JustPaste.it

Doktor Mouse i Baron Münchhausen

To opowiadanie jest parodią "Dr House'a", którego to serialu jestem miłośnikiem. To nie atak - to ukłon. Poprzez parodie i groteskowe horrory oddaję hołd upodobanym postaciom.

To opowiadanie jest parodią "Dr House'a", którego to serialu jestem miłośnikiem. To nie atak - to ukłon. Poprzez parodie i groteskowe horrory oddaję hołd upodobanym postaciom.

 

  Co podkreślam, by fani doktora nie chwycili mnie pod ramiona i pod pal wyostrzony nie unieśli jako heretyka i profanatora.

  Jako zwolennik Czarnego Humoru (makabra, ironia, groteska, pure nonsense), który to gatunek literatury cierpi w Polsce frapujący niedobór, a także jako miłośnik mistrza tego nurtu, Rolanda Topora, dedykuję tę pierwszą na eiobie publikację mojej prozy tak memu mistrzowi, jak i Hugh Laurie'mu. 

  Zapraszam Was do przeczytania najnowszego z moich 400 opowiadań. Zaparzcie kawę, przysuńcie bliżej siebie talerz biszkoptów - i czytajcie...

 

798678697dbba6f2b0064733a41bcd64.jpg       Doktor Mouse i Baron Münchhausen

  Dyrektor szpitala nie namierzała Mouse'a zbyt długo. Rzadko szukał schronienia w schowku na miotły, ominęła go więc i skierowała energiczne kroki swoich idealnie zgrabnych nóg do najbardziej pewnego miejsca.
  Doktor Mouse siedział w swoim gabinecie w pozycji dziecka, które stara się o nieodwracalne skrzywienie kręgosłupa. Zafascynowanym, adekwatnie dziecinnym wzrokiem wpatrywał się w ekran telewizora, który astronauci uznaliby za monitor wykradziony ze sterowni wahadłowca.
  Candie skrzywiła usta, zamykając za sobą drzwi.
  - Widzę, że wydłużyłeś sobie czas oglądania seriali z dwóch do ośmiu godzin – zauważyła kąśliwie.
  - Nie oglądam serialu – sprostował Mouse niedbale, nie racząc spojrzeć ani na jej twarz, ani – co było dość frapujące – na jej biust i tyłek.
  Odwróciła się więc do niego przodem, wydając niezbyt ciche westchnienie rozczarowania. Specjalnie dla Mouse'a wchodziła do jego gabinetu tyłem, nawet wyeksponowanym w kapucynkowy sposób tyłem – ale ostatnio ignorował tę gimnastykę poświęcenia.
  Candie obniżyła wzrok i uniosła brwi.
  - Mouse!... Zmieniłeś wykładzinę!
  - Nie – zaprzeczył obojętnie. - Vicodin mi się rozsypał.
  Z ekranu dobiegł szalony, niejako histeryczny śmiech, i Candie przesunęła nań zaciekawione oczy.
  - To „Amadeusz” - odkryła zaskoczona. - Oglądasz „Amadeusza”!
  Powoli odszukał ją wzrokiem. Bardzo powoli – jakby rozglądał się za nią w półmrocznej pieczarze wypchanej stalaktytami, stalagmitami i szkieletami nonszalanckich grotołazów.
  - Ten ton sugeruje, że najbardziej ambitne dozwolone mi filmy to „Czarnoksiężnik z Oz” oraz „Mary Poppins” - wymruczał łagodnie, acz nie bez sarkazmu.
  Amadeusz Mozart zachichotał niczym obłąkaniec zaciągnięty nad brzeg strumienia w celu inkwizycyjnego podtopienia i Candie zmarszczyła brwi.
