To opowiadanie jest parodią "Dr House'a", którego to serialu jestem miłośnikiem. To nie atak - to ukłon. Poprzez parodie i groteskowe horrory oddaję hołd upodobanym postaciom.
To opowiadanie jest parodią "Dr House'a", którego to serialu jestem miłośnikiem. To nie atak - to ukłon. Poprzez parodie i groteskowe horrory oddaję hołd upodobanym postaciom.
Co podkreślam, by fani doktora nie chwycili mnie pod ramiona i pod pal wyostrzony nie unieśli jako heretyka i profanatora.
Jako zwolennik Czarnego Humoru (makabra, ironia, groteska, pure nonsense), który to gatunek literatury cierpi w Polsce frapujący niedobór, a także jako miłośnik mistrza tego nurtu, Rolanda Topora, dedykuję tę pierwszą na eiobie publikację mojej prozy tak memu mistrzowi, jak i Hugh Laurie'mu.
Zapraszam Was do przeczytania najnowszego z moich 400 opowiadań. Zaparzcie kawę, przysuńcie bliżej siebie talerz biszkoptów - i czytajcie...
Doktor Mouse i Baron Münchhausen
Dyrektor szpitala nie namierzała Mouse'a zbyt długo. Rzadko szukał schronienia w schowku na miotły, ominęła go więc i skierowała energiczne kroki swoich idealnie zgrabnych nóg do najbardziej pewnego miejsca.
Doktor Mouse siedział w swoim gabinecie w pozycji dziecka, które stara się o nieodwracalne skrzywienie kręgosłupa. Zafascynowanym, adekwatnie dziecinnym wzrokiem wpatrywał się w ekran telewizora, który astronauci uznaliby za monitor wykradziony ze sterowni wahadłowca.
Candie skrzywiła usta, zamykając za sobą drzwi.
- Widzę, że wydłużyłeś sobie czas oglądania seriali z dwóch do ośmiu godzin – zauważyła kąśliwie.
- Nie oglądam serialu – sprostował Mouse niedbale, nie racząc spojrzeć ani na jej twarz, ani – co było dość frapujące – na jej biust i tyłek.
Odwróciła się więc do niego przodem, wydając niezbyt ciche westchnienie rozczarowania. Specjalnie dla Mouse'a wchodziła do jego gabinetu tyłem, nawet wyeksponowanym w kapucynkowy sposób tyłem – ale ostatnio ignorował tę gimnastykę poświęcenia.
Candie obniżyła wzrok i uniosła brwi.
- Mouse!... Zmieniłeś wykładzinę!
- Nie – zaprzeczył obojętnie. - Vicodin mi się rozsypał.
Z ekranu dobiegł szalony, niejako histeryczny śmiech, i Candie przesunęła nań zaciekawione oczy.
- To „Amadeusz” - odkryła zaskoczona. - Oglądasz „Amadeusza”!
Powoli odszukał ją wzrokiem. Bardzo powoli – jakby rozglądał się za nią w półmrocznej pieczarze wypchanej stalaktytami, stalagmitami i szkieletami nonszalanckich grotołazów.
- Ten ton sugeruje, że najbardziej ambitne dozwolone mi filmy to „Czarnoksiężnik z Oz” oraz „Mary Poppins” - wymruczał łagodnie, acz nie bez sarkazmu.
Amadeusz Mozart zachichotał niczym obłąkaniec zaciągnięty nad brzeg strumienia w celu inkwizycyjnego podtopienia i Candie zmarszczyła brwi.
- Tego nie powiedziałam – usprawiedliwiła się. - Ale... Nigdy nie myślałam, że...
- ...mógłbym oglądać musicale? - Wbił w nią to fascynujące, mocno nazistowskie spojrzenie socjopatycznych, urzekających lazurem oczu. Poczuła, że mięknie. Mouse też to poczuł i nasilił socjopatyczny urok swoich oczu, poprzez wytrzeszczenie ich w płazim natężeniu. Był w tym mistrzem.
