JustPaste.it

Gdy kończy się związek...

Kto jest najczęściej winien rozpadowi związku? Czy możemy tu mówić o czyjejś winie? Czy warto robić wszystko, aby za wszelką cenę ratować związek?

Kto jest najczęściej winien rozpadowi związku? Czy możemy tu mówić o czyjejś winie? Czy warto robić wszystko, aby za wszelką cenę ratować związek?

 

Poznajemy kogoś, decydujemy się na związek. Z początku wszystko jest nowe i piękne. Osoba, z która decydujemy się związać wydaje nam się idealna. Często znaliśmy ją wcześniej jako kumpla i w pewnym momencie okazało się, że pasujemy do siebie idealnie, innym razem poznajemy kogoś przypadkiem i kilka godzin później okazuje się, że właśnie na kogoś takiego czekaliśmy.

Niezależnie od tego jak zaczyna się nasz związek z drugim człowiekiem, może się prędzej, czy później skończyć.

Wiadomo... Gdyby od razu założyć, że jeśli z kimś się zwiążemy, to i tak po czasie się rozstaniemy, nie warto byłoby się wiązać w ogóle, jednak z moich obserwacji porzuconych osób wynika, że w momencie związania się z kimś duży odsetek ludzi traci indywidualizm.

Chodzi o to, że większość ludzi żyjąc z kimś nie utożsamia siebie jako jednostki mogącej istnieć bez partnera.

Możliwe, że wynika to ze sposobu postrzegania związku dwojga ludzi przez społeczeństwo? W końcu nie raz słyszymy "rzucił(a) ją(go), chociaż przysięgał(a) przed Bogiem". Mamy od dziecka zaprogramowane, że prawy człowiek wybiera sobie jednego partnera na całe życie, a osoba, która uprawia seks przed ślubem jest niegodziwa.

Gdy związek kończy się zdradą któregoś z partnerów, zawsze szkanuje się tego, który zdradził. Oczywiście. Jest pewien odsetek ludzi skaczących z kwiatka na kwiatek, ale nie każdy kto zdradza musi być bezdusznym egoistą.

Bywa, że związek ciągnie się latami, pomimo tego, że partnerzy nie mają sobie nic do powiedzenia. Potrafią godzinami siedzieć w jednym pomieszczeniu i rozmowę ograniczyć do tego, że poszła uszczelka i trzeba naprawić, albo, że samochód trzeba odstawić do warsztatu. Pracują całymi dniami i choć pracowali tak od kiedy się znają, jakiś czas temu nie przeszkadzało im to w wieczornym seksie, romantycznej kolacji, czy choćby wspólnych rozmowach, czy oglądaniu filmu. Dziś każde z nich ma osobną kołdrę. On kładzie się spać, a ona do późnej nocy czyta romanse i marzy o takiej miłości.

Przychodzi moment, gdy on oznajmia jej, że poznał kogoś, że jest mu z tą osobą dobrze i chce odejść, na co ona lamentuje, że jak on może, a społeczeństwo okrzykuje go "zdradziecką świnią"

Może i zdradził. Może i jest trochę nie fair, bo nikt mu nigdy nie dawał gwarancji, że jego związek będzie zawsze cudny i pełen pozytywnych emocji. Może przyżekł dozgonną miłość, ale z drugiej strony dlaczego człowiek, który ma przecież jedno życie ma je przeżyć na zasadzie "bo tak należy", skoro to nie daje mu szczęścia? Może akurat ten nowy związek okaże się lepszy? Jeśli nawet nie, to gorszy i tak nie będzie, więc co ma do stracenia? Łamie słowo, to prawda, ale z drugiej strony również kobieta zawiniła. Jaki normalny człowiek wytrzymalby kilka lat nudząc się w towarzystwie drugiej osoby??

Według mnie nie ma nic bardziej żałosnego, niż osoba nie mogąca pogodzić się z rozstaniem. Osoby porzucone jakby traciły rozum. Chociaż wyraźnie powiedziano im, że to koniec, że nie da rady ciągnąć związku nadal, lub, że poznało się po prostu kogoś i chce się zacząć na nowo, niektóre osoby w takiej sytuacji posówają się nawet do szantażu. Potrafią nachodzić byłego partnera i grozić, że coś sobie zrobią, tylko po to aby go odzyskać. Bywa też, że swoją złość kierują w kierunku osoby, która zajęła ich miejsce w życiu partnera. Są to osoby męczące i choć wydaje im się, że swoim zachowaniem okazują miłość i przywiązanie partnerowi, tak naprawdę wzbudzają tylko współczucie, litość i niechęć.

