JustPaste.it

Inflacja ante portas

Pierwszą fazą zwalczania inflacji jest zaprzeczanie w żywe oczy że coś takiego istnieje.

Co robi producent polski gdy importowany surowiec wzrośnie w cenie? Podnosi oczywiście ceny na swój produkt. W ten sposób przesuwa ciężar podwyżek na odbiorców. Jeżeli odbiorcami są inne kompanie one też będą zmuszone podnieść ceny swoim odbiorcom. I tak dalej, pałeczka inflacyjna wędruje z rąk do rąk. Wreszcie ląduje w rękach konsumenta końcowego który podnieść cen już nikomu nie może ale za to musi je płacić. Co go czasem denerwuje nie na żarty i podsuwa mu myśl spalenia paru opon w proteście. 


Smród palonych opon przestrasza z kolei nie na żarty rząd który w demokracji wychodzi natychmiast z “dodatkiem drożyźnianym” i innymi podwyżkami dla palących opony. Pieniądze na podwyżki rząd oczywiście drukuje z powietrza i sprawę na tym zamyka. Okazuje się jednak że mniej warty pieniądz znowu podwyższył ceny importowanych surowców, a wraz z nimi wszystko inne. A więc producent któremu importowany surowiec znowu wzrósł w cenie.... itd... Inflacyjna spirala zaczyna nowy obrót.

No a co robi producent niemiecki gdy importowany surowiec wzrośnie mu w cenie o 12%? Hmm, od pozbycia się deutsche mark 11 lat temu można mieć pewne wątpliwości co do niemieckiego rozsądku. Nie jednak aż takie aby podejrzewać że producent spontanicznie zaabsorbuje ekstra koszty w imię euro solidarności. Prawdopodobnie więc także podwyższy ceny. Zapoczątkuje tym niemiecką spiralę inflacyjną którą niemiecka lokomotywa eksportowa zacznie z kolei roznosić po całej strefie euro.

Strachy na lachy? A no zobaczymy. Rządy które w kryzysie wpompowały w system bankowy gigantyczne ilości poczętego z powietrza euro twierdzą że żadnej poważnej inflacji od tego nie będzie. Jednak jak się właśnie niemiecki producent niedawno dowiedział ceny artykułów importowanych wzrastają mu dokładnie o 12% rocznie.  Jest to najwyższe tempo inflacji cen importowych zanotowane w Niemczech od 1981. Wygląda więc na to że będziemy mieć wkrótce kolejne przedstawienie pt. “zwalczanie inflacji”, tym razem w skali euro. Czego się spodziewać?

Pierwszą fazą zwalczania inflacji jest zaprzeczanie w żywe oczy że coś takiego istnieje. Przyczyna 12% wyskoku jest w tej fazie jednostkowa i leży w jakimś oderwanym ewenemencie. Jak na przykład oderwana od Antarktydy góra lodowa. Gdy góra przepłynie równik i dalej się nie topi okazać się może niezbędna druga faza zwalczania inflacji. Tłumaczymy w niej wtedy że inflacja 12% może nie być taka zła mimo wszystko. Poddać można w tym celu w wątpliwość na przykład korelację między wzrostem cen surowców a robionych z nich produktów. Kto to dokładnie sprawdzi? Może jest po drodze coś co sprawia że jeśli to pierwsze rośnie to to drugie już jakimś cudem nie musi?

Wykazujący więcej inwencji w tej materii od Europejczyków Amerykanie zalecają w tej fazie walki z inflacją zmianę tematu, kierując rozmowy na inflację wirtualną. Inflacja wirtualna, czyli bazowa, tym się różni od inflacji zwykłej że usunięto z niej te elementy które mocno wzrosły w cenie. Dzięki czemu inflacja bazowa jest z definicji niska a więc dużo bardziej pożądana niż inflacja normalna która jest wyższa. 

Gdy nawet to już nie pomaga to czas przejść do fazy trzeciej jaką są zdecydowane działania rządów w obronie najgorzej sytuowanych. Jest to słuszne ponieważ wraz z rosnącą inflacją najgorzej sytuowanych przybywa lawinowo. Grozi nawet sytuacja że jedynymi nie najgorzej sytuowanymi zostaną rządzący. Wraz z pierwszym swądem palonych opon rządy wciskają więc guzik “panika” co automatycznie otwiera krany z gotówką na podwyżki pensji, rewaloryzacje emerytur i dodatki drożyźniane. Wymaga to wszystko naturalnie dalszego zwiększenia tempa druku pieniądza. No i w końcu mamy fazę czwartą czyli koniec świata. Gdy dłużej czekać już nie można a inflacja zrywa czapki z głów bank centralny podnosi stopy procentowe. Pierwsza podwyżka zostaje zawsze okrzyczana jako ostatnia. Potem ostatnia staje się podwyżka druga, a za nią każda następna. 

Antyinflacyjny spektakl w EU zapowiada się szczególnie interesująco. W porównaniu do zahartowanego w bojach z kilkuset procentową inflacją konsumenta polskiego (kto jeszcze pamięta 'stare złote' i skreślanie 4 zer?) konsument niemiecki jest francuskim pieskiem. Nie pamięta już zapewne hiperinflacji tuż po wojnie, której kres położyła dopiero reforma monetarna Ludwiga Erharda i wprowadzenie deutsche mark. Odkąd sięga pamięcią inflacja w Niemczech była niska do zerowej. Srogi Bundesbank przy lada podejrzeniu pociągał od razu za hamulec i jak jastrząb jej pilnował. Ale niemiecki stryjek wymienił 11 lat temu siekierkę na kijek.  Dał sobie wmówić że zarządzane przez komitet eurokratów euro, uniwersalne panaceum na wszelkie euro-boleści od Portugalii po Finlandię, będzie równie silne jak marka. 

Czy tak będzie wątpimy. Podejrzewamy raczej że niemieckiego stryjka czeka wkrótce przykre przebudzenie się w realnym świecie. Ciekawe na jak długo starczy mu zapału i kasy na wyciąganie z bagna kolejnych tonących bankrutów w imię imperialnych mrzonek o paneuropejskim molochu.  I kiedy sam zacznie się domagać swojego “dodatku drożyźnianego”...

--------------------------------

 

Źródło: cynik9