Za ofiarę robię. Sił wyższych, czyli zjawisk nadprzyrodzonych. A konkretnie nocy andrzejkowej - diabli ją nadali!
Wracałem sobie dosyć późnym wieczorem do domu, gdy...
- Przykrość pana spotka! - dobiegł mnie zza pleców lekko przepity sznaps-baryton. Przyznaję, że miał rację, bo z wrażenia potknąłem się i o mało nie przywaliłem zębami w krawężnik. Trochę przy tym struchlałem, bo okolice naszego dworca wyglądają jakby obowiązywał dwudziesty stopień bezsilności energetycznej i nakaz powszechnego zaciemnienia razem wzięte.
Obejrzałem się przez ramię.
- Pan... do mnie?
- A co pan myślisz? Z żabami rozmawiam? - dobiegający z ciemności głos wydał mi się lekko rozbawiony. Trochę odetchnąłem, Śmieje się, to może nie napadnie?
- Bądź pan człowiek, pożycz piątkę. - Teraz już lepiej dostrzegałem proszącego. Wysoki, mocno zbudowany facet po trzydziestce. Kiedy gestykulował, trzymany w dłoni papieros rozżarzał się czerwono.
Szybko sięgnąłem do kieszeni.
- Oj, nie mam - zmartwiłem się i dodałem - ale mam dychę, może być?
- Niech będzie - zgodził się. - Tyle, że wiesz pan... No, mogę mieć kłopot z oddaniem.
- Nie... Niech pan się nie trudzi, miło, że mogę panu pomóc...
- No coś pan. Mam swój honor!
- Ależ tak, tak. Oczywiście!
- O, wiem - ucieszył się mój adwersarz - to ja panu powróżę! Dzisiaj andrzejki, nie? - spytał retorycznie.
- Ależ nie trzeba, po co? Ja chętnie...
- Powróżę panu! - słysząc pewną nutkę nerwowości w jego głosie, zrezygnowałem z dalszych protestów.
- Oczywiście, bardzo proszę.
- To daj pan rękę.
Chwycił moją dłoń z siłą kowalskich obcęgów i pomyślałem, że słusznie zgodziłem się na wróżby.
- Będziesz pan długo żył...
I szczęśliwie - dodał po namyśle.
- Jakaś ruda koło pana. Niedobrze... - zawiesił głos.
- Oj, dlaczego niedobrze? - przestraszyłem się, przypominając sobie, że już od wielu lat żona farbuje się na rudo.
- Bo jak ruda, to masz pan niefart. Zabierze forsę jak nic - zawyrokował posępnie.
Pomyślałem o comiesięcznej wypłacie, znikającej jak sen jeszcze przed każdym pierwszym.
- Mów pan dalej - poprosiłem.
- Dobra, tyle że nic nie widzę...
- Ciemno?
- Nieee - przeciągnął powoli. - Chyba mnie moc odeszła. Masz pan jakiś mały pieniążek - ożywił się wyraźnie.
Pogrzebałem w kieszeniach.
- Mam 20 groszy.
- Dobra. Połóż pan mi je na ręku - podsunął wielką jak bochen łapę. - To na chwilę tylko, zaraz oddam - obiecał.
- A teraz dołóż pan na wierzchu największy banknot, jaki masz w portfelu.
Trochę się zawahałem.
- No, śmiało... Bo wróżba nie wyjdzie! - postraszył.
Sięgnąłem po ostatniego zaskórniaka.
- Co to jest? - zapytał.
- Stówa.
- Może być - zgodził się łaskawie. - Zaraz oddam.
Pomyślałem o niedalekich mikołajkach, na które przeznaczaczałem schowaną setkę...
- Oooo, wraca... - uśmiechnął się wróżbita. - Musisz też pan uważać na bruneta wieczorową porą - dodał - Chyba niedobrze panu życzy! A teraz... Masz pan swoje pieniądze. I do widzenia - wetknął mi w rękę dwudziestogroszówkę i banknot, po czym odszedł szybkim krokiem.
Po kilometrze, przy najbliższej latarni, spojrzałem na trzymane w garści pieniądze. Było 20 groszy. I dziesiątka. Stówa, tak jak przypuszczałem, uległa dematerializacji.
Ale wywróżył mi samą prawdę: jestem pewien, że był brunetem. I że powinienem na niego uważać. Szczególnie andrzejkową, wieczorową porą.
Dalbert