JustPaste.it

Matka: Przez błąd lekarza nasze dziecko zostało kaleką!

– Kobiety nie rodźcie z żywieckim szpitalu! – To apel rodziców 9 – letniego Grzesia, który w wyniku poważnych zaniedbań personelu żywieckiego szpitala został kaleką.

– Kobiety nie rodźcie z żywieckim szpitalu! – To apel rodziców 9 – letniego Grzesia, który w wyniku poważnych zaniedbań personelu żywieckiego szpitala został kaleką.

 

Chłopczyk jest głęboko niepełnosprawny. Nie widzi, nie słyszy, nie może się poruszać, a jedzenie przyjmuje przez specjalną rurkę w brzuchu. Na domiar złego Grześ cierpi na padaczkę. Wymaga całodobowej opieki. Przed kilkoma tygodniami, po ponad 7 latach procesu Sąd Rejonowy w Żywcu uznał lekarza przyjmującego poród za winnego, skazując go na…10 miesięcy w zawieszeniu na 2 lata.

–Ten lekarz w ogóle nie powinien wykonywać już zawodu – mówią oburzeni rodzice Grzesia. – Gdyby nie on nasze dziecko byłoby dzisiaj zdrowe – dodają państwo Słowiaczkowie z Krzyżowej koło Żywca.  

 Morze wylanych łez, tysiące nieprzespanych nocy i ciągle powracające pytanie „ jak to możliwe”? Jak to możliwe, że doszło do takiej tragedii? Jak to możliwe, że dziecko, ukochane pierwsze dziecko, na którego przyjście na świat tak bardzo czekali, które miało urodzić się silne i zdrowe dzisiaj jest kaleką. Jak to możliwe, że w szpitalu personel medyczny nie wykonał podstawowych badań? I w końcu… jak to możliwe, że poród odbierano zakazaną od 50 lat metodą Kristellera, polegającą na naciskaniu łokciem na brzuch ciężarnej kobiety?

 To właśnie na te pytania przez 9 lat, od dnia przyjścia na świat Grzesia, starali się uzyskać odpowiedź Katarzyna i Jan Słowiaczkowie walcząc nie tylko o sprawiedliwość i prawdę, ale przede wszystkim o to, by los, jaki spotkał ich oraz ich ukochane dziecko nie dotknął już żadnej rodziny.

 – Przez 5 lat procesu sądowego i 2 lata postępowania w Izbie Lekarskiej, która uznała lekarza Janusza S. winnym zarzucanego mu czynu i nałożyła karę w postaci upomnienia, z bólem serca, który powracał za każdym razem, kiedy na sali sądowej musieliśmy wspomnieniami przywoływać dzień porodu naszego dziecka wierzyliśmy, że sprawiedliwość istnieje. Dziś, kiedy znamy już wyrok, brakuje nam słów. Przecież to najniższa z możliwych kar, jaką ten lekarz mógł otrzymać. On nadal może pracować w zawodzie i odbierać porody – dodaje wyraźnie zdenerwowany pan Jan. – Mimo wszystko jednak został skazany, a więc to my mieliśmy rację mówiąc, że stan zdrowia naszego dziecka jest wynikiem jego zaniedbań i nieludzkiego podejścia do żony podczas porodu – dodaje ojciec niepełnosprawnego Grzesia.

 

 – Na początku, kiedy nasz synek się urodził nie miałem do tego głowy, nie wiedziałem jak i kiedy się za to zabrać, bo całą energię poświęciliśmy na ratowanie dziecka i na jego leczenie, ale kiedy po kilkunastu miesiącach dowiedziałem się, że mieszkająca niespełna sto metrów od nas kobieta w wyniku identycznych zaniedbań lekarza i położnych straciła dziecko postanowiłem, że tej sprawy tak nie zostawię – mówi pan Jan. – Dzisiaj szpital uważa, że nic się nie stało. Nigdy z żoną nie usłyszeliśmy słowa przepraszam, słów ubolewania, na które tak czekaliśmy przez te wszystkie lata, które pomogłyby nam złagodzić ból i rozpacz, z jaką musieliśmy się zmierzyć, i które… być może pomogłyby nam zrozumieć, co się stało. W zamian wmawiano nam, że jesteśmy kłamcami, że to, co widziałem na sali porodowej nie miało miejsca – wyjaśnia pan Jan.

 To nie tak miało być…

 8 lipca 2002 roku. To miał być najpiękniejszy dzień w życiu państwa Słowiczków. Po dziewięciu miesiącach wyczekiwania w końcu na świecie miało pojawić się ich pierwsze dziecko. Pierwszy syn.

– Nigdy nie zaponę tego uczucia, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Długo czekaliśmy na to dziecko – wspomina pani Katarzyna. – Podczas ciąży czułam się znakomicie. Pracowałam do ósmego miesiąca. Byłam pod stałą opieką ginekologiczną. Lekarz prowadzący zapewniał mnie, że wszystko jest w porządku – dodaje pani Katarzyna, która na Oddział Położniczy w Szpitalu Powiatowym w Żywcu trafiła o godzinie 9.30.

 – Miałam silne i częste skurcze, dlatego byłam bardzo zdziwiona, że kiedy trafiłam na oddział nie zrobiono mi podstawowych badań USG ani KTG i nie zbadał mnie żaden lekarz tyko położna, która stwierdziła, że niebawem urodzę. Około godziny 14 odeszły mi wody płodowe i wtedy położna zapewniała mnie, że urodzę przed 16 (co miałoby miejsce gdyby nie to, że dziecko było opętlone pępowiną, która go uwięziła), wtedy też po raz pierwszy położna osłuchała tętno dziecka przykładając elektrodę KTG. Nie zrobiła mi jednak pełnego badania KTG, bo jak nam powiedziano już po porodzie… zabrakło na niego papieru. W rzeczywistości papier leżał tuż obok urządzenia, ale położna nie pofatygowała się, by go do niego włożyć – wspomina dzień porodu pani Kasia, która podczas osłuchania wyraźnie wraz z mężem wyczuła, że tętno dziecka jest nierówne, że gwałtownie spada.

 – Mąż zapytał położną czy to normalne, ale ona nic nam nie odpowiedziała tylko wyszła zostawiając nas samych. O ile jednak do godziny 14 poród szybko postępował, o tyle po 14 zatrzymał się. Podano mi Oksytocynę, i to aż dwa razy, z tym, że za drugim razem ze strzykawki, co jak później wykazała opinia biegłych jest niedopuszczalne, gdyż może prowadzić do poważnego niedotlenienia dziecka, co niestety miało miejsce w przypadku mojego synka. Czułam się coraz gorzej, ale to nikogo nie interesowało. Dziś już wiem, że to był ten moment, kiedy należało podjąć decyzję o cesarskim cięciu. Wówczas Grześ urodziłby się zdrowy. Tymczasem po prawie 10 godzinach od przyjęcia, nadal nie zajrzał do mnie lekarz – dodaje pani Kasia, której stan zdrowia stale się pogarszał.

 Pełna ufności młoda mama oddała się jednak w ręce położnej. Kiedy więc około godziny 20 jedna z nich zaczęła z całych sił naciskać łokciem na brzuch ciężarnej kobiety, pani Kasia nie przypuszczała nic złego. Nie wiedziała, że to właśnie wtedy po raz pierwszy zastosowano zakazaną od dawna metodę odbierania porodu.

 – Czułam potworny ból, ale myślałam, że tak ma być. Ufałam im… - mówi z trudem pani Kasia.

Po prawie 11 godzinach od przyjęcia,  na sali porodowej, kiedy sytuacja była już krytyczna, zjawił się lekarz. To wówczas mają miejsce prawdziwie dramatyczne i wstrząsające wydarzenia.

– Odepchnął mnie od żony i kilkadziesiąt razy z ogromną siłą naciskał na jej brzuch, chcąc wypchnąć dziecko. Podczas jednego z takich ucisków tętno dziecka gwałtownie spadło do 61 – opowiada obecny przy porodzie pan Jan. – W końcu jednak wyszło, ale było całe sine, nie miało akcji serca. Grześ nie dawał żadnych znaków życia. Widziałem jak mój syn był dwa razy splątany pępowiną, jak ona go dusiła. Lekarz wydarł moje dziecko tylko dlatego, że przerwał pępowinę! Dopiero później dowiedziałem się, że użył, tzw. metody Kirstellera, która jest zakazana, bo jest bardzo niebezpieczna zarówno dla matki i dziecka. U matki może spowodować pęknięcie macicy i ewentualne uszkodzenie narządów wewnętrznych. U dziecka z kolei uszkodzenia wewnątrzczaszkowe i krwotoki dokomorowe mózgu, które niestety stwierdzono u Grzesia – dodaje po chwili.

 Ból, łzy, rozpacz i… wielka nadzieja

 Kolejne minuty to dramatyczna walka o życie dziecka, które tuż po porodzie było w stanie śmierci klinicznej.  Grzesia reanimowano na oddziale noworodkowym i jeszcze tego samego dnia przewieziono do Kliniki Intensywnej Terapii i Patologii Noworodka w Katowicach.

 – Do dziś przed oczyma mam te wszystkie zdjęcia: kiedy zabierano mojego synka, kiedy go reanimowano, a ja leżałam na łóżku i nikt do mnie nic nie mówił. Pamiętam, że nie miałam na nic siły, a łzy same płynęły mi po policzkach. Myślałam, że serce mi pęknie – mówi pani Kasia, dla której prawdziwa gehenna, jak mówi, zaczęła się po porodzie. – Przewieziono mnie do sali, w której leżały inne matki. Byłam przerażona. Leżałam na łóżku i patrzyłam jak inne kobiety karmią swoje dzieci, jak odwiedzają je rodziny, jak wszyscy się cieszą z narodzin ich maleństwa. Najgorsze było chyba jednak to, że stale przychodziły do mnie pielęgniarki czy lekarze podczas obchodu i pytali „A pani gdzie ma swoje dziecko?”. Jakby nie wiedzieli, co się stało. Przecież na karcie mieli napisane!

 Po kilku dniach pobytu na własne życzenie opuściła szpital i od razu pojechała do kliniki w Katowicach.

 – Kiedy zobaczyłam swoje dziecko pomyślałam, że chyba nie jest tak źle. „Przecież on jest taki duży, śliczny, silny. To niemożliwe by coś mu było”. Pamiętam, że tak właśnie pomyślałam patrząc na inkubator, w którym leżał mój skarb. Lekarze szybko jednak uprzytomnili mi, w jakim stanie jest nasze dziecko.

– Później dowiedziałem się, że takie sytuacje są łatwe do zdiagnozowania (owinięcie pępowiną szyi dziecka) poprzez badania USG i KTG, czyli to, którego nie wykonano, bo nie włożono papieru do urządzenia. Ponadto poinformowano mnie, że lekarz powinien był być obecny podczas drugiego etapu porodu oraz przy zlecaniu leków. Mówiono mi, że lekarz powinien był zbadać moją żonę zanim podano leki. W Żywcu tego nie zrobiono. Wiedziałem już, że to, co się stało było poważnych zaniedbań i patologicznego podejścia lekarza do mojej żony – mówi pan Jan.

 Kilkutygodniowy pobyt Grzesia w katowickiej klinice wykazał, że w wyniku okołoporodowych komplikacji nastąpiło ciężkie porażenie mózgowe, czterokończynowy niedowład spastyczny, poważny niedosłuch, problemy z prawidłowym widzeniem, zespół rzekomoopuszkowy. Grześ może jeść tylko dzięki specjalnej rurce podłączonej do brzuszka.

 – Najgorszy dla nas był pierwszy rok. Nie wiedzieliśmy jak się takim dzieckiem opiekować, co robić. Nasze życie w jednej chwili uległo diametralnym zmianom. Musieliśmy zmienić wszystko. Nasz dom nagle zaczął przypominać salę szpitalną. Pierwszy szok czekał na nas już na kilka dni po powrocie z kliniki, kiedy okazało się, że synek nie chce jeść. W domu nie chciał jednak samodzielnie ssać. Okazało się, że Grześ nie może tego robić, ponieważ jego ośrodkowy układ nerwowy jest poważnie uszkodzony i Grześ nie może normalnie przyjmować pokarmu, dlatego trzeba go karmić przez specjalną rurkę. Wkrótce też okazało się, że synek cierpi na padaczkę – tłumaczą Słowiaczkowie.

 Dziś Grzesiu ma już 9 lat. Jest prawdziwym skarbem dla swoich rodziców, którzy „stają na głowie”, by zapewnić mu jak najlepszą opiekę. Wiedzą, że nigdy nie będzie lepiej, ale wierzą też, że nie będzie gorzej.

– Grześ wymaga całodobowej opieki. Nie możemy go zostawić samego nawet na moment, bo w każdej chwili może mieć atak padaczki. Uszkodzenie systemu nerwowego powoduje, że Grześ często wymiotuje. Trzeba przy nim stale być, by się nie udusił– dodaje pani Słowiaczek, która jak sama przyznaje nie pamięta, kiedy przespała choć 5 godzin, ale jak mówi - nie czuje zmęczenia. Nie narzeka. Cieszy się, że jest Grześ, bo wie, że niewiele brakowało, by go straciła.

 – To całe moje życie – dodaje pani Kasia wierząc, że Grześ ją słyszy i rozumie. – Lekarze mówili mi, że takie dzieci jak moje nie żyją długo, że mam nie robić sobie nadziei, a Grześ ma dzisiaj 9 lat i ja wiem, że są dni, kiedy mnie rozumie, kiedy rozumie swoją nauczycielkę, która codziennie do niego przychodzi, czy rehabilitanta – mówi pani Kasia.

 2 lutego 2011 roku Sąd Rejonowy w Żywcu skazał lekarza Janusza S. za nieumyślnie narażenie dziecka na utratę życia oraz nieumyślne spowodowanie ciężkiej choroby w postaci nieodwracalnego uszkodzenia ośrodkowego układu nerwowego, na 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 2 lata oraz nakazał pokrycie kosztów procesu.

Pan Jan od Szpitala Powiatowego w Żywcu będzie domagał się także renty dla Grzesia oraz zadośćuczynienia za cierpienie syna.

 – Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa – zapewnia ojciec dziecka. - Zrobię wszystko, by do takiej tragedii już nigdy w tym szpitalu nie doszło. Proszę zatem wszystkich ludzi, których dotknęła podobna tragedia, by też się nie poddawali. Walczcie, by innie mieli lepiej. Ja służę pomocą. Za każdym razem, kiedy patrzę na mojego drugiego synka, który urodził się w bielskim szpitalu nie mogę sobie darować, że Grześ też się w nim nie urodził. Dziś z pewnością byłby tak wesoły, silny i co najważniejsze zdrowy, jak nasz 7 – letni Wojtuś.

autor: EL  www.obserwator.media.pl