JustPaste.it

"Kto się boi oceanu".

Oto fragment kolejnej żeglarskiej powieści, właśnie wydanej przez Wydawnictwo Radwan.

Oto fragment kolejnej żeglarskiej powieści, właśnie wydanej przez Wydawnictwo Radwan.

 

             Oglądałam kiedyś pewien obraz − nie pamiętam, gdzie i kiedy. Możliwe, że sama go w wyobraźni namalowałam. Wiele razy, śniąc, odtwarzałam go sobie.

Nieokreślona przestrzeń w wieczornej mgle, panorama rozległych wzgórz, niby gromada najeżonych jeży, kępy scherlałych zarośli, pęki traw, podtrzymujące się wzajemnie wątłe drzewka, sączące soki z ran. Martwi żołnierze w barwnych poszarpanych mundurach. Złamany karabin, rozbite działo, kulawe na jedno koło. Pochyloną armatnią szyję krwawym bandażem spowija poległy sztandar. Z boku gdzieś, tak jakby bez znaczenia, najważniejsze: oficer z twarzą ukrytą w dłoniach, siedzący przy zabitym koniu. Wszystko w niewyraźnej dymnej szarości, przetarte brudną ścierką. Gdy sobie to odtwarzałam, prawie czułam okropny smród śmierci, umęczonej pracą i zadowoleniem.

Nie wiem, czy obraz tak właśnie się nazywał, czy może sama wymyśliłam tę nazwę lub tylko skojarzyłam − „Zmęczenie po bitwie”. Wiele razy przypominałam go sobie, z sensem i bez sensu.

2b908b7d09347aa7177876d7154828e0.jpg

Po sztormie, huraganie, znów mi to przyszło na myśl. Zmęczenie po bitwie. Taka sama brudna szarość, smród, pobojowisko. Z obrazu nie wynikało, że bitwa została przegrana. Oficer płakał nad tymi, którym nakazał umierać.

My, po naszej bitwie, nie musieliśmy płakać. Udało nam się przeżyć za cenę przyzwoitą. Za maszt z przyległościami. Za okropne rany Richa. „Cinderella” tak naprawdę ucierpiała niewiele. Starczyło sprzątnąć, usiąść, zwyczajnie wypoczywać.

No i właśnie usiadłam.

Patrzyłam w nieokreśloną przestrzeń rozchwianego wciąż oceanu, zamgloną zgagę wieczoru. W panoramę rozległych nastroszonych wzgórz. Jeże maszerujące. Słońce w aerozolu. Reszta to tylko plamy, piany i kolory. Wszystkiego można się dopatrzyć. Tyle, że wzgórza ruchome, w ruchomości wciąż groźne. Ja nie chowam twarzy w dłoniach. Nie mam poczucia ani zwycięstwa, ani klęski. Mój koń nie został zabity. Lecz moja wina była taka sama, jak wina oficera.

Ocean nie uspokoił się jeszcze. Od rufy nadchodzą te czarne pagóry, bełtają się, pienią, załamują ręce pod jachtem, wyprzedzają go, nikną w półślepej oddali. Lecz po nich przychodzą następne, następne, bez końca, rytmu, nadziei. Kiedyś tak samo bez końca umiałam na to patrzeć, zachwycać się, podziwiać. Dziś patrzę z niepokojem. Jacht syczy i szumi, jakby mruczał przekleństwa pod nosem, zwalnia i przyspiesza, raz zadziera dziób, raz rufę. Przyspiesza z rufą w górze, zwalnia z dziobem wzniesionym. Czasem zapada się w falę, miękko ląduje, jak narciarz sypiąc bielą z boków i za sobą. Ocean szybko marszczy się cieniem, mamrocze narastającym rykiem rodzącej się gniewnej ściany − wyczuwa się w tym rezygnację, propozycję ugody: no dobrze, udało wam się, udało.

Wiadomo, ugoda krótka, do następnego razu.

Siedzę tak swoim zwyczajem, słucham oceanu. Więcej słucham, niż patrzę. Nie wiem, jak to powiedzieć – boję się, lecz nie odczuwam strachu. Od wielu godzin mężczyźni śpią umęczeni w kabinach. Rich pojękuje tam głośno, stęka, czasem niezrozumiale krzyczy. Można by rzec, że trzymam wachtę za nich. Najsłabsza, najmniej zmęczona. Nie byłam wojownikiem. Wciąż jestem przywiązana, wciąż w pasie bezpieczeństwa. Ocean może wyciągnąć po mnie mokrą łapę, dmuchnąć szatańskim szkwałem. Głupio byłoby dawać mu okazję bez żadnego powodu.