  - Tego nie powiedziałam – usprawiedliwiła się. - Ale... Nigdy nie myślałam, że...
  - ...mógłbym oglądać musicale? - Wbił w nią to fascynujące, mocno nazistowskie spojrzenie socjopatycznych, urzekających lazurem oczu. Poczuła, że mięknie. Mouse też to poczuł i nasilił socjopatyczny urok swoich oczu, poprzez wytrzeszczenie ich w płazim natężeniu. Był w tym mistrzem.
  W gruncie rzeczy był w tym płazem.
  Może nie tylko w tym.
  Płazio-nazistowskie spojrzenie Mouse'a zawsze ją uwodziło. Mouse o tym nie wiedział, ale zazwyczaj po takim kontakcie czmychała do schowka na miotły i rozbierała się tam, łagodnie i wesoło pomrukując.
  By natychmiast ubrać się, histerycznie i w zrezygnowaniu pochlipując.
  A raczej – to ona nie wiedziała, że Mouse o tym wiedział.
  Mozart znowu zachichotał histerycznie. Tym razem jak szesnastoletnia Indianka osaczona pod wodospadem przez tuzin zdziczałych traperów, drwali i mormonów.
  - Nie oglądam filmu w rozrywkowym sensie – wyznał Mouse pobłażliwie.
  - A w jakim jeszcze sensie ogląda się filmy?
  - Medycznym. Rozpoznawczym. Diagnostycznym.
  - Diagnostycznym? - teraz to ona szerzej otworzyła oczy. Porzuciła też tę kapucynkową pozę, prostując plecy, co natychmiast poprawiło jej wizualną rangę.
  Mouse powrócił skupionym wzrokiem do ekranu.
  - Rozpoznaję choroby Mozarta – obwieścił obojętnie.
  - Na podstawie jego tęczówek? - zakpiła.
  - Na podstawie śmiechu.
  - Co? - zagryzła wargi oszołomiona.
  - Słucham śmiechu Mozarta od 6.00 rano. Zdiagnozowałem już drugą fazę choroby dwubiegunowej, zespół Arnolda-Chiariego, uzależnienie od barbituranów, parodontozę, ukryte wole endemiczne, zapalenie tarczycy Hashimoto, kleszczowe zapalenie mózgu, a także rytifobię, odontofobię, majeutofobię, tokofobię, ichtiofobię, amolesofobię, i amaksofobię. I pantofobię zresztą*.
  Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
  - Ichtiofobię? A co to jest w o ogóle??
  - Paniczny lęk przed rybami.
  - I chcesz to opublikować?
  - Spodziewasz się, że ukryję ten raport w schowku na miotły?
  Spłonęła rumieńcem.
  - Nie bardzo rozumiem, skąd to zażenowanie – rzekł obłudnie Mouse. Mozart z kolei zaśmiał się jak kapucynka, której wypomniano brak bielizny i podkreślające to skrzywienie kręgosłupa.
  - Ale przecież to nie jest Mozart – wycedziła.
  - Oczywiście, że nie. To najwyraźniej John Candy po chemioterapii.
  - Mouse... Przecież to....
  Popatrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami.
  - Kaspar Hauser?
  Westchnęła ciężko.
  - Hassan ibn Sabbah, zwany Starcem z Gór? - dociekał ze śmiertelną powagą.
  - Tom Hulce. Aktor. Który zagrał Mozarta w filmie „Amadeusz”. Nie możesz rozpoznać chorób Mozarta na podstawie śmiechu Toma Hulce'a – tłumaczyła Mouse'owi jak dziecku. - Nikt śmiechu Mozarta nie zarejestrował. Niczego nie nagrywano w czasach Mozarta.
