JustPaste.it

Teatr, pod nazwą „ZYCIE”

Od dawna wiedziałam, ze, gdy szukam w swoim wnętrzu odpowiedzi na jakieś nurtujące mnie pytanie, zawsze, ale to zawsze ją otrzymuję.

Od dawna wiedziałam, ze, gdy szukam w swoim wnętrzu odpowiedzi na jakieś nurtujące mnie pytanie, zawsze, ale to zawsze ją otrzymuję.

 

26a7268fdaf266bc4b9624ea5dd84983.jpg 

 Często dzieje się to poprzez sny. W większości trzeba je traktować dosłownie, a tylko nieliczne przekazują mi zakamuflowane informacje.

Tak było z tym snem. A oto on:

   Na wycieczkę wynajęłam niewielki autokar. Załatwiłam wszystkie potrzebne formalności i właśnie odbierałam niezbędne dokumenty, kiedy w drzwiach pojawiła się szczupła blondynka z długimi włosami, średniego wzrostu i wieku. Była piękna, a ja wiedziałam, ze jest moją siostrą. Nie żywiłam do niej żadnych uczuć, po prostu wiedziałam – to jest moja siostra. Będzie kierowcą, zawiezie nas tam, dokąd zmierzamy, gdzie każdy z uczestników ma nadzieje zobaczyć cos interesującego i doświadczyć czegoś bardzo doniosłego. 

   Autokar zapełnił się postaciami. Nie pamiętam żadnej twarzy. Byli z nami inni pasażerowie, ale autobus, choć pełen ludzi odczuwałam jednocześnie, jako pusty. Nieokreślone i niewidoczne postacie, tworzące niewidzialne ludzkie zbiorowisko, kojarzące się z meduza, galeretowatą, bezbarwną substancją, będącą kimś. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Z nimi, lub bez nich wycieczka i tak by się odbyła.

Tylko ja i moja siostra byłyśmy pełnymi barw, wyrazistymi kolorowymi postaciami w tym pojeździe.

Podróż minęła niezauważalnie. Autokar zatrzymał się na rynku starego miasta. Wysiadłam, a siostra ze mną. Rynek otaczały zabytkowe kamienice. Co to za miasto? W jakim państwie się znajdujemy? Nigdzie żadnych tablic informacyjnych. Domy bez adresów. Podziwiałam ich wiekowe piękno. Czyżby w tym mieście nie było ani jednego nowoczesnego budynku? – pomyślałam.

Wszystko wskazywało na to, iż tak właśnie było.

W pewnym momencie poczułam w sobie niemoją tęsknotę, tęsknotę, którą odczuwała moja siostra. Podzieliła się nią ze mną bez slow. Tęskniła za matka, której nie znała, chciała ja odszukać, właśnie w tym mieście. Jeśli to dla Ciebie ważne, idź szukaj jej – powiedziałam, dziwiąc się jednocześnie, bo przecież miałyśmy wspólną matkę, a ona od lat nie żyła.

Wszystko na tej wycieczce działo się jakby samo z siebie, zupełnie bez mojego wysiłku. Nawet miejsca w luksusowej restauracji na rynku, gdzie zaprowadziłam niewidzialną i niesprecyzowaną grupę wycieczkowiczów, były już dla nas zarezerwowane. Ja zostałam powitana szczególnie.

  Witają mnie chlebem i sola, wiec chyba jesteśmy w Polsce – pomyślałam. Nie przyszło mi nawet na myśl, by kogoś spytać, gdzie się znajdujemy, nie miałam takiej potrzeby.

   Podczas tej autokarowej wycieczki tez miałam pewność: wkrótce przyjdzie odpowiedz, dowiem się wszystkiego, co mam wiedzieć. Poznam cel tego wyjazdu. Tylko trochę cierpliwości i zaufanie. 