Ostre szkwały znów poczynają dmuchać, choć nie tak bardzo nagle. Bywa, że osiągają nawet 30 węzłów, sprawdzam na wiatromierzu. Kracząc, nadlatują zza pogrubionej fali, jakby ją unosiły za włosy gęstymi blond rozbryzgami. „Cinderella” mało jednak zwraca uwagi na szkwały, nie kłania się na powitanie, lekceważąco śwista olinowaniem. Niesiemy tylko fok−żagiel, wymieniony wcześniej w miejsce sztormowego, bo forsowanie na niestałej fali byłoby całkiem bez sensu. Nadmierna prędkość na posztormowym rozkołysie to wyścig furmanek po wyboistej drodze. Nie pozostawia miłych wspomnień.

− Ktoś musi pilnować − pojękiwał Rich. − Jesteśmy na trasie z Europy do Ameryki Południowej, napotkamy statki. Dużo.

Ma wysoką gorączkę, najczęściej śpi. To sen żołnierza po bitwie. Śpiąc, rzuca się, stęka, jakby nadal walczył. Karmię go rutiną i antybiotykiem, witaminami. Co kilka godzin przecieram wilgotnym ręcznikiem, bo okropnie się poci. Jeść nie chce, jedynie pić. Piłby za to bez końca, przytomnie lub nieprzytomnie. Okropnie się boję o niego.

I barometru pilnuję. Wskazuje 980. Wróżby są pomyślne. Przedtem leciał w dół jak szalony, teraz się wspina z mozołem. Od najniższego stanu wspiął się 65 kresek. Nie wiem, czy to dużo czy mało. Henry powiedział, że rekord wszechczasów − maksymalna różnica osiągnęła ponad 110 kresek. Nasz barograf podobno tyle właśnie zaznaczył na wykresie. Co do wiatru, Henry twierdzi, że sami nie możemy  określić dokładnie. Dowiemy się wtedy, gdy będzie po wszystkim.

Po co się dowiadywać, kiedy już po wszystkim?

Więc tak sobie siedzę w kokpicie. Dobrze się czuję, lecz zarazem ciężko. Obsłuchuję ocean jakby jakimś radarem, który mówi mi wszystko: że fala rośnie, nadbiega, że łamie się tuż przed rufą albo daleko przed nią, że jacht przyspiesza z westchnieniem, śpiewa drwiąco wantami. Czasem ogarnia mnie ciepła struga przelatującej fali, stającej dęba przed dziobem i wędrującej ku rufie. Przepływa, jacht osiada, resztki wody z paniką tłoczą się u falszburty, uciekając szpigatami z powrotem do oceanu. Jakby zgraja szkolnych łobuzów wylatywała na przerwę.

Ale raz się porządnie wystraszyłam. Fala rzuciła na rufę wielki kłąb grubych oślizłych wodorostów, błyskający uwięzłymi w nim rybami, krabami, skorupiakami. Kłąb zaczepił się o nadłamany pień masztu, zaczął wiewać miękkimi wstęgami. Aż wrzasnęłam, że to jakiś potwór morski skoczył na jacht, bo te ryby błyskały niby ślepia, macki sięgały już po mnie. Ciężko się napracowałam, wywalając to bosakiem za burtę. Spociłam się całkiem po mysiemu, z tego strachu, z tej wstrętnej roboty. Jak bym stajnię czyściła, choć smród inny, wykręcający nos.

Długo myłam, płukałam ręce w zaburtowej wodzie.

b1a7b2993fa263c8beae9f633624039d.jpg

Potem napiłam się kawy, której sporo zostało w termosie. Nie narzekałam tym razem, że głupia kawa, „marynarska”, z hojną dawką szczypliwego alkoholu. Umiałam już nawet pluć po marynarsku.

Siedziałam, słuchałam. Siebie i oceanu.

Bardzo przywykłam do takiego siedzenia, szczególnie w łagodnej pogodzie, gdy czuje się wielką dal i niewstrzymany pęd jachtu. Tak dobrze mi, tak swobodnie w obecności morza. Nawet, kiedy mi ciężko, nie odczuwam ciężaru. Znika poczucie czasu, znika poczucie miejsca, jest chwila, która trwa. Która trwa wiecznie. Mój sen bywa przedłużeniem jawy, jawa przedłużeniem snu. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co jest prawdziwe. Prawdziwe jest to, co trwa, co się nie kończy − morze widoków, kolorów, niepowtarzalnych wrażeń. Kiedyś umiałam żyć bez morza, teraz mi się zdaje, że wcale nie żyłam.

To chyba musi być śmieszne, bo nigdy nie myślę o sobie jak o żeglarce − bo pewnie żeglarką nie jestem. Rich, Henry − tak, oni są ludźmi morza, żeglarzami. Kim jestem ja? Sublokatorką morza. Sublokatorką życia. Bez praw, bez przydziału. Mimo, iż byłam z nimi, żeglowałam jak oni, po tym samym morzu, nie czułam się do nich podobna.

Siedziałam, siąkałam nosem. Z tej ciężkości siąkałam. Południe było ciepłe, jakieś gęste, duchliwe. Zarazem też zimne. Ciepła była woda i ciepłe powietrze. Lecz wiatr nie był ciepły. We mnie, w środku, też ciepła nie było. Dlatego smakowała mi kawa z alkoholem. Głęboka jest mądrość starych marynarzy − jak ocean, w którym spoczywają.

Nie było we mnie ciepła, kiedy schodziłam w dół, do rozgrzanej kabiny. Kiedy ślizgałam się w przód po nachylonej podłodze i kiedy się cofałam przed podłogą wznoszącą się do góry. Trzęsłam się. Zupełnie jak wtedy, gdy składałam zeznania w marsylskiej prokuraturze. Pamiętam, jak byłam wściekła. Świadoma tego, że decyduję o losie kilku ludzi na wiele strasznych lat. Może stąd, z tej świadomości rodziła się wściekłość.

Czemu tak jest, że wina obciąża też ofiarę?

Teraz, gdy schodziłam do kabiny, teraz już wiedziałam. Zamiast wściekłości czułam przerażenie. Że to znów decyzja na wiele długich lat. Strasznych albo niestrasznych, bez różnicy. Tylko w tym jest różnica, że nie wiem na pewno. Przez całe życie, nigdy niczego nie wiedziałam na pewno.

Czy to przerażające?  Może głupie po prostu.

Zerknęłam do kambuza, choć nie było potrzeby. Wcześniej przygotowałam co trzeba. Posiłek mógł być gotów w ciągu kilku minut, mam swoje sposoby. Na razie obaj mężczyźni spali.

Przesłony zdjęto z bulajów o świcie, gdy przesilił się sztorm. Szare ziarniste światło obrysowywało przedmioty i meble. Czaiły się w półmroku, jak wystraszone zwierzaki. Tu, na poziomie morza, w bulajach, tkwił widok martwej szklistej wody, na pozór nieruchomej. Wymiana fal, kotłowanina w dolinach, nie były stąd widoczne. Zza burt dobiegało drapieżne głaskanie, głodny tygrysi pomruk. Jacht zjeżdżał z czoła fali, mozolnie wspinał się na kolejny grzbiet. Żółty, raczej brudny promień wiszący spod świetlika, szybkimi wahnięciami kroił szarość jak nóż.

Rich znów, oczywiście, skopał kołdrę z koi. Leżał gulgocząc, chrapiąc, jeden wielki siniec. Plastry na piersi, brzuchu, na rękach i nogach. Ręce zresztą w bieli, dwa grube niemowlaki. Gdy weszłam do kabiny, spociłam się tak samo.

Kurtkę zdjęłam wcześniej. Teraz szybko ręcznik, pół−suchy, pół−wilgotny, który za chwilę można było wyżąć. Okryłam go kołdrą, nie słuchając protestów, wyrażanych gestami i mrukami.

− Wentylatory w mesie i na korytarzu włączone − powiedziałam wyraźnie.− Do diabła, Rich, nie możesz zachorować!

− Nic mi nie jest − wydusił.− Tylko nie mogę chodzić.

Nie chciało mi się śmiać, prędzej płakać. Przypomniałam sobie jego ręce, kiedy wychodził po raz drugi na pokład w huraganie. Musiał założyć rękawice, zbyt ciasne dla dłoni w bandażach. Więc zdarł te bandaże, wcisnął do rękawic dwa grube tampony z gazy, nasycone rivanolem. Spiął paski w przegubach i poszedł.

Henry milczał. Milczy zawsze, gdy słowa nic nie mogą znaczyć.

Ja się głośno modliłam i cicho płakałam. Patrzyłam przez bulaj, niewiele widziałam. Pokład przesłaniała kipieląca się woda, skłębione kolory − raz po raz i na długo. Słyszałam grzmotliwy ryk huraganu, łoskot szaleńców tłukących siekierami po dachu. Modliłam się. Cóż więcej mogłam zrobić? Prosiłam dobrego Boga, by nie dał mu zginąć. By dał mu wrócić z powrotem.

Miałam chwile zwątpienia. Gdy jacht wspinał się dziobem na prawie pionową falę, widoczną tylko w części, bo bulaj był zbyt mały. Za rufą rosła przepaść niby czarna dziura, z której nic się wydostać nie może. Przepaść − siodło potwora, jeźdźca Apokalipsy. Białe płaty, niknące i powstające od nowa, potężne strumienie i wodospady, lawiny skalnych olbrzymów toczące się z grzechotem. Wszystko gęstniało jak pudding w cieniu rodzącej się groźnej ściany. Wypiętrzała się, nawisała nad głową, potem runęła.

Wiem, że zaczęłam krzyczeć, gdy wszystko ogarnął mrok. Gdy zobaczyłam nieludzką twarz przyciśniętą do grubej szyby. Martwe oczy jaszczura, miażdżone wargi, straszny nos klowna. Ten mrok ogarnął mnie całą. Ocknęłam się, kiedy jacht wychodził spod wody, szalonym szczupakiem rzucał się w bezdenną przepaść. Przeleciałam po podłodze korytarzykiem pomiędzy kabiną nawigacyjną, kambuzem, przez mesę już w powietrzu, bo korytarz urywał się na schodkach − trzasnęłam dziwnie jakoś, barkiem i plecami o pilers, potem luk dziobowy. Nie odczułam bólu, tylko rezygnację, głęboką jak umieranie. Wtedy też, równocześnie, rzucana z burty na burtę, obijana o meble, o ściany, odczułam ból i zrozumiałam, że żyję. Że znów ocaleliśmy.

To jest świadomość przejmująca i słodka, paraliżuje. Och, jak się odczuwa życie! Hałas serca w uszach, ból obijanego ciała, nawet ostre szczypanie moczu w pachwinie −  wszystko jest rozkoszą. Człowiek nie jest zdolny do samodzielnego ruchu. Długo. Zastyga w posąg wdzięczności.

Na lądzie, w dawnym moim czasie, niczego nie odczuwałam tak silnie. Ani radości życia, ani strachu przed jego utratą. Inny był tamten czas, zupełnie inne życie. Wydaje mi się, że takie zwyczajne rzeczy, jak pragnienie i głód, zmęczenie lub ochota do pracy − na morzu są o wiele głębsze. Nie wiem, jak by to określić. Na przykład strach, że się jacht rozleci, że człowiek zginie bez ratunku − ściska do samych trzewi, prawie odbiera rozum. Lecz nigdy do końca. Zawsze jest wyraźny margines, jakby granica strachu. Poza tą granicą człowiek przestaje się bać. Może to fatalizm, pogodzenie się z losem wobec tak wielkiej potęgi. Może po prostu pogodzenie z naturą. Tak, boję się, jestem przerażona, zarazem spokojna. Gdybym wypadła za burtę, umarłabym bez strachu. Strach by się rozpłynął jak kropla krwi w oceanie. Podobnie jak ja sama.

Dziwne to sprawy, paradoksalne, nie całkiem do pojęcia. Chociaż wydaje mi się, że pojmuję je coraz lepiej. Z każdym doświadczeniem. Pojmować i opowiedzieć − to dwa odmienne problemy.

Potęga oceanu polega na tym, że wszystko się w nim zrodziło, wszystko w nim się skończy. Wobec jego potęgi daleki świat niepotrzebnych, strasznych ludzkich zasad, żałosnych kamuflaży, przestaje obowiązywać, w ogóle przestaje istnieć. Człowiek nie stosujący zasad staje się w tłumie bestią, lecz w samotności świętym. Bestię i świętego rodzi brak pokory. Pokory uczy ocean.

 

Zbysław Śmigielski  "Kto się boi oceanu", Wydawnictwo Radwan 2010

http://radwan.pl/Index.php

Cena 21,90

 

64c521acdca0fd5906560a1eaedd6f04.jpg