  Zapadła krępująca cisza. Mouse był wyraźnie oszołomiony tym, co usłyszał, bo płazio wybałuszonymi oczami patrzył to na nią, to na chichoczącego w amoku Toma Hulce'a. Candie poczuła nawet wyrzuty, że zdruzgotała tę całą „przełomową” euforię Mouse'a i zaczęła rozważać, czy nie wypadało ratować jego formy przy pomocy odwrócenia się ponownie tyłem i kapucynkowego nachylenia kręgosłupa. Zanim jednak to uczyniła, Mouse przełamał zdrewnienie i z całkowitym spokojem, nieomal zadowolonym głosem obwieścił:
  - Zdiagnozowałem Toma Hulce'a. Na podstawie śmiechu. Jest chory na zespół Arnolda-Chiariego i kleszczowe zapalenie mózgu. A przynajmniej był podczas wizyty u cesarza Franciszka I w roku 1762. Jesteś głodna? Chcesz porzucać piłką? I masz ładne piersi. W życiu ich nie widziałem. Ale diagnozuję na podstawie twoich tęczówek.
  - Mouse – wykrzywiła usta, chociaż wzmianka o piersiach przywiodła miłą myśl o kwarantannie w schowku na miotły. - Potrzebuję twojej pomocy.
  - W takim razie nie wyróżniasz się w tłumie obywateli New Jersey. Przynajmniej dopóki nie ściągniesz tego gestapowsko obciągniętego kostiumu.
  Nabrała głęboko powietrza do płuc.
  - Mam kłopotliwego pacjenta.
  - Nasz przyjaciel Wilkinson zachorował? Chyba nie na raka?
  - Mamy Münchhausena, Mouse...
  - A! Zatem symulant. Lubię takich ukarać operacją.
  - On się nazywa Münchhausen, na miłość boską. To nie zespół Münchhausena, tylko sam Münchhausen. Baron Münchhausen!
  - A – Mouse uniósł jedną brew i przeszył ją bacznym spojrzeniem. - Niech do mnie natychmiast przyjdzie. Jestem u siebie – potoczył dłonią dokoła.
  - To pacjent z wypadku, Mouse – zasapała Candie.
  - W całości? Czy jeszcze zwożą części? - Mouse zmarszczył czoło, upodobniając je do Kordylierów, po czym zaczął rzucać piłką o ścianę, strącając obrazy.
  - W całości, bo to on przejechał kogoś.. Jest w szoku. Narzeka na silny ból w nodze. Myślę, że to problem neurologiczny. Reakcja na stres.
  - Ból w nodze? - Mouse złapał piłkę i popatrzył na nią z gwałtownym zainteresowaniem.- W której?
  - Poczułeś więzi? - Candie uśmiechnęła się krzywo. - On też ma kłopot z prawą nogą. Poza tym jest twojego wzrostu i tak samo brzydko przystojny. Ale to wszystko, co was łączy. Jest Czarny i młodszy od ciebie o dziesięć lat.
  Mouse zmarszczył brwi i przyglądał się jej w zastanowieniu. W końcu poderwał się, by wstać – ale uczynił to tak energicznie jak niezręcznie i runął jak długi. Na jego twarzy nie drgnął jednak ani jeden mięsień, jakby nie stało się nic, nad czym nie miał kontroli.
  A ponieważ nie wstawał, rozłożony nieruchomo na wykładzinie i wpatrzony pogodnie w sufit, zbita z tropu Candie wykrztusiła:
  - Mouse!... Wywróciłeś się.
  - Kiedy?
  - Mouse!
  - Wcale się nie przewróciłem – zaprzeczył z dziecinnym uporem.
  - Przecież leżysz – zasapała bezradnie.
  - Owszem. Leżę, bo położyłem się, by się zastanowić nad przypadkiem.
  - Mousssse... Przewróciłeś się.
  - Jesteś głodna?