   Tak, to piękne miasto musi być w Polsce – upewniałam sama siebie, a na potwierdzenie przywołałam w pamięci, widziane przed chwila zaułki, które już parę metrów za głównymi domami,, znajdowały się w stanie totalnego zaniedbania i dewastacji. Ale w sumie, co to za różnica, jaki kraj, przecież tworzą go ludzie, to ludzie stworzyli te piękne budowle, które teraz podziwiają inni - dywagowałam w myślach. To ludzie tworzą i nazywają kraje. Jakie znaczenie miałyby zabytki ludzkiej kultury na przykład dla społeczności psów? Żadnego. Chociaż… narożniki starych kamienic mogłyby się do czegoś przydać... Gdyby w tym pięknym mieście, nie było zabytków stworzonych przez ludzi, nie przybywaliby turyści by je podziwiać. Chyba, ze… byłoby to piękno stworzone inna „ręką”, ręką Twórcy cudów przyrody.

   Obsługa restauracji przyniosła prezenty. Sprawiły mi niezmierna radość. Były to dwa, stare porcelanowe serwisy obiadowe. Jeden szczególnie piękny z ręcznie malowanymi pomarańczowymi margeritami, stworzony jakby pędzlem Van Gogha i ozdobiony złotem. Celebrowano jego przekazanie, a ja czułam, ze ma niezwykłą wartość. Żaden jego element nie miał sygnatury, ani znaku pod glazura. Jeden jedyny taki komplet, zrobiony tylko dla mnie, kiedyś dawno temu. Przez kogo? 

   Tak, jak niezauważalni byli uczestnicy wycieczki, trasa, która jechaliśmy by dotrzeć do celu, tak niezauważenie minął wystawny, podany na przepięknych zastawach obiad.  Nie wiem nawet, co się na niego składało. Biała plama. Czyżby to nie miało znaczenia? Zastanawiałam się. Do zmycia pozostała niewyobrażalnie duża ilość naczyń, po wszystkich, po całej naszej wycieczce. Talerze, półmiski, wazy, były kunsztowne i zabytkowe, nie było wiec mowy o użyciu zmywarki. Sama tym się zajęłam, zmywałam i zmywałam, nie czułam przy tym żadnego zmęczenia, ani zniechęcenia – robiłam to z własnej woli i z wdzięczności – za to, co otrzymałam.

   Niewidzialni wycieczkowicze poszli do miasta i gdy tylko skończyłam zmywanie udałam się za nimi. Z zastawy obiadowej, pozostała jedna, bardzo piękna ciemno niebieska taca, na której podawano mi jedzenie, a która pozostawiono do mojej dyspozycji. Mogłam z nią zrobić, co tylko zechce, zabrać ze sobą do domu lub komuś podarować. Zdecydowałam się na to drugie i postawiłam na dużym kamieniu znajdującym sie pośrodku rynku. Może komuś się spodoba – pomyślałam i poszłam dalej w poszukiwaniu siostry. Opuszczając rynek obejrzałam się. Wiele osób interesowało się taca, była naprawdę piękna. Zatrzymywali się, zachwycali, ale nikogo, kto podjąłby decyzje, by ja zabrać, choć każdy wiedział, ze może to zrobić.

   Nie potrzebowałam planu ani kompasu, wiedziałam dokładnie, w jakim kierunku powinnam iść. Opuszczałam reprezentacyjną cześć miasta przez niewielką walącą się bramę. Tutaj budynki nie były już tak zadbane, jak na rynku. Kilka z nich łączyła bardzo wąska długa brama- przejście, w której ledwie co na szerokość mieściły się dwie osoby podążające w przeciwnych kierunkach. Trudno było kogoś nie szturchnąć, a tu pełno było ludzi. Kolorowych i wyrazistych. Przyjaznych i zadowolonych. Ich twarze przypominały jednak teatralne maski, były zanadto wymalowane. Poczułam się wiec jak w teatrze, w moim teatrze, gdzie grałam główną role – oni grali dla mnie! Wreszcie dotarłam do budynku, w którym u matki przebywała moja siostra. Dom był nowocześnie wyremontowany, duże okna sięgały do podłogi. W środku równie nowoczesny sprzęt elektroniczny. Przy nim kobieta, blondynka z krótkimi kręconymi włosami, taka przypominająca na przykład panią Jadzię z warszawskiego bazarku, z ta różnicą, ze była elegancko ubrana i zachowywała się trochę sztucznie, jakby odgrywała jakąś rolę.

