UWAGA - to felieton tylko dla mężczyzn o nerwach mocnych jak postronki. Kobietom zabroniony z powodu głęboko demoralizującej treści!
Nie wiem dokładnie, jak to się stało, ale mam dziwne uczucie, że ktoś mnie wyrolował. No dobrze - nie "ktoś" tylko żona. Na dodatek własna i ślubna. Tyle, że ciągle nie mogę dojść, w jaki sposób to zrobiła?
Zaczęło się, tak ze dwa tygodnie temu, od standardowego tekstu...
- No i w co ja się ubiorę?
- Jak to w co? Załóż tę śliczną niebieską sukienkę z tym... No jak mu tam? O! Mam! Bolerkiem...
Żona popatrzyła na mnie, jak na wyjątkowo nierozgarniętego idiotę.
- Po pierwsze, to ta z bolerkiem jest zielona, a po drugie już piętnaście lat temu wyszła z mody. A nawet jakby nie wyszła, to ja bym teraz w nią nie weszła.
- No, to może weź tę, co miałaś na wigilii, taką brązową z tym czymś białym...
- Boże, dlaczegoś mnie skarał mężem-kretynem? Czy ty naprawdę nie widzisz różnicy między kolacją wigilijną, a karnawałową imprezą?
Zamilkłem. Rzeczywiście. Chyba się wygłupiłem. Tylko... Zawsze słyszałem, że nie ma jak upchnąć rzeczy w szafie. I - prawdę powiedziawszy - miałem wrażenie, że tych sukienek jest jakoś okropnie dużo.
- Nie ma wyjścia, muszę kupić coś nowego. Chyba najlepiej będzie w kolorze śliwki - teraz jest modny...
- Za co? - przerwałem bezceremonialnie. - Wiesz, że muszę jeszcze w styczniu zrobić przegląd i opłacić ubezpieczenie samochodu? To niby skąd mamy wziąć na tę twoją kreację?
- Och, ty to już w ogóle nic nie wiesz... Teraz, to za grosze w lumpeksie się kupuje. Dosłownie za kilka, no góra kilkadziesiąt złotych!
- No... - zawahałem się. - Jak za kilkadziesiąt złotych...
Od tej chwili, nasze ustabilizowane dotąd życie uległo rewolucji. Żona, wraz z dokooptowaną na czas poszukiwań sąsiadką, godzinami poczęły biegać po licznych sklepach, coś tam wieczorami szeptać nad kolorowymi magazynami i w ogóle unikać kontaktów z resztą domowników. Pies, obserwując to zamieszanie, smętnie, a cicho wył pod drzwiami sypialni, syn przestał w ogóle wychylać się ze swego pokoju, zaś ja siwiałem w przyspieszonym tempie. A resztki włosów na głowie podnosiła mi myśl, że niebacznie, kilka dni wcześniej, dałem jej swą kartę kredytową...
Po kilku dniach, moja ślubna przygotowała na kolację wyjątkowo smaczne pierożki. Aha - pomyślałem. Teraz się dowiem... I rzeczywiście. Dowiedziałem się.
- Wiesz, kochanie - zaczęła żona - chciałabym ci pokazać tę sukienkę na imprezę w przyszłą sobotę.
Ruchem magika wyciągnęła zza drzwi szafy zwiewny kawałek materiału.
- Prawda, że ładna? I zobacz w jakim modnym kolorze! Myślisz, że będzie mi w niej do twarzy?
- Oczywiście, bardzo ładna, tylko... - wolałem już wiedzieć to najgorsze - ile kosztowała?
- Ależ skarbie, to zupełnie za bezcen. Prawdziwa okazja! Przecież mówiłam ci, że teraz można bardzo tanio...
- Ile? - przerwałem bezceremonialnie
- No, troszkę drożej niż myślałam... Trochę ponad sto złotych...
Odetchnąłem. Prawdę mówiąc liczyłem się ze znacznie większą kwotą. Postanowiłem ją pochwalić.
- No, to rzeczywiście tanio. Myślałem, że więcej wydasz.
- Widzisz? A ty zawsze krzyczysz, że tak dużo wydaję.
- No tak - pokajałem się - przepraszam. To może dokup sobie jakiś wisiorek...
- Właśnie! - ucieszyła się. - To ja już sobie kupiłam dodatki do tej sukienki.
- Jakie dodatki? - zapytałem nieufnie.
- No... Jak do każdej nowej sukienki. Wiesz, pantofle, pasek, torebkę... Takie tam drobiazgi...
- No, jak drobiazgi... Niech będzie!
Na balu małżonka zrobiła furorę. Widząc, jak znajome panie zielenieją na jej widok, zacząłem doceniać kreację, w której wystąpiła. Rano, radośnie rozbawieni wróciliśmy do domu. A w poniedziałek...
- Kochanie, oddaj mi kartę. Chciałbym pojechać samochodem do przeglądu...
Żona nagle zbladła.
- Wiesz, no, eeeee, tego...
- Co się stało?
- No, chyba nie starczy na przegląd i to ubezpieczenie...
- Jak to, nie starczy? Przecież tam powinno być prawie dwa tysiące?
- No, trochę wydałam. Przecież mówiłam. Na tę sukienkę, która tak ci się podobała...
- Wiem - roześmiałem się - mówiłaś, trochę ponad sto złotych. Aha, i na te drobiazgi. To nic - ja potrzebuję jakieś tysiąc pięćset. To tyle chyba zostało?
- No, niezupełnie... Zostało... Zostało dwieście. Bo te buty, które pasowały do sukienki to były tylko w takim jednym modnym butiku. No i ta torebka to też tam. Ale żadna inna nie pasowała. I ten pasek...
Dziś wiem tylko jedno. Jak kiedyś od niej jeszcze usłyszę, że w tych lumpeksach można prawdziwą okazję trafić, wręcz za grosze, to zastrzelę na miejscu. Mam tylko nadzieję, że sędzią będzie facet. Po rozpoznaniu sprawy, z całą pewnością mnie uniewinni!
Dalbert