W gruncie rzeczy był w tym płazem.
Może nie tylko w tym.
Płazio-nazistowskie spojrzenie Mouse'a zawsze ją uwodziło. Mouse o tym nie wiedział, ale zazwyczaj po takim kontakcie czmychała do schowka na miotły i rozbierała się tam, łagodnie i wesoło pomrukując.
By natychmiast ubrać się, histerycznie i w zrezygnowaniu pochlipując.
A raczej – to ona nie wiedziała, że Mouse o tym wiedział.
Mozart znowu zachichotał histerycznie. Tym razem jak szesnastoletnia Indianka osaczona pod wodospadem przez tuzin zdziczałych traperów, drwali i mormonów.
- Nie oglądam filmu w rozrywkowym sensie – wyznał Mouse pobłażliwie.
- A w jakim jeszcze sensie ogląda się filmy?
- Medycznym. Rozpoznawczym. Diagnostycznym.
- Diagnostycznym? - teraz to ona szerzej otworzyła oczy. Porzuciła też tę kapucynkową pozę, prostując plecy, co natychmiast poprawiło jej wizualną rangę.
Mouse powrócił skupionym wzrokiem do ekranu.
- Rozpoznaję choroby Mozarta – obwieścił obojętnie.
- Na podstawie jego tęczówek? - zakpiła.
- Na podstawie śmiechu.
- Co? - zagryzła wargi oszołomiona.
- Słucham śmiechu Mozarta od 6.00 rano. Zdiagnozowałem już drugą fazę choroby dwubiegunowej, zespół Arnolda-Chiariego, uzależnienie od barbituranów, parodontozę, ukryte wole endemiczne, zapalenie tarczycy Hashimoto, kleszczowe zapalenie mózgu, a także rytifobię, odontofobię, majeutofobię, tokofobię, ichtiofobię, amolesofobię, i amaksofobię. I pantofobię zresztą*.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Ichtiofobię? A co to jest w o ogóle??
- Paniczny lęk przed rybami.
- I chcesz to opublikować?
- Spodziewasz się, że ukryję ten raport w schowku na miotły?
Spłonęła rumieńcem.
- Nie bardzo rozumiem, skąd to zażenowanie – rzekł obłudnie Mouse. Mozart z kolei zaśmiał się jak kapucynka, której wypomniano brak bielizny i podkreślające to skrzywienie kręgosłupa.
- Ale przecież to nie jest Mozart – wycedziła.
- Oczywiście, że nie. To najwyraźniej John Candy po chemioterapii.
- Mouse... Przecież to....
Popatrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami.
- Kaspar Hauser?
Westchnęła ciężko.
- Hassan ibn Sabbah, zwany Starcem z Gór? - dociekał ze śmiertelną powagą.
- Tom Hulce. Aktor. Który zagrał Mozarta w filmie „Amadeusz”. Nie możesz rozpoznać chorób Mozarta na podstawie śmiechu Toma Hulce'a – tłumaczyła Mouse'owi jak dziecku. - Nikt śmiechu Mozarta nie zarejestrował. Niczego nie nagrywano w czasach Mozarta.
Zapadła krępująca cisza. Mouse był wyraźnie oszołomiony tym, co usłyszał, bo płazio wybałuszonymi oczami patrzył to na nią, to na chichoczącego w amoku Toma Hulce'a. Candie poczuła nawet wyrzuty, że zdruzgotała tę całą „przełomową” euforię Mouse'a i zaczęła rozważać, czy nie wypadało ratować jego formy przy pomocy odwrócenia się ponownie tyłem i kapucynkowego nachylenia kręgosłupa. Zanim jednak to uczyniła, Mouse przełamał zdrewnienie i z całkowitym spokojem, nieomal zadowolonym głosem obwieścił:
- Zdiagnozowałem Toma Hulce'a. Na podstawie śmiechu. Jest chory na zespół Arnolda-Chiariego i kleszczowe zapalenie mózgu. A przynajmniej był podczas wizyty u cesarza Franciszka I w roku 1762. Jesteś głodna? Chcesz porzucać piłką? I masz ładne piersi. W życiu ich nie widziałem. Ale diagnozuję na podstawie twoich tęczówek.