   I znów, jak w przypadku siostry, wiedziałam, ale nic nie czułam. Wiedziałam, ze to moja matka, choć w żadnym detalu nie przypominała tej prawdziwej. Odniosłam wrażenie, że to, kto jest moją matką, czy siostrą, nie ma na mnie żadnego wpływu, mógł to być każdy. Najważniejsze, kim jestem sama dla siebie. Kim ja jestem?

   Zawołałam. Nibymatka odwróciła się do okna, spojrzała na mnie i sięgnęła po słuchawkę telefoniczna. Powiedziałam, że chce, by siostra do mnie wyszła, gdyż musimy już wracać. Drzwi wejściowe otworzyły się i ujrzałam siostrę. Była buntowniczo nastawiona. Odniosłam podobne wrażenie jak w przypadku nibymatki, że popisuje się, gra. Zachowywała się jakby na pokaz by się komuś przypodobać, bądź też zwrócić na siebie uwagę. Siostra zakomunikowała stanowczo: „dziś, że będę nocować u matki, a wiec nasz powrót trochę się opóźni. Wrócimy dopiero pojutrze”.

   Pierwszy raz od początku wycieczki przeszyło mnie jakieś uczucie. Byłam zła, co ona sobie myśli! Wzięła przecież na siebie zadanie kierowania autobusem, to odpowiedzialność wobec innych! A teraz chce, by wszyscy dostosowali się do jej zachcianek! Sama poprowadzę autobus! Na szczęście mam dokumenty wozu w torebce, sprawdziłam, były na miejscu. Ale kluczyki? Ona ma kluczyki! Biegłam z powrotem przez wąskie przejście pełne ludzi o wyszminkowanych twarzach podążających w przeciwnym kierunku niż ja. Straszyli mnie, tak jak straszy się czasem dzieci, ale wiedziałam, że nie byli groźni. Złość na siostrę i determinacja, iż to ja poprowadzę autobus, bo przecież potrafię, stępiły ostrza obawy przed tymi postaciami. Powtarzałam w myśli jak mantrę: kocham cię, przepraszam, dziękuję, zwracając się do straszących mnie ludzi. Te trzy słowa, które gdy mówiłam do agresywnie nastawionych z początku do mnie zwierząt, z reguły łagodziły ich niechęć.   Od dziecka było dla mnie jasne, że to człowiek może socjalizować zwierzęta i pomagać im wznosić się na wyższy poziom. Wcale nie musi dbać tylko o zapewnienie im warunków, jakie miały w naturze. Widziałam po moich zwierzętach, które na przestrzeni lat mi towarzyszyły, jak bardzo chcą się rozwijać i upodabniać do nas. Pies może pokochać kota, pomimo ze wcześniej był na koty szczuty. Kot może pokochać mysz, która z natury wydaje się być jego pokarmem. Dlaczego my ludzie przykładamy tak wielka wagę do tego, by zapewnić zwierzętom pierwotne warunki życia, zamiast rozwijać w nich uczucia wyższe i uczyć alternatywnego sposobu żywienia, innego jak rozszarpywanie swoich bliźnich? Gdybyśmy tkwili w tym, w co natura dala nam, jako wyprawkę, mieszkalibyśmy w jaskiniach i nie rozwijali dalej.