Są to właśnie osoby, które swoje życie utożsamiają z życiem w związku. Jako single czują się nikim, a porzucone nie wiedzą jak żyć, ponieważ przez kilka miesięcy, czy lat wszytkie swoje sprawy (może z wyjątkiem godzin spędzonych w pracy) podporządkowywały partnerowi. Nawet jeśli często nie rozmawiali ze sobą, nie współżyli, to i tak żyly dla partnera. Były nastawione na to, że całe ich jestestwo to praca i partner, w "świecie" bywały rzadko.

Nic dziwnego, że osoba, która nie widzi siebie bez partnera, tak ciężko znosi rozpad związku. Często są to osoby z niską samooceną, które po prostu boją się, że jeśli stracą osobę z którą są obecnie, to już nic dobrego ich w życiu nie czeka. Są więc gotowe tkwić w związku w którym się męczą (gdyby było im faktycznie tak dobrze, jak im się wydaje, to nie byłyby tak zakompleksione i wierzyłyby we własne możliwości), byleby nie zostać samym.

Na podstawie własnych doświadczeń, jestem skłonna posunąć się do stwierdzenia, że czasem nawet najbardziej kontaktowa osoba, potrafi wpaść w kompleksy, gdy w jej związku dzieje się źle.

Bywa, że ludzie męczą się ze sobą latami, ze względu na dzieci, a po latach dziwią się, że ich dziecko nie potrafi ułożyć sobie życia. Na jakiej podstawie ma tego dokonać, skoro w dzieciństwie nie było świadkiem żadnych relacji istniejących w zdrowym związku?

To oczywiste, że każdy z nas chciałby przeżyć wielką miłość. Każdy marzy o kimś takim, kto zaakceptuje go ze wszystkimi wadami. Każdy, kto wchodzi w jakiś związek (o ile nie jest pustą osobą wykorzystującą drugą osobę) marzy o tym, by okazał się tym jedynym na zawsze. Rzeczywistość bywa jednak brutalna.

Świadomość, że ktoś będzie z nami na dobre i złe jest nam bardzo potrzebna. Lubimy wierzyć, że nasz partner życiowy będzie z nami niezależnie od sytuacji. Chcemy wierzyć, że gdy jedno z nas będzie umierało, drugie będzie trzymało go za rękę. Rzeczywistość jest jednak brutalna. Bywa, że powodem odejścia partnera jest nasza choroba. Gdy słyszymy o sytuacji, gdy partner zostawia partnera na wieść o jego chorobie, czujemy żal do człowieka i uznajemy, że w takim układzie, to nie mogła być miłość.

Łatwo nam przychodzi ocenianie kogoś, w sytuacji, gdy my nigdy nie znaleźliśmy się w podobnej sytuacji. Zgoda. Bywają osoby, które na wieść o chorobie partnera po prostu odchodzą i żyją jakgdyby nigdy nic, ale są też i takie, które pomoimo tego, że chciałyby być blisko partnera i oddałyby swoje zdrowie za jego, nie są na tyle silnie psychiczne, aby towarzyszyć mu w chorobie.

Może to zły przykład, ale ja miałam coś podobnego, gdy mój dziadek załamał się po śmierci babci. Chociaż bardzo Go kochałam, unikałam Go, ponieważ bałam się Jego słabości. Byłam piętnastoletnim dzieciakiem, a dziadek przez te piętnaście lat wydawał mi się zawsze bardzo męski, silny i pokonujący wszelkie trudności... Ze śmiercią babci nie mógł sobie poradzić, a dla mnie był to sygnał, że jest na prawdę fatalnie skoro tak silna osoba jak dziadek nie daje rady... Bałam się tego i unikałam dziadka... Do dziś żałuję, bo po śmierci babci żył tylko trzy miesiące.

Na pierwszy rzut oka, nie ma nic wspólnego w przykładzie mojego dziadka i w opuszczonych w chorobie. Przyglądając się jednak uważnie, można dojść do wniosku, że być może osoby, które w obliczu ciężkiej choroby zostawiają partnera, są psychicznie na poziomie piętnastolatka? Może chodzi właśnie o to, że do tej pory "dominujący" partner nagle okazuje się słabym i potrzebuje pomocy? Nikt mi nie powie, że to nie przeraża, a jeśli do tego dojdzie ta niedojrzałość emocjonalna, to na prawdę trudno się dziwić odejściu.