- Mouse – wykrzywiła usta, chociaż wzmianka o piersiach przywiodła miłą myśl o kwarantannie w schowku na miotły. - Potrzebuję twojej pomocy.
- W takim razie nie wyróżniasz się w tłumie obywateli New Jersey. Przynajmniej dopóki nie ściągniesz tego gestapowsko obciągniętego kostiumu.
Nabrała głęboko powietrza do płuc.
- Mam kłopotliwego pacjenta.
- Nasz przyjaciel Wilkinson zachorował? Chyba nie na raka?
- Mamy Münchhausena, Mouse...
- A! Zatem symulant. Lubię takich ukarać operacją.
- On się nazywa Münchhausen, na miłość boską. To nie zespół Münchhausena, tylko sam Münchhausen. Baron Münchhausen!
- A – Mouse uniósł jedną brew i przeszył ją bacznym spojrzeniem. - Niech do mnie natychmiast przyjdzie. Jestem u siebie – potoczył dłonią dokoła.
- To pacjent z wypadku, Mouse – zasapała Candie.
- W całości? Czy jeszcze zwożą części? - Mouse zmarszczył czoło, upodobniając je do Kordylierów, po czym zaczął rzucać piłką o ścianę, strącając obrazy.
- W całości, bo to on przejechał kogoś.. Jest w szoku. Narzeka na silny ból w nodze. Myślę, że to problem neurologiczny. Reakcja na stres.
- Ból w nodze? - Mouse złapał piłkę i popatrzył na nią z gwałtownym zainteresowaniem.- W której?
- Poczułeś więzi? - Candie uśmiechnęła się krzywo. - On też ma kłopot z prawą nogą. Poza tym jest twojego wzrostu i tak samo brzydko przystojny. Ale to wszystko, co was łączy. Jest Czarny i młodszy od ciebie o dziesięć lat.
Mouse zmarszczył brwi i przyglądał się jej w zastanowieniu. W końcu poderwał się, by wstać – ale uczynił to tak energicznie jak niezręcznie i runął jak długi. Na jego twarzy nie drgnął jednak ani jeden mięsień, jakby nie stało się nic, nad czym nie miał kontroli.
A ponieważ nie wstawał, rozłożony nieruchomo na wykładzinie i wpatrzony pogodnie w sufit, zbita z tropu Candie wykrztusiła:
- Mouse!... Wywróciłeś się.
- Kiedy?
- Mouse!
- Wcale się nie przewróciłem – zaprzeczył z dziecinnym uporem.
- Przecież leżysz – zasapała bezradnie.
- Owszem. Leżę, bo położyłem się, by się zastanowić nad przypadkiem.
- Mousssse... Przewróciłeś się.
- Jesteś głodna?
*****
- Wasze sugestie – Mouse stanął z flamastrem przy tablicy.
- Kropidlak – rzucił natychmiast Blackman.
- Albo toczeń – uzupełniła Cameroon.
Mouse przez chwilę przyglądał im się z kamienną twarzą, która nasunęła im niemiłe podejrzenie, że palnęli jakieś głupstwo.
- Skąd te wnioski? - spytał w końcu, oglądając się za siebie. Candie stała w drzwiach z założonymi rękami, już nie wypięta, raczej nonszalancka, urażona. Jej twarz wykrzywiał osobliwy grymas dziewczynki, której ukradziono rower czterokołowy i ulubione klipsy.
- Noo - Blackman rozłożył dłonie niczym pastor obiecujący pobłażanie na Sądzie Ostatecznym – zawsze tak wyrokujemy. Toczeń albo kropidlak. To się sprawdza.
- Doskonale – ocenił Mouse krótko. Przesunął znudzony wzrok na pochodzącego z Tasmanii Chayse'a. - A ty co sugerujesz, milczku znaleziony w przechowalni bagażu? Podejrzewasz, że pacjent zatruł się pyłem z polskiej kopalni?
- A co ty sądzisz?
- Że to sarkoidoza.
- I ja tak sądzę.
- A tak naprawdę: że to autoagresja.
- Doszedłem do tego samego wniosku – rzekł niezmieszany Chayse. - Objawy pasują idealnie. Operujmy.
Popatrzyli na niego oszołomieni. Mouse zmarszczył brwi. Trochę za bardzo, ale już dawno stracił kontrolę nad własną ekspresją i personel szpitala przywykł. Tylko pacjenci czasem umykali z przychodni przestraszeni metamorfozą, którą uzasadniałby tylko Halloween.
Część z nich wracała zresztą bardzo szybko. Ta część, która wybiegała na zewnątrz w chaosie i bez rozglądania się na boki. Ich poturbowane ambulansami i dostawczymi pick-upami ciała wnoszono z powrotem do gmachu, a Mouse znów nad nimi stawał i terroryzował socjopatyczną ekspresją twarzy, która była zdolną opisać dwa stulecia wydarzeń w Europie.
I eksterminację Azteków.
- Co chcesz operować? - spytała z niedowierzaniem Candie.
- Noo, to jeszcze ustalimy – rzekł swobodnie Chayse. - Ale nie twierdzę, że nie można zacząć operować bez konkretnego celu. Nóż otwiera cel.
Cameroon przyjrzała mu się z przerażeniem, a Blackman z rezygnacją skrył twarz w dłoniach.
- Chayse – Mouse patrzył na tablicę. - Przynieś mi kawę.
- Jasne, szefie!
- I hot-doga.
Chayse poderwał się, ale zamarł, gdy usłyszał kolejne rozszerzenie zamówienia.
- I siedemnaście snickersów.
- Siedemnaście??
- Każdego kupisz w innym sklepie. Inaczej ściągniesz na siebie uwagę FBI. Są bardzo czuli na punkcie dziwaków.
- Aha - Chayse ruszył do drzwi ogłupiały.
- I komiks o powieszeniu Batmana – dorzucił Mouse z powagą, która zawstydziłaby grabarzy rządowych.
Kiedy Chayse wyszedł, Blackman zwrócił na swego szefa przejęte oczy.
- Jest taki komiks? Powiesili go?
- Tak – potwierdził Mouse niewzruszony. - Ku-Klux-Klan. Przecież był Czarny. Rozumiem twoje odczucia. To był jedyny latający Czarny.
- Mouse! - odezwała się karcąco Candie. - Nie ma takiego komiksu. Chciałeś pozbyć się Chayse'go. Dziwne, skoro we wszystkim cię popiera.
- Właśnie dlatego. Przydupasy mają to do siebie, że z miłością i oddaniem zadają bratobójcze ciosy nożem w okolice nerki.
- Więc Batman żyje? - wymruczał cicho Blackman.
Mouse przesunął na niego pusty wzrok płaza, który zapomniał się podczas wygrzewania na słońcu i wysechł z życia.
- Oczywiście. Nie mniej niż Kuba Skoczek.
- Kto?
- Jeden z pierwszych terrorystów miejskich. Skakał dalej niż kangur po dachach i ludziach Londynu w drugiej połowie XIX wieku. Na piersi miał zawieszoną karbidówkę, bo był agresorem nocnym.
- Pacjent czeka – przypomniała Candie.
- Załóżmy białe kaptury i powieśmy go – zażartował Mouse swobodnie.
Bardzo swobodnie. Nie zaśmiał się nikt, a Blackman pokręcił głową.
Mouse wzruszył ramionami i odwrócił się do tablicy.
- Przeanalizujmy objawy jeszcze raz. Mamy tu: rozjeżdżanie białoskórych przechodniów z sześciorgiem dzieci, ucieczka z miejsca wypadku o sześćdziesiąt cali, symulowanie bólu w nodze i chwytanie za tyłek samego siebie, bo pielęgniarki były poza zasięgiem.
- Powieśmy go – zaproponował Blackman.
Mouse przeszył go wzrokiem.
- Jesteś rasistą – osądził z satysfakcją. - Nie lubisz Czarnych.
- Nonsens – żachnął się Blackman.
- Pacjent czeka. - Candie trochę zmieniła wyraz twarzy. Teraz zdawała się żywić pretensje o podpalenie domu i uwiezienie sióstr do siedlisk Szoszonów.
Gdy tymczasem jej żaden Szoszon nie porwał...
Nikt nigdy nie dopadł jej w tym schowku na miotły.
- Tak – skinął głową Mouse. - Dyskusja jest jak zwykle jałowa. Bawicie się w osądzanie Czarnych, gdy to biali lekarze szczepią amerykańskie dzieci mieszaniną rtęci, aluminium, acetonu i tkanki z abortowanych płodów.
- Skąd wiesz, u licha? - spytał z przejęciem Wilkinson, który właśnie pojawił się za plecami Candie.
- Przecież jestem białym lekarzem. Robię, co do mnie należy.
*****
Baron Münchhausen nieufnie i z rosnącym niepokojem przyglądał się nachylonej nad nim twarzy. Twarz była skrajnie pomarszczona, waranowo stężała, a wypchnięte nieznaną i niekoniecznie kontrolowaną siłą gałki oczne świdrowały go z nieznośnym i raczej źle rokującym uporem. Nieufność została utracona minutę wcześniej – dziwny lekarz natychmiast po wejściu zablokował drzwi laską o rączce w kształcie upiornego sukkuba**, po czym zerwał gwałtownie kroplówkę uwieszoną nad łóżkiem. Niespecjalnie też ujął Münchhausena, kiedy rozchylił marynarkę i odsłonił koszulkę z wielką flagą Konfederacji.
Czarnoskóry pacjent Münchhausen trochę już się bał i myślał o ucieczce.
- Czy... coś nie tak? - wykrztusił w końcu.
- Nic poza tym, że anihilował pan całą rodzinę spieszącą po nagrodę do burmistrza. Poza tym jest problem z pańską nogą.
- Problem? - przełknął ślinę pacjent. - Ale ja już nie czuję bólu właściwie. A tamci biedacy wbiegli mi pod auto, nic nie mogłem zrobić...
- Mógł pan jechać na zakupy autobusem albo zostać w domu i poświęcić czas na zawieszanie portretów abolicjonistów na ścianie salonu. A noga... - Mouse odchylił kołdrę i przyjrzał się prawej nodze z namaszczeniem. - Ciekawe.
- Co to oznacza dokładnie? - spytał z ociąganiem Münchhausen. Starał się nie patrzeć na twarz doktora, ale kiedy odwracał od niego wzrok, ściągał go natychmiast straszny sukkub zdobiący laskę.
Mouse pokiwał głową, niespiesznie przykrył nogę, wygładził kołdrę i z odprężeniem wrócił spojrzeniem do pacjenta.
- Wszystko jasne – orzekł.
- Ale co? - zasapał pacjent bliski desperacji.
- Głos panu drży.
- Doktorze...
- Co pan robił w Turcji? - przerwał Mouse.
Baron Münchhausen zamilkł oszołomiony. Widocznie też wrosło jego przerażenie, bo skulił się, a nawet oddalił od doktora tak dalece, jak tylko mógł. To jakieś dwa cale.
- W Turcji? - wybełkotał, ocierając dłonią spocone czoło. - Nigdy nie byłem w Turcji...
- Obaj doskonale wiemy, że pan był – rzekł zimno lekarz. - I w Oczakowie.
- W... Gdzie?!
- W Oczakowie. Nad Dnieprem.
Pacjent z trwogą obejrzał się na drzwi. Nie zauważył jednak żadnych przechodzących za szybami członków personelu.
Natomiast znów zauważył sukkuba.
Co gorsza, odniósł wrażenie, że sukkub zauważył jego.
- Nie rozumiem, o czym pan mówi, doktorze – wykrztusił. - Czy mógłby pan wezwać...
- Przecież walczył pan w wojnie rosyjsko-tureckiej? - uniósł brwi Mouse. - Odpalono pocisk, na którym pan drzemał, zgadza się?
Pacjent potrząsnął głową.
- Nie – zaprzeczył z wysiłkiem. - Nie zgadza się. Pan mnie z kimś myli, proszę sprawdzić kartę...
Mouse uczynił rzecz straszną – znowu wykształcił na swojej twarzy pasmo Kordylierów, po czym oderwał socjopatyczny wzrok od Münchhausena, wyprostował się, odszedł na koniec łóżka i spojrzał na kartę.
- Rzeczywiście – wymruczał z zafascynowaniem.
- A nie mó...
- August Dieckmann, SS-Obersturmbannführer, odznaczony Krzyżem Rycerskim Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
- Co pan...??
Mouse ziewnął i znów pochylił się nad do reszty spanikowanym pacjentem.
- Oczywiście żartowałem. Karta wyraźnie podaje, że nazywa się pan Münchhausen.
- Nazywam się Münchhausen, Chryste panie, ale nigdy nie walczyłem z Rosjanami! - wykrzyknął z rozpaczą czarnoskóry pacjent.
Zapadła cisza. Mouse przypatrywał się swojemu podopiecznemu z widocznym zaintrygowaniem.
- Może w istocie nie jest pan tym baronem – chrząknął. - W ogóle pierwszy raz spotykam czarnego arystokratę.
Pacjent spojrzał na niego jak na szaleńca, co zresztą miało swoje uzasadnienie.
- Nie jestem baronem... Baron to moje imię.
Teraz milczenie trwało dłuższą chwilę. Przez ten czas pacjent modlił się z zamkniętymi oczami o nadejście pielęgniarki, a Mouse gładził brodę ze wzrokiem utkwionym tępo w sukkubie.
- Wracając do tematu – odezwał się wreszcie tonem człowieka pogrążonego w przyjacielskiej pogawędce. - Nogę da się uratować, ale za pewną antropologiczną cenę.
Przez minutę Baron Münchhausen nie odzywał się, udając, że nie jest zainteresowany sprecyzowaniem określenia „antropologiczna cena”. Ale w końcu poddał się, tuż po tym, jak zobaczył pielęgniarki umykające spod drzwi i mrugające porozumiewawczo do diabolicznego lekarza.
- To znaczy? - wyszeptał, ponownie przymykając powieki.
- Proszę mi zaufać, baronie – wymruczał Mouse.
Po czym huknął stołkiem w czoło pacjenta.
*****
Kilka tygodni poszukiwano doktora Mouse'a. Ponieważ nie było to pierwsze zniknięcie, alarm pozbawiony był większego hałasu medialnego i rozkuwania murów szpitala. Zresztą doktor Wilkinson, przyjaciel Mouse'a, odradził „tego rodzaju reklamę” placówki, bo Mouse i tak sam się odnajdzie, „niestety”.
Candie wypuściła z dłoni teczkę, gdy ujrzała Mouse'a maszerującego przez hol z miną wyrażającą najwyższe odprężenie.
- Mouse! - krzyknęła. Zaraz też spłoniła się, bo ucichł gwar i wszystkie głowy zwróciły się na nich.
Mouse podszedł do niej z uśmiechem.
- Kochasz mnie? - spytał.
- Brzydzę się tobą.
- Czy dlatego siedziałaś przez tydzień w schowku? - spytał, schylając się ku ziemi. Podał jej teczkę i dodał niewinnym tonem: - Sprzątaczki mówiły.
- Gdzie byłeś? - spytała przez zęby.
Pokręcił głową w zafrapowaniu.
- Wyobraź sobie, że położyłem się na chwilę w jednej z nieczynnych sal prosektorium i zapadłem w śpiączkę. Ale teraz czuję się bardzo witalny. Myślę, że wyjdziemy gdzieś wieczorem z Wilkinsonem jako drag queens. Dołączysz?
Potrząsnęła głową z ciężkim westchnieniem.
- Znaleźliśmy Barona Münchhausena.
- Na Boga – popatrzył na nią wielkimi oczami wstrząśniętego dziecka. - To on też zniknął?... Gdzie był?
- W jednej z nieczynnych sal prosektorium.
Teraz on pokręcił głową.
- Perwersyjne i faszystowskie – osądził.
Candie chciała coś powiedzieć, ale otwarła tylko usta jak ogłuszona ryba, patrząc na niego bezradnie.
- Zbyt łagodnie traktujemy pacjentów – rzekł z przyganą Mouse, patrząc na swoje buty. - Niedługo będzie im się wręczać Krzyże Rycerskie Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
Odwrócił się od niej i ruszył do wyjścia.
- Gdzie idziesz? - spytała z żalem.
- Pobiegać – odparł swobodnie.
Uszedł ledwie kilka kroków, gdy zatrzymał go zaaferowany, dość spięty głos Candie.
- Mouse!... Pacjent Münchhausen... Jego prawa noga...
Przystanął i zwrócił na nią zaintrygowaną twarz.
- Co z nią? - spytał.
- Z b i e l a ł a.
Pokiwał głową w zadumie.
- Uprzedzałem go, że wystąpią zmiany.
- Ale... rozłożyła ręce bezradnie. - Ale jak...?
- Powinien był siedzieć w domu i wieszać obrazy – rzekł sucho Mouse i znów ruszył przed siebie.
- Mouse!
Nie odwrócił się nawet.
- Gdzie twoja laska?
- Zgubiłem!
Znów uszedł ze trzy kroki.
- Mouse!
Nie zmniejszył nawet tempa, uśmiechając się do siebie.
- Ty nie utykasz!!
- Utykam! - zawołał.
Poutykał przez kilka sekund, bardziej niżby należało, po czym znów maszerował dziarskim krokiem olimpijczyka.
Przechodząc koło kosza, z łomotem wpakował weń kilka pudełek vicodinu.
Gdy zbliżał się już do drzwi wyjściowych, przenikliwy wrzask Candie na moment go zatrzymał, paraliżując zresztą cały pobliski personel i gości szpitala.
- Mouse!!!
Zrobił grymas urwisa przyłapanego na gorącym uczynku i chyżo wśliznął się w szparę otwieranych drzwi. Mimo to zdążył usłyszeć jeszcze Candie.
- Mouse!... PODMIENIŁEŚ NOGI!!!
.
*No to po kolei: lęk przed zmarszczkami, lęk przed leczeniem stomatologicznym, przed ciążą, przed porodem, przed rybami, pojazdami, prowadzeniem pojazdów... I lęk przed wszystkim. Wydaje się, że do Mozarta pasują zwłaszcza fobie dotyczące porodu i prowadzenia pojazdu.
**Sukkub – demon przybierający postać obezwładniająco pięknej kobiety – zdobionej w celu pokuszenia rogami i kopytami – nawiedzający mężczyzn we śnie w celu zrabowania energii życiowej za pomocą wyszukanych technik gwałtu.