   Z tą moją mantrą to tez taka dziwna sprawa. Kilka miesięcy temu z uporem wracało do mnie wspomnienie znajdującego się na końcu ciemnego tunelu Światła, które wiele lat temu w dramatycznej dla mnie chwili, śmierci klinicznej zobaczyłam i poczułam płynące od niego uczucie. Światło, które było wszystkim i wszystko z niego powstało, Światło, które kocha i akceptuje każdego. Miłością, której opisać nie sposób. Miałam wielka potrzebę mówienia mu kocham Cie, przepraszam, wybaczam Ci, wybacz mi, dziękuję. To zdumiewające, ale po około 2 tygodniach mojego wyrażania uczuć do Światła, wpadła mi w ręce książka opisująca metodę oczyszczania stosowana od tysięcy lat na Hawajach. Hooponopono. Polega ona w skrócie właśnie na powtarzaniu tych trzech slow i kierowaniu ich do najwyższej Istoty, Ducha, Światła. Nie mogłam o tym wiedzieć, ale wiedza ta tkwiła w pamięci atomów mojego ciała.

   Wróćmy do snu. Podążając z powrotem, skróciłam sobie drogę przechodząc przez stary budynek adaptowany na biuro. Dziwne biuro. Czym wyższe Pietro, tym ludzie mniej pracowali, wręcz byczyli się leżąc na wygodnych kanapach, a zarabiali znacznie więcej niż na niższych kondygnacjach. Zaciekawiło mnie, kto tym rządzi. Pytałam przechodzących nierobów z kasa – kto tu jest szefem? Kto tu rządzi? Jest na najwyższym piętrze odpowiedziano. Weszłam tam. Na biurkach rozłożone papiery, ale nikt przy nich nie pracował. Tylko w kącie przy jednym z biurek siedział niepozorny szary człowieczek. Nagle olśniło mnie. To on był tu szefem, ten szary niepozorny człowieczek, jakich miliardy chodzi po Ziemi. Wiedziałam, ze mogę usiąść przy jakimkolwiek innym biurku i być w takim samym stopniu szefem, w jakim był ów szary, zwyczajny człowieczek, którego przyjazne spojrzenie bez slow mówiło do mnie: „ty tez jesteś szefem, to ty tu rządzisz”. Jasne było, ze w żadnym stopniu nie konkurujemy ze sobą. Każdy jest szefem. Czy po to tu przyjechałam, tego chciałam się dowiedzieć? Tak, przypominam sobie, pytałam o to ponad miesiąc temu.

Wyszłam z budynku. Zrujnowana brama, zaniedbane mroczne kamienice, tłum ludzi o wymalowanych twarzach – wszystko to pozostało za mną. Znalazłam się znów na rynku, na którym stal nasz autobus. Odetchnęłam głęboko. Pogoda była wspaniała. Na pewno jest jakiś sposób bym się do niego dostała i uruchomiła silnik. A może jednak mam zapasowe kluczyki? W myślach szukałam rozwiązania. Zajrzałam powtórnie do torebki. Był w niej pęk przeróżnych kluczy, uniwersalnych do wszystkiego, który ktoś przewidujący, sobie tylko znanym sposobem, włożył mi do torebki. To nie były moje klucze! Nie widziałam ich nigdy przedtem. Jeśli ktoś mi je podrzucił, to po to, bym się nimi posłużyła. Musi wiec być wśród nich ten, który będzie pasował. Wyjęłam klucze z torebki i ze spokojem skierowałam się w stronę zaparkowanego pojazdu.

    Na tym sen się skończył, a ja jeszcze przez lata „zmywałam naczynia”, porządkowałam spuściznę po przodkach, rodzicach, których to niekorzystne dla siebie wzory nieświadomie powielałam. Zaprzyjaźniłam się ze swoją siostrą -podświadomością, nie musi już się buntować i szarpać. Działamy wspólnie.

 

   Zawsze czułam, że tam w środku w każdym stworzeniu jest cząstka ducha, który nas stworzył i zaprojektował nasze kostiumy do odgrywania ról.

   Ten duch, który ustępuje przed wolną wolą, tak człowieka jak i zwierzęcia, daje jej pierwszeństwo i to jej rezultaty przyciągają spojrzenia innych. A to, dla patrzącego z zewnątrz, urealnia grę. Czyż nie o to chodziło?