Mogłabym tak mnożyć przykłady i mnożyć, a wszystko i tak sprowadza się do jednego... Zbyt mocno idealizujemy miłość. Wydaje nam się, że miłość jest prawdziwa tylko wówczas, gdy trwa i trwa. Wpojono nam, że prawdziwa miłość wytrzyma wszystko, oraz, że jeśli się z kimś wiążesz jesteś mu winien wierność do końca.

Może trudno w to uwierzyć, ale wiele ludzi (w większości kobiet) jest od lat w tym samym związku dla zasady. Tkwią latami z człowiekiem z którym właściwie nie mają choćby wspólnego tematu do rozmowy tylko dlatego, że "tak należy"...

Może faktycznie gdyby porzucić wszystkie zasady mówiące nam jak powinna, a jak nie powinna wyglądać miłość żyłoby się nam i kochało o wiele łatwiej? Po co obiecywać komuś dozgonną  miłość, skoro "dozgonną" większość z nas rozumie "po mimo wszystko, cokolwiek się wydarzy"... Przecież w ciągu kilku miesięcy nie jesteśmy w stanie kogoś poznać. Bywa i tak, że znamy kogoś bardzo długo i nagle ta osoba odwala nam taki numer, że wydaje nam się, jakbyśmy w ogóle jej do tej pory nie znali.

Może gdybyśmy pogodzili się z tym, że pomimo miłości jaką potrafimy okazać w dalszym ciągu pozostajemy tylko ludźmi, którzy przecież nie są idealni, łatwiej przyszłoby nam znieść rozstanie z partnerem? Może wtedy rozstań byłoby mniej, ponieważ w końcu żylibyśmy z miłością a nie dla niej. Z partnerem, a nie dla niego. W końcu nie raz przeklniemy jakiegoś "kutasa", który nas zostawił dla jakiejś "ku...y", a po jakimś czasie, gdy wejdziemy w nowy związek w którym czujemy się na prawdę dobrze, zauważamy, że przecież tak na prawdę nie dziwimy się, że eks postanowił to wszystko zakończyć i stawiamy eksia na pomniku w naszych myślach, bo dzięki temu, że poszedł do innej my mamy szansę przeżywać coś, czego szukałyśmy od dawna,....

Mówi się, że o miłość trzeba walczyć. Może dlatego biorąc to powiedzenie dosłownie, niektórzy gotowi są w imię miłości zrobić wszystko. Walczyć o miłość w pojęciu niektórych oznacza właśnie to zatrzymywanie partnera siłą, bądź szantażem. Dla innych walka o miłość, oznacza drogę pełną wyrzeczeń ze swojej strony, byleby partnerowi było dobrze przy nas.

Cała ta "walka" okazuje się daremna i kończy się w najlepszym wypadku rozstaniem. Piszę, że rozstanie to najlepszy koniec takich sytuacji, gdyż nikt pewnie nie chciałby żyć ze świadomością, że ktoś jest z nami z litości, bądź ze strachu, że będzie miał na sumieniu nasze życie (jak bywa w przypadku odrzuconych błagających partnera by został i szantażujących), co zaś do sytuacji, gdy jesteśmy tak skupieni na tym by partnerowi było dobrze, że nie myślimy o sobie, nie ma to nic wspólnego z miłością i walką o nią, ponieważ miłość, tak jak składa się z uczuć dwojga ludzi, tak musi być pielęgnowana przez dwoje ludzi.. Jeśli któraś z osób walczy za dwie, to znaczy, że tej drugiej już nie zależy i choć czasem trwa to latami, na końcu i tak okazuje się, że od dawna nie było o co walczyć.

Niewątpliwie, gdy kogoś kochamy powinniśmy o tę osobę dbać, ale z umiarem. Główną przyczyną dla której jedna ze stron związku nagle przestaje się starać, jest właśnie nadmierne dbanie. Wyręczanie we wszystkim, zbyt częste zapewnianie o uczuciu i udowadnianie, że faktycznie kochamy. Takim nadmiernym okazywaniem uczuć często ranimy siebie, oraz utrudniamy życie partnerowi. My cierpimy przez to, że oczekujemy od partnera równie mocnego zaangażowania i równie częstego okazywania uczuć, natomiast partner męczy się z nami, ponieważ czuje się osaczony. Często w takich przypadkach "nadmiernie kochający" dochodzi do wniosku, że jego partner jest niewdzięczny i robi mu wyrzuty, natomiast partner ma już dosyć "kochającego" i oddałby wszystko za wypad z kolegami na piwo.

To w pewnym senie smutne, ale życie, to nie "romanse". Jedyne "na pewno" w naszym życiu to śmierć, a cała reszta jest jedną wielką niewiadomą. Sami sobie zrobiliśmy krzywdę wbijając sobie przez pokolenia do głowy, że miłość jest czymś, co nigdy się nie kończy, że prawdziwa trwa wiecznie i jest silniejsza niż śmierć.

Ktoś kiedyś mi powiedział, że nie wierzy w miłość. Nie był to bynajmniej zgrzybiały staruszek bez życia, a młody facet w szczęśliwym związku.... Poprosił mnie o podanie definicji miłości, a ja powiedziałam, że według mnie miłość, to szacunek, przywiązanie, przyciąganie, pożądanie, przyjaźń oddanie...Powiedział mi wówczas, że mam rację, ale to wszystko, może z wyjątkiem pożądania każdy znas czuje do rodziny, czy przyjaciół, a przecież porządanie kiedyś może minąć.

Może o to właśnie chodzi? Przecież każdą jedną bliską osobę darzymy większością przymiotów z "definicji miłości", dlaczego więc tak trudno nam utrzymać tą jedną jedyną osobę? Może właśnie dlatego, że żyjemy dla niej, a nie z nią? Może właśnie dlatego, że choć wszystkim innym dajemy żyć, tą osobę w pewnym stopniu ograniczamy?

Pewnie wiele osób zaprzeczy wszystkiemu, co tu napisałam. Nie wątpię, że niejedna osoba została porzucona, chociaż żadne z wyżej wymienionych powodów rozpadu związku jej nie dotyczyły. Nie było ani nadmiaru uczuć, ani ingerencji osób z zewnątrz. Wydawałoby się, że zakończył się związek idealny... Na to nie ma wytłumaczenia. Możemy tylko gdybać, dlaczgo czasem dzieje się tak, że uczucie umiera bez wyraźnej przyczyny. Jesteśmy tylko ludźmi i to, co potrafimy objąć rozumem, to jedynie mały procent tego, co dzieje się w świecie, w naszym życiu i w nas samych. Choć nie potrafimy wszystkiego ogarnąć, coś zmusza nas do takiego, a nie innego zachowania...

Wydaje mi się, że nie jest prawdą, że o miłość trzeba walczyć. Można pielęgnować uczucie i zrobić co się potrafi, aby w związku było dobrze nam, oraz osobie z którą jesteśmy, ale gdy jedna ze stron chce odejść, powinniśmy to uszanować. Krzykiem, zawodzeniem i błaganiem o szansę dla związku, osiągniemy jedynie uczucie niechęci ze strony partnera, oraz współczucie ze strony otoczenia. To trudne, ale zamiast prosić o cokolwiek, pozwólmy partnerowi odejść. Być może będzie to chwilowy kryzys i kilka dni później wróci skruszony, a może za jakiś czas spotkamy kogoś kto okaże się znacznie odpowiedniejszy? Jeśli wyprosimy już szansę, przez długi czas będziemy skazani na życie ze świadomością, że partner ciągnie związek ze współczucia, bo pokazaliśmy mu, że bez niego niewyobrażamy sobie życia. Jeśli zaś pozwolimy odejść, pokażemy, że dajemy mu wolną rękę i jeśli zechce jednak cofnąć decyzję, nikt nam nie zarzuci, że ktoś jest z nami pod wpływem współczucia. Wtedy to od nas będzie zależał los związku. Być moze rozstanie pokaże nam że jednak nie dobrze nam bez siebie wzajemnie, a może właśnie dowiemy się, że ze strachu tkwiliśmy w czymś co nie miało sensu i z czego nie czerpaliśmy żadnych przyjemności.

Wiem, że to, co tu opisuję tylko brzmi tak beztrosko. Rzeczywistość jest brutalna i każdy zakończony związek niesie ból i łzy dla którejś ze stron, jednak wiekszość z nas w ciągu życia będzie musiała tego zasmakować, lub już zdążyła zasmakować i mimo całego bólu, rozstania umacniają nas i sprawiają, że kolejny związek zaczynamy bogatsi o pewne doświadczenia. Czasem są to doświadczenia złe, innym razem dobre, ale zawsze nowe i jakby nie było umacniające.