyło.
Gdy zasłona dymna opadła, moim oczom ukazała się pięcioosobowa rodzina z koszykami w dłoniach, maszerująca raźnym krokiem w moim kierunku.
- No nie! - pomyślałam i z obawy przed konkurencją, wsiąkłam w las, biorąc przykład z przedsiębiorczej babiny z kosturem.
Wyprawa okazała się całkiem udana.
Rychu i Zdzichu pomimo usilnych starań, nie zadeptali wszystkiego.
Na parkingu byłam jeszcze świadkiem tej oto sceny:
Ogolony na łyso dres (a może on po prostu był łysy, a kto go tam wie) z pokaźnym "złotym" łańcuchem na szyi, upychał zawzięcie koszyk pełen grzybów, do bagażnika granatowego BMW.
Jego długowłosa, tleniona na platynowy blond towarzyszka życia, ze zbolałą miną wycierała lateksowe kozaczki koloru białego, z wydatną, srebrną szpilką.
- Kituś, gdzie Ty mnie wywiozłeś! - narzekała blondi.
- Mówiłem przecie, że jedziemy do lasu, a nie na zakupy. Trzeba było się tak nie stroić! - zrugał ją dres.
- No wiesz, jak ja taka nieubrana mam się pokazać. Co by ludzie powiedzieli! - odparła blondi, spoglądając podejrzliwie na moje długowieczne glany.
- Mamusia się ucieszy! - uradował się dres, łypiąc na własnoręcznie zebrane opieńki. Przerwał wywody blondi, zapakował ją, grzyby i siebie do samochodu i odjechał w siną dal.
Ja zostałam, czyszcząc skórzane "kozaczki" koloru czarnego, z mocną, gumową podeszwą. 

Tak..., las jest dla wszystkichi i zawsze z takiej wyprawy można przywieźć nie tylko grzyby, ale, lub przede wszystkim, nowe wrażenia.