 

*****

 

  - Wasze sugestie – Mouse stanął z flamastrem przy tablicy.
  - Kropidlak – rzucił natychmiast Blackman.
  - Albo toczeń – uzupełniła Cameroon.
  Mouse przez chwilę przyglądał im się z kamienną twarzą, która nasunęła im niemiłe podejrzenie, że palnęli jakieś głupstwo.
  - Skąd te wnioski? - spytał w końcu, oglądając się za siebie. Candie stała w drzwiach z założonymi rękami, już nie wypięta, raczej nonszalancka, urażona. Jej twarz wykrzywiał osobliwy grymas dziewczynki, której ukradziono rower czterokołowy i ulubione klipsy.
  - Noo - Blackman rozłożył dłonie niczym pastor obiecujący pobłażanie na Sądzie Ostatecznym – zawsze tak wyrokujemy. Toczeń albo kropidlak. To się sprawdza.
  - Doskonale – ocenił Mouse krótko. Przesunął znudzony wzrok na pochodzącego z Tasmanii Chayse'a. - A ty co sugerujesz, milczku znaleziony w przechowalni bagażu? Podejrzewasz, że pacjent zatruł się pyłem z polskiej kopalni?
  - A co ty sądzisz?
  - Że to sarkoidoza.
  - I ja tak sądzę.
  - A tak naprawdę: że to autoagresja.
  - Doszedłem do tego samego wniosku – rzekł niezmieszany Chayse. - Objawy pasują idealnie. Operujmy.
  Popatrzyli na niego oszołomieni. Mouse zmarszczył brwi. Trochę za bardzo, ale już dawno stracił kontrolę nad własną ekspresją i personel szpitala przywykł. Tylko pacjenci czasem umykali z przychodni przestraszeni metamorfozą, którą uzasadniałby tylko Halloween.
  Część z nich wracała zresztą bardzo szybko. Ta część, która wybiegała na zewnątrz w chaosie i bez rozglądania się na boki. Ich poturbowane ambulansami i dostawczymi pick-upami ciała wnoszono z powrotem do gmachu, a Mouse znów nad nimi stawał i terroryzował socjopatyczną ekspresją twarzy, która była zdolną opisać dwa stulecia wydarzeń w Europie.
  I eksterminację Azteków.
  - Co chcesz operować? - spytała z niedowierzaniem Candie.
  - Noo, to jeszcze ustalimy – rzekł swobodnie Chayse. - Ale nie twierdzę, że nie można zacząć operować bez konkretnego celu. Nóż otwiera cel.
  Cameroon przyjrzała mu się z przerażeniem, a Blackman z rezygnacją skrył twarz w dłoniach.
  - Chayse – Mouse patrzył na tablicę. - Przynieś mi kawę.
  - Jasne, szefie!
  - I hot-doga.
  Chayse poderwał się, ale zamarł, gdy usłyszał kolejne rozszerzenie zamówienia.
  - I siedemnaście snickersów.
  - Siedemnaście??
  - Każdego kupisz w innym sklepie. Inaczej ściągniesz na siebie uwagę FBI. Są bardzo czuli na punkcie dziwaków.
  - Aha - Chayse ruszył do drzwi ogłupiały.
  - I komiks o powieszeniu Batmana – dorzucił Mouse z powagą, która zawstydziłaby grabarzy rządowych.
  Kiedy Chayse wyszedł, Blackman zwrócił na swego szefa przejęte oczy.
  - Jest taki komiks? Powiesili go?
  - Tak – potwierdził Mouse niewzruszony. - Ku-Klux-Klan. Przecież był Czarny. Rozumiem twoje odczucia. To był jedyny latający Czarny.
  - Mouse! - odezwała się karcąco Candie. - Nie ma takiego komiksu. Chciałeś pozbyć się Chayse'go. Dziwne, skoro we wszystkim cię popiera.
  - Właśnie dlatego. Przydupasy mają to do siebie, że z miłością i oddaniem zadają bratobójcze ciosy nożem w okolice nerki.
  - Więc Batman żyje? - wymruczał cicho Blackman.
  Mouse przesunął na niego pusty wzrok płaza, który zapomniał się podczas wygrzewania na słońcu i wysechł z życia.
  - Oczywiście. Nie mniej niż Kuba Skoczek.
  - Kto?
  - Jeden z pierwszych terrorystów miejskich. Skakał dalej niż kangur po dachach i ludziach Londynu w drugiej połowie XIX wieku. Na piersi miał zawieszoną karbidówkę, bo był agresorem nocnym.
  - Pacjent czeka – przypomniała Candie.
  - Załóżmy białe kaptury i powieśmy go – zażartował Mouse swobodnie.
  Bardzo swobodnie. Nie zaśmiał się nikt, a Blackman pokręcił głową.
  Mouse wzruszył ramionami i odwrócił się do tablicy.
  - Przeanalizujmy objawy jeszcze raz. Mamy tu: rozjeżdżanie białoskórych przechodniów z sześciorgiem dzieci, ucieczka z miejsca wypadku o sześćdziesiąt cali, symulowanie bólu w nodze i chwytanie za tