JustPaste.it

„Nie pomagam”

Wysyłałeś sms-a „Pomagam”, żeby wspomóc Julkę, Krzysia, Anię, czy innego Pawełka? Ja wysyłałem. Ale zawsze mam przy tej okazji rozdarte serce. A tytuł… jest oszustwem…, żeby tekst zwrócił uwagę, ale też, żeby „pokazać” owo rozdarcie.

Często widzimy w telewizji apele o pomoc dla dzieciaka, bardzo chorego i rzeczywiście potrzebującego pomocy. Łapiemy za komórki i wysyłamy  sms-a, żeby pieniążki wpłynęły na konto pomocy. Szczytna idea, szczytny cel i pomoc rzeczywiście płynie. Wielu ludziom, dzieciom i nie tylko taka pomoc uratowała życie, albo znacznie to życie ułatwiła. Jednak a mam zawsze , wysyłając sms, ogromny dyskomfort.

Przykładowy „Pawełek”, którego dotyczy apel ma bowiem niebywałe szczęście. Oto jego mama, ciocia czy dziadek w Internecie „nagłośnili” sprawę Pawełka. Prosili o pomoc, założyli fundację, pisali bloga, opowiadali znajomym. Problem Pawełka dostrzegli lokalni dziennikarze, którzy zrobili swoje i chwała im za to. Ktoś przeczytał, „przesłał dalej” Az sprawa ujrzała światło dzienne w tivi, „Wyborczej”, albo „Rzepie”. Dzieciak jest uratowany, rusza bowiem machina pomocy, od ułatwienia życia chłopcu, po możliwość sfinansowania leczenia i rehabilitacji. Jestem dumny, bo tez dołożyłem swój grosik. Ale zawsze (!) myślę o „innych Pawełkach”.

Wiele lat emu, kiedy jeszcze myszka była dla mnie „nie dotykaj, bo popsujesz, czy coś”, miłym okazję będąc tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, widzieć takiego „Pawełka”. Pies z kulawą nogą tam nie zagląda i nie zaglądnie jeszcze długo. „Pawełek” leży spokojnie, mama pali w piecu, poprawia „Pawełka” na łóżku i gotuje mu jakąś kaszkę, o komputerze i Internecie nikt tutaj nie słyszał i długo nie usłyszy a wodę do picia przynosi się ze studni. W sąsiedniej wsi jest „Joasia”, którą rodzice trzymają w pokoiku, bo jakąś taka „inna jest” i przez dwadzieścia pięć lat nic nie pomaga. A tak w ogóle to ludzie gadają, że takich „dziwadeł” w okolicy jest więcej. I wtedy właśnie, jak wysyłam sms-a dla Pawełka, serce mi krwawi. Telewizja ma moc. Ale nie jest sprawiedliwa.

Nie sposób tutaj opowiedzieć o sobie, chociaż bardzo tego nie lubię. Jednak mój przykład jest znakomitym przykładem „temu się poszczęściło, tamtemu nie”.

Ci, którzy zaszczycili mnie przeczytaniem moich grafomańskich wypocin mogą się domyśleć, że jestem niepełnosprawny. Moja niepełnosprawność polega na tym, ze wyglądam nieco inaczej niż Ty, i nieco inaczej funkcjonuję. Z grubsza rzecz biorąc nie zamykam oczu, ust przez co mam poważną wadę wymowy i moja twarz jest nieco inna niż Twoja (dość powiedzieć, że kobieta, w której byłem zakochany od kiedy byliśmy dziećmi, ze zdziwieniem zapytała mojej późniejszej pierwszej damy, jak to możliwe, ze nie odczuwa wobec mnie odrazy. Na szczęście nie odczuwała). Systematycznie (z wiekiem) pogarsza mi się wzrok i słuch. Oczywiście od urodzenia miałem potężne problemy z funkcjonowaniem. Jednak jestem jedyny, wśród wielu kilku niepełnosprawnych kolegów z dzieciństwa, których rodzice nie otrzymywali renty na niepełnosprawne dziecko. Moja matka, osoba, nie ma co kryć, dość prosta, wykształcona czytaniem i pisaniem w przedwojennych kresach, nie miała pojęcia, że coś takiego jak renta na dziecko w ogóle istnieje a poinformować ją o tym nikt nie raczył. Jednak ta sama matka, kiedy przyszedł czas edukacji, walczyła jak lwica o dobro syna po usłyszeniu „wyroku”: do szkoły specjalnej. Biegała od sekretarza partii do lekarzy i spowrotem i wywalczyła „na próbę – daj kobieto nam spokój”. I dzięki Najwyższemu niczym nie różniłem się (intelektualnie) od rówieśników, a od wielu…

Potem poszedłem do pracy. Po dwóch latach biurokratowania zachciało mi się więcej zarabiać i zrobiłem się robolem. Tyrałem ponad siły, chlałem ponad siły i zarabiałem kupę forsy. Ale że nie ma nc za darmo, starczyło tylko na dziewiętnaście lat. Renta. Mimo, ze wykazałem się zarobkami znacznie przekraczającymi średnia krajową, dziś dostaję jałmużnę, a koledzy z dzieciństwa, którzy pracować nie musieli, bo (jak ja) nie mogli, dziś swoją rentą przewyższają mnie jak smarkacza. W dodatku, mimo choroby nieuleczalnej, muszę się meldować co kilka lat przed lekarzem orzecznikiem i liczyć na to, że „będzie łaskawy”.

Mam przyjaciółkę. Z Internetu, ale zna mnie lepiej niż wielu „przyjaciół” w realu. Niejedno już bowiem w życiu widziała, ocierała się w swojej pracy o różne zjawiska i „rozumie moje sprawy”. Proponowała mi nawet pomoc. Byłem zachwycony, oczami wyobraźni widziałem już angielskie szpitale roztaczające nade mną opiekę. Ale natychmiast poczułem czerwoną lampkę i zobaczyłem „Pawełków”. „Człowieku! Żyjesz, chodzisz, czytasz, piszesz, masz kobietę, mieszkanie… Nie korzystaj z okazji. Sumienie Cię zagryzie, bo zawsze będziesz „widział” Pawełków na zadupiu”. Delikatnie, acz stanowczo żadnej pomocy nie przyjąłem i nie przyjmę. Inni mają gorzej, to co prawda slogan, ale dla mnie uczciwe postawienie sprawy. Chcesz pomóc: zrób coś aby zmienić, uczynić powszechnym, dostępnym system, a nie wyciągaj „perełek” z morza żwirku.

Marek Kościkiewicz, lider De Mono pomaga pewnemu dziecku. Fundacja, pieniądze, rehabilitacja itd. Odwiedza to dzieciątko w szpitalu, przynosi mu misie i inne prezenty. Ale nikt nie zapytał go co czuje, kiedy niosąc misia mija łóżeczka innych dzieci. Czy kiedyś pomyślał, że dziecko płacząc wtulone do poduszki zadaje sobie pytanie: „A mi? Nikt nie pomoże?” Inni znani ludzie robią tak samo. Pojdą do szpitala, wybiorą na chybił trafił i pomagają. A na sąsiednich łóżkach… Albo znajomi ich poproszą, albo córki koleżanka, albo… I akcja „Pomagam” idzie pełną parą. A „na sąsiedniej wsi” matka dokłada drew do pieca, żeby leżącemu „Pawełkowi” było ciepło.