JustPaste.it

Made in Poland - reportaż z edynburskiego bruku

Witek powiedział, że pokaże mi kilka miejsc. Nigdy nie wiadomo czy ich znajomość kiedyś się przyda. Bo to wiadomo?
Różne są koleje. Przyznałem mu rację, bardziej z ciekawości niż z obaw przed koniecznością.

Mieszkaliśmy w jednym pokoju. Dwa łóżka, biurko, brudne łachy w każdym kącie. Okno się nie otwierało. Duszno i nie ma co kryć, śmierdzi. Witek chrapie, co jest trudne do zniesienia, ale od chrapania gorsze są sprężyny. Przy każdym, najmniejszym nawet ruchu wydają dźwięk gorszy od ostrzenia noża o osełkę. Jak każdy stary pierdziel pierdzi aż oczy łzawią.

Po sąsiedzku mieszka Antek. Chłopak o posturze niedźwiedzia, skrywającej prostą naturę szczawika z pretensjami do całego świata. Takiemu to mama wycierała nos przez pół życia, a teraz sam nie umie i się boczy. Mina wiecznie zdziwiona, na fakt braku hołubiących istot. Uniwerek skończony z wyróżnieniem, godziny z nosem w książkach, a czerwonego dywanu nikt pod nogami nie rozściela. Rozwozi pizze kłopotliwym wehikułem i nosi dziurawe skarpety. Nastawiał budzik na siódmą, chociaż nigdy się przy nim nie budził. Inaczej niż reszta mieszkania, a nawet kamienicy, bo głośny jak syrena strażacka. Irytująca istota, ale nie chcąc być małostkowym, czekałem na poważniejszy pretekst by przypierdolić. A zresztą, takiemu to, jak mówiła babcia, pies mordę lizał.

- Chodź, pokażę Ci kilka miejsc. Przyda Ci się kiedy.

- Skąd ta pewność?

Witek nieźle gotował i chętnie częstował. Dziwił się zwyczajem dzielenia półek w lodówce i jedzenia tylko swego.

- Czyj to czekoladowy deserek?

- Nie wiem.

- Biorę, jak ktoś coś to niech się zgłosi.

Trafił na wyspę autostopem. Wcześniej mieszkał w Belgii, a jeszcze wcześniej, gdzie to on nie mieszkał. Popijał w tej Belgii z napotkanym kierowcą tira, który ma nabujał jakie to kokosy w Brytanii. To było jeszcze w czasach pierwszej ( jak niektórzy mówią "złotej" ) fali emigracji. Pracy w bród, tylko wybierać. Język? A po ci Ci język? Masz pracować, konwersacji na poziomie nikt nie oczekuje. Podobne dyrdymała naopowiadał koledze taki jeden Mateusz, któremu, to należy podkreślić, emigracja nie udała się wyjątkowo. Staje później taka bida, ten mateuszowy znajomy z jednym palcem w dłoni prawej i mówi że do pracy chce. Mateusz mówił żeby przyjechać, że złote chłopaki pomogą. Kanapkę mogę pomóc zrobić. Potem siedział siny z bezsilności i żalu i syczał przez zęby że Mateusza zabije.

Witek miał palców ile trzeba i bagaż doświadczeń wyzbywający złudzeń. Przyjechał z bielizną w reklamówce i jakimiś drobiazgami poupychanymi po kieszeniach. Kierowca wysadził go na przedmieściach i radź tu sobie sam panie. Początkowo asertywność Witka ograniczyła się do wymoszczenia legowiska w rowie i pałaszowania przeterminowanych produktów z Lidla. Stopniowo jednak krzepł i nabierał obycia. Kiedy się poznaliśmy pracował przy sortowaniu śmieci, co wystarczyło mu do osiągnięcia spokojnego snu i względnej pogody ducha. Targał codziennie siatki ze zdobyczami, wysypywał na stół i cieszył oczy. A to telefon komórkowy pierwszej generacji, a to kolekcja kaset VHS. Lwia część trafiała z powrotem do kontenera. Nie znał języka i nie chciał się go uczyć. Mówił, że jest już za stary. Za to chętnie uczył otoczenia polskiego. Z powodzeniem. Zwracano się do niego per Panie Witoldzie.

Podarował mi jedną ze swoich fajek. Nie przepadał za alkoholem i gdy przesiadywaliśmy razem wieczorami upijałem się sam.

Mówił, że był w Czadzie jako legionista cudzoziemski, został pastorem w kościele Mormona, dzięki czemu mógł sprowadzać samochody bez cła, a jak kiedyś przysiadł z postanowieniem zliczenia wszystkich swoich kochanek to przy tysiącu stracił rachubę. Teraz już mu nie staje, ale w depresję nie popadł. Rad nie żałował.

- Najładniejsze szparki mają mało twarzowe dziewuszki! – tak brzmiała jedna ze złotych myśli.

Zaprowadził mnie do schroniska dla powsinogów. Świetlica połączona z kawiarnią i bawialnią. Na kanapach, jak za mgłą, siedzieli zaćpani i wynędzniali tubylcy, sami młodzi. Polacy rozsiedli się po przeciwnej stronie. Witka wszyscy znali, to był swojak. Obskoczyli nas od razu, siema, jak tam, dawno cię nie było. Kilku młodych, żwawych,
kombinatorów w dresach i starsze egzemplarze tego samego typu. Wandal, tak się do Witka zwracali.

Można tu zjeść za darmo, przespać się, posiedzieć. Warunkiem jest trzeźwość, dlatego popularność „schronu” wśród rodaków raczej niewielka, zasadniczo ograniczała się do śniadań. Spali tu niechętnie. Chłopaki nie umieli się dogadać z miejscowymi i sobie ubzdurali, czy też nie, że jak zasną to ci im gardła poderżną. Aktywność zredukowana do zorganizowania pięciu funtów na napitek i oczekiwania na pozytywną zmianę położenia. Ponoć za niewielką kwotę można im zlecić napaść, pobicie, wymuszenie. Być może zainspirowani istnieniem Glasgow Smile, pracowali nad własnym, oryginalnym podejściem do estetyki przestępczej. Wkładali żyletki między palce dłoni i zbliżali się do ofiary. Sprawnie pogłaskany po buzi delikwent mógł nawet nie zauważyć co się stało, dopóki nie zalała go krew.

Raz się pospijali i połamali dowody osobiste. Postanowili nie wracać. Tu im generalnie rzecz biorąc lepiej. Tylko trzeba koić ducha alkoholem. Na trzeźwo strzyga siada na klatę i dusi. Jak tęsknota.

Dyskutowano o wczorajszym wypadku. Mężczyzna wpadł pod autobus i zginął na miejscu. Jak się okazuję, zmierzał do sklepu po alkohol. Jego kompani przeżywali stratę uciułanej gotówki.

- Tutaj z kolei możesz iść do lekarza, nawet do dentysty. Patrz jak mi zęby zrobili.

Rozdziawił paszcze. Faktycznie, nie było źle. Przejechałem językiem po kraterze skruszonej, dolnej szóstki.

W kolejnym miejscu dawano obiady. Częstowały zakonnice, z tego samego zakonu co Matka Teresa z Kalkuty. Białe fartuchy z niebieskimi paskami. Trzy młode dziewczyny, jakby z Indonezji plus młody, miejscowy pastor-gospodarz. Do pomocy dwóch Polaków, co znaleźli sobie przytulisko na poddaszu. W podzięce za gościnę nagotowali sagan bigosu, ale siostrzyczki jak ujrzały breję, wyrzuciły z obrzydzeniem, dziwiąc się jak można toto jeść.

Codziennie o szesnastej z wyjątkiem czwartku. Dwujęzyczne towarzystwo przybywało z różnych części miasta, wabione dwudaniowym obiadem i deserkiem, oraz chleba w kieszeń ile chcesz. Schludne pomieszczenie ze stołami nakrytymi białymi obrusami zapełniały się błyskawicznie. Bezdomni, niebieskie ptaki, ale nie tylko, przychodzili również tacy którym się po prostu nie chciało gotować. Zasiadłszy, trzeba było wysłuchać kilkuminutowego słowa bożego, a następnie wspólnie zaśpiewać psalm ( śpiewniki leżały przed każdym). Ci co się spóźnili na pierwszą turę, tłoczyli się z językami na brodach, w progu, wyglądając za miejscem strategicznym. Tak by nie usiąść obok starszej kobiety z nosem jak rozgotowany kartofel, której wszystko z hałasem wypływało z ust.

Niemniej atmosfera miła, a po wyjściu, zawsze znajdzie się ktoś kto sypnie tytoniem. Humory dopisują. Gwar jak w liceum na długiej przerwie, w palarni za garażami.

To miejsce różniło się znacznie od jadłodajni Brata Alberta, gdzie pomiędzy śmierdzącą biedotą paradowała tłusta baba z emaliowym wiadrem i nalewała zupę brudną chochlą.

Podchodzi taki typowy Lesio-wiesio i oznajmia nieśmiało, że kolega mu pracę załatwił. Będzie gruz z budowy taczką wywoził. Miny towarzystwu zrzedły, bo niewątpliwie tracą kompana, ale poklepują Lesia po plecach i patrząc w bok życzą powodzenia.

Tam też poznałem Kazimierza. Do miasta trafił z wyspy Man, gdzie budował dom dla zamożnego Brytola. Dostał z ekipą zaliczkę i nie przypilnował hydrauliki. Zalało budynek a majstrów wsadzono na prom i adios. Cały sprzęt, a ponoć trochę tego było, facet przejął za szkody. Teraz Kazik się buja po mieście. Pada często, więc przesiaduje na dworcu, w muzeum, w bibliotekach. Kulturalny facet znaczy, wykształcony. Chwali się że filozof przyrody, choć może to aluzja której nie rozumiem.

Kiedyś zaprosiłem go na dwie butelki najtańszego Cidera i mówię, człowieku bierz dupę w troki i zawijaj do ojczyzny, do rodziny, co będziesz ścierał podeszwy jak pokutnik. Ten na to, że ma córki, ustawione dziewczyny, dobrze pożenione, ale mu wstyd prosić o pomoc. Zostanie, los się musi odmienić. Przecież jest fachowcem. Opowiada, że wojował po całej Europie, nawet na Ukrainie elektrownie budował. Dopiero tutaj noga mu się powinęła.

Jak już popiliśmy, zerwał się na równe nogi, zamach siwą czupryną i krzyknął:

- Młody, pamiętaj, nie przyprowadzaj kolegów do domu jak masz babę. Babą się nie chwal, trzymaj krótko.

I uciekł.

O dziewiętnastej są dwa miejsca do wyboru. Położone w niedalekiej do siebie odległości. W jednym totalna melina, zaszczane, szpetne, potykający się o własne nogi ulicznicy. Patrzą na siebie nawzajem z obrzydzeniem. Dają tam tylko kanapki i zgrzebną odzież, więc nie warto iść. Drugie całkiem miłe, w krużganku pięknego, gotyckiego kościoła, tyle że jedzenie niewiele i często brakowało dla spóźnialskich. Niewinne dziewczęta ze szkółki niedzielnej pełnią wolontariat i z przerażeniem w oczach rozdają galaretkę.

Witek nikomu nie powiedział, że szuka innego mieszkania. Któregoś dnia po prostu zniknął.

 

Źródło: http://2099.pl