JustPaste.it

Wyjazd do drugiej ojczyzny

Wspomnienie z dzieciństwa jak słonce rozgrzewają starość...

Wspomnienie z dzieciństwa jak słonce rozgrzewają starość...

 

 

Czytali zezwolenie na wyjazd do Polski z podpisem naczelnika rejonu, rechotali i mamę za cycki podskubywali.

- Nie macie jeszcze wizy, ale i tam go dopadniemy. Stalin wrogom nie przebacza... - mówili

Po trzech miesiącach delegat do spraw repatriacji ze   złotym serduszkiem, podarkiem od ojca, przywiózł ją, dali nam spokój,nie napastowali. Ale pozwolili wy jechać dopiero w 1946 roku, postawili warunek, wykonać plan dostaw zboża i wywózki drewna z lasu.

A bez łapci jak wykonam plan, bosy pojadę do lasu? Nauczę pleść z lnianych powrozek, pocieszał dziadek.
Haczykami z drewna supłałem oczka i pętelki, jak baby skarpetki na szydełkach. W łapciach, niby kogut z zadartym dziobem, paradowałem po podwórku, śnieg skrzypiał pod nogami, a brat prosił, zrób i mnie, chcę jechał z tobą do lasu. O łapciach Aldona roztrąbiła na całą wieś, z radości grała na bałałajce, śpiewała o złamanym skrzydełku i zamierzała jechać ze mną nad Wisłę szukać swego ojca, wierzyła, że nie zginął.

W łapciach i siermiędze opasanej w pasie sznurkiem jechałem w saniach, płozy skrzypiały, kobyłka truchcikiem biegła znaną dróżką, para buchała jej z nozdrzy, a grzbiet i boki pokrywały się szronem. Dzwoneczki u jej szyi dzyń, dzyń, doganiałem drwali, daleko przede mną jechali.

Jodły strzeliste, dumne jesiony i piękne brzózki padały od ich pił wzniecając tumany śniegu. Dzięcioły wtedy przerywały pukanie, zające zmykały, tylko stary lis z oddali się gapił, jakby wiedział, że strzelb nie mamy, a na pohybel faszystów i ku chwale władzy radzieckiej to robimy.

Gałęzie rzucałem w ognisko, suszyłem siermięgę, a drwale odpoczywając palili machorkę, a starzy, kulawi i garbaci, co nie szli do wojska, pomagali układać metrowe belki w saniach. Byłem najmłodszym wozakiem. Wiedzieli, jak bardzo chcę jechać do ojca.

Sanie z drzewem przez zamarznięte jezioro zmierzały do stacji kolejowej Warapajewo. Jezioro to przed wojną ojciec dzierżawił, pływałem po nim łódką, w szałasie nad brzegiem spałem. Wspomnienia ogrzewały nogi w przemoczonych łapciach i skracały czas podróży, myślami byłem z ojcem w szałasie. Gdzie on teraz jest, zadawałem pytanie.

Belki chybotały między drążkami i pachniały żywicą, jechałem za kulawym sąsiadem i poganiałem kobyłkę, wio, wio! Sąsiad zatrzymał nagle konia i przykuśtykał z siekierą. Ryby się duszą, odwilż nadeszła, rąb przeręblę, rozkazał.
Waliłem siekierą na klęczkach, pot spływał z czoła, lód opryskiwał twarz, aż woda trysnęła, i wypłynęły duże szczupaki, chwytając paszczami powietrze, łypały zamglonymi oczyma.

Na drugi dzień jezioro zaroiło się od ludzi, z przerębli wybrali największe sztuki, w workach, koszykach taskali do domu. Suszony szczupak przyjechał do Polski, a ojciec przy gorzale chwalił się, że to ja złowiłem na wędkę w naszym jeziorze.

Za ryby komisarz dopisał na kwitkach więcej kubików drewna, ostrzegł tylko, nie mów nikomu, bo zamiast do Polski pojedziesz na Sybir, ale do planu i tak jeszcze sporo brakowało. Pokwitowania wystawiał chemicznym ołówkiem na kartkach gazety "Prawda". Pewnego razu podkradłem kawałek gazety i ołówek. W domu wystawiałem dowody dostawy, a do lasu jeździłem tylko po drzewo na opał.

Z kwitkami, litrem bimbru i skórkami na kożuch mama poszła do naczelnika rejonu. Łapówę przyjął w mig, kwitki obejrzał i powiedział, zuch, plan wykonał, zezwolenie do Polski macie jak w banku, ale nim wyjedziecie, musi mnie wozić, jak ja, zanim partyzantem zostałem, woziłem jego ojca.

Mama wróciła radosna, całowała i mówiła "pojedziemy do drugiej ojczyzny", a braciszek klepał siostrę po plecach i wołał tato, tato, a siostra beczała i wołała, siusiu chcę.

 

.
Słońce coraz cieplej świeciło, śnieg topniał, nad oknem zwisały długie sople lodu, a pod strzechą świergotały wróble. Strącałem śnieg z antonówki i nieopacznie złamałem gałązkę. Pojawiły się kropelki, zamarzały w sopelki, w marcowym słońcu płonęły niebieskawym kolorem, na języku słodycz ich czułem. To łzy wiosny, powiedziała mama.

Od drzewek ciągnęły długie cienie, z górki biegły strumyki, w dole łączyły się w jeden nurt spychając śnieżną miazgę do sadu. Na leszczynie pojawiły się brązowe, podłużne paciorki, na wierzbie bazie pachniały nektarem. Ledwie widoczna zieleń okrywała wszystkie drzewa. Z każdym dniem sad jaśniejszy, brakuje tylko jaskółek i szpaków, gniazdka pod strzechą i domek na gruszce czekają, a my musimy uciekać stąd, wyszeptała jakoś smutno mama. Przebiśniegi wytężają główki ku niebu, ziemia budzi się z letargu, patrz synku, nasz jeżyk tupta pod drzewkiem. Wyciągnąłem ku niemu dłonie, lecz czmychnął w krzaki.

Była to ostatnia wiosna z mamą w naszym sadzie. Obok mnie stała też Aldona ze smutkiem w oczach. Zabierz mnie do Polski, prosiła, tam tatuś czeka. Wieczorem grała na bałałajce, śpiewała o ptaszku ze złamanym skrzydełkiem, a ja pisałem list do jej ojca, co walczył z Niemcami na froncie. Cała wieś wiedziała, że zginął na początku zimy nad Wisłą, a ona mówiła, czuję go w sercu, on żyje. Zabierz ze sobą, prosiła, miała wtedy dwanaście lat

 Dobytek na wozie drabiniastym leżał, krowa obok owiązana stała, a do okna cichutko zapukano. Otwórzcie, to my z lasu do was przyszli, księżyc oświetlał orzełki na czapkach i twarze nieogolone z dużymi wąsami.

Siorbali z miski łapczywie kapuśniak, aż uszy im się ruszały.

Stałem w drzwiach i gapiłem się na ich broń, cieszyłem się,ze moja schowaną w stogu była lepsza.

- Mamo - szeptałem do ucha - oddać im to, co mam w stogu?

- A co, znów masz tam broń?

- Tak, bo jak się nie uda wyjechać do taty, to walczyć trzeba - pocieszałem przerażoną rodzicielkę.

Akowcy na widok arsenału mojego byli ach i och.

  • Nie wyjeżdżajcie, trzecia wojna na włosku wisi, tu Polska wróci.

  • Weście owce i kury, nie wolno ich wieść do Polski - powiedziała mama.

Bagnetami patroszyli,ich i skoro świt ponieśli w workach , gdzie las wielki, rozlewiska i szare żurawie. Na nas czas ,musimy się zbierać w podroż synku ,powiedziała i zaczęła pochlipywać,nie plącz pocieszałem ,tata na nas czeka...

Ci, co  posłuchali w kołchozach biedę klepali,a    partyzantów  serdecznie mieli  dość,żywili ich za okupacji , ze Smoleńska, spalonej wojną ziemi, głodomory po wsiach  teraz  ziarenek zboża żebrali, za kilogram jęczmienia złoto carskie dawali.

Do Białowieży polskiej akowcy przeszli.. Palili wsie prawosławnych, Białorusinów gnali za Bug. Ojciec powiadał , że oni jak  kamikadze, walczyli do ostatniej kropli krwi, a ich dowódca - Lubaszko dopiero w 1952 roku schwytany został, do legendy przeszedł , jak "Ogień z Podhala",. To oficer sanacyjny, syn ziemianina, śladem przodków szedł -tępił kacapów

 A przy wozie z bałałajką Aldona płakała - Kto list do taty napisze jak pojedziesz? - pytała.

- Zagraj, zaśpiewaj  na pożegnanie, o chabrach ,skowronku - prosiła ją mama.

Struny brzęczały, głos jej kwilił jak niemowlaczek, moje serce skowytało ,a krowa uwiązana przy dyszlu żałośnie ryczała , wiatr suszył na policzkach łzy..

- Wio, wio! - poganiał sybiraczkę brat mamy, woź toczył się z nami raz ostatni po ojczystej drodze, a Aldona biegła z bałałajką, niebieska chusteczka wokół szyi, jak skrzydełka jaskółki, trzepotała ,a piosenka pożegnalna ze złamanym skrzydełkiem  w Polsce łkała w listach pisanych do niej i snach.

Na dworcu kolejowym w Postawach z furmanek dobytek do kontroli wynoszono. Krowy ryczały, a konie parskały, nie chciały wchodzić do wagonów. Mama długo żegnała się z bratem, .

Stada czarnych ptaków na drzewach złowrogo krakało,, czułem strach przed nieznanym i płakali na peronie, ci, co odjeżdżali i co zastawali. Kogo żałować, a komu współczuć wtedy, chyba nikt tak na prawdę nie wiedział, a nieznane, obiecane zawsze było dla nas tam goryczką i ostem.

Sprawdzali dokumenty, a dobytek bagnetami kluli szukając uciekinierów. Krzyk przeraźliwy rozległ., bagnetem ugodzili ukrytego w wiązce siana . Krwawiącego, popychając kolbami wlekli do samochodu, a on skowytał w nieb głosy.

Pociągiem towarowym wieźli na zachód, na bocznicach były długie postoje. Wojskowe transporty , nieustannie mknęły ze wschodu , i z powrotem z pełnymi sprzętu platformami , fabryki, łaciate krowy i konie wywożą mówili ludzie

Z Wilna wieźli  do Lidy, a potem na maleńką stacyjkę , szerokie tory tam kończyły swój bieg. Na odkrytym polu, koczowaliśmy przez tydzień, albo i więcej. Wielkanoc tam była, a sybiraczka skubała soczysta trawkę po raz ostatni na tej naszej słonej od łez ziemi.