JustPaste.it

Moje „wranglery”

W czasach komuny młodzież radziła sobie jak mogła w upodobnieniu się do swoich zachodnich rówieśników. Czarny rynek towarami zza żelaznej kurtyny kwitł niesamowicie, bo niewielu było stać na wychodzenie z Peweksów, Balton czy „górniczych”  z zakupami.

Chodziliśmy czasem do Peweksów popatrzeć na „zachód”. Mieszkałem na terenach (mieszkam zresztą do dziś), gdzie tonami przychodziły paczki z Niemiec. Moi rówieśnicy od dziecka chodzili w dżinsowych „rajflach”, a na przeguby „ozdabiały im”  bajeranckie ruchle. Ale i ci bez paczek z Reichu sobie radzili. Starsza młodzież wymieniała się zdobytymi jakimiś (do dziś nie wiem jakimi) sposobem, czy to płyt, czy to plakatów, czy innych „dóbr” fantami: płytę za spodnie, spodnie za plakaty. itp. Jednak na to mogli sobie pozwolić „ludzie” mający dość dobrze zarabiających rodziców, albo wyjątkowo zaradni, których, wśród „zwykłych zjadaczy…” też nie brakowało. Kolejna grupa to ci, którzy mieli Znajomych, co pracują na kontraktach, w Rosji, Czechach, Libii czy Iraku. Ci robotnicy kontraktowi w dwóch ostatnich krajach byli prawdziwymi „bgaczami”. Znam (znałem) wielu i nie pamiętam żadnego, który po półtora roku (a niemal zawsze byli dłużej), nie odnowili mieszkania i nie kupili samochodu. Poloneza!. Nowego!.  Oni byli elitą wśród robotników, ale było ich całkiem sporo.

Jeszcze inni radzili sobie jeszcze inaczej. Zza wschodniej granicy. Kto tego nie dotknął, nie ma bladego pojęcia o tym, jaka rzeka dóbr płynęła do Polski z zabitych dechami, biednych i ciemnych kresów po drugiej stronie granicy. Wszystkie przymiotniki, które przytoczyłem są prawdziwe: bieda, ciemnota… Jednak jednego naszym rodakom z tamtej strony odmówić nie można: zaradności i umiejętności zarabiania pieniędzy, chociaż niekoniecznie wiedzieli co z tymi pieniędzmi robić. Na własne oczy widziałem nową lodówkę, odłączoną od prądu, bo „w tej skrzynce na górze śnieg się robi”, na własne oczy widziałem stosy rubli w kredensach, służące wygraniu rywalizacji z sąsiadami – na wysokość kupki. Oczywistym jest, że kiedy rodzina z Polski tam pojechała, pohandlowała, obżarła się i opiła do granic wytrzymałości, odnosiła tez konkretne korzyści w postaci kupowania twardej waluty i złota. Najczęściej jednak te pieniądze szły na meble, pralki czy inne materiały na garnitury. Kiedy tamci przyjeżdżali tutaj, było podobnie. dzieci więc niewiele z tego korzystały, chociaż trochę korzystały. Trudno uwierzyć, ale właśnie dzięki „wschodniej rodzinie”, byliśmy niewiele ubożsi od otrzymywaczy niemieckich paczek. Oni, co prawda mieli niemieckie czekolady, ale my, ruskie cukierki czekoladowe, zaręczam – czekolady mogły się schować.

----------------------------

cc4273a4bfe622dcba807c401acc0e43.jpgWłaśnie się obudziłem po odsypianiu ponad dwudziestogodzinnej podróży w okolice Wilna i zajrzałem do szafki żeby się ubrać. Razem z moimi ubraniami wypadło coś na podłogę, nie mojego. To spodnie. Nowe. Nieużywane. Sztruksowe wranglery. Jakoś dziwnie, ciotka była u nas ponad rok temu. Pobiegłe do ciotki i zapytałem czyje to spodnie. „Ach, to Januku kupiłem u was za dolary, ale za ciasne”. Na mnie były jak szyte. Nie dałem ciotce spokoju. Nie wiem jak (może matka maczała w tym palce, bo czepiałem się jak rzep psiego ogona, wszystkich i wszystkiego), ale spodnie przyjechały ze mną do Polski. Co prawda nie były to niebieskie - niedościgłe w marzeniach wycieruchy, tylko sztruksy jakieś, ale naszywka. Skórzana naszywka wranglera powodowała nieziemską wartość tych spodni, nawet gdyby były z papieru. Bo oryginalna naszywka, papierowa wranglerowska metka, którą trzymałem zresztą przez wiele lat na pamiątkę, była w tych spodniach najważniejsza.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy zjawiwszy się w szkole w swoich sztruksach, zaczepiały mnie dziewczyny, sprawdzając oryginalność spodni i wzdychając tęsknie. „Przecież to tylko sztruksy” – myślałem nieco zawiedziony, ze ciotka Januku nie kupiła za ciasnych wycieruchów, ale wkrótce miał wpaść mi w ręce niemiecki katalog mody, przeglądany przez kolegów, w którym to katalogu rządziły sztruksy – ostatni krzyk mody – który do Polski (przynajmniej polskiej prowincji) jeszcze nie zdążył zagościć. Tak, tak, macie rację wyobrażając mnie sobie, przechadzającego się po szkolnym korytarzu, w golfie wsuniętym starannie do spodni, żeby nie zasłaniał wspaniałej naszywki wspaniałych spodni.

Byłem gość w dwóch powodów: po pierwsze, pierwszy raz w życiu byłem do przodu z modą (przesiadłem się na wranglery z wyśmiewanego przez kolegów kompletu „odry”), a po drugie, zazdrościli mi niemieckopaczkowcy, co było niebywałe w tym czasie, oni bowiem zawsze byli do przodu. Byłbym zapomniał: na ręku świecił mi, co chwilę podświetlany, a co (!) ruski elektronik, absolutny odjazd dla niemieckopaczkowców i nie tylko.

Dawaliśmy sobie radę, nawet za  pieprzonej komuny.

* pierwsze "swoje" markowe dzinsy kupiłem pięć lat później. Zarabiałem 2070 złotych miesięcznie w biurze, ale dzięki matce, po czterech miesiącach oszczędzania mogłem sobie kupić u koników dolary i wyszedłem z peweksu z naprawdę własnymi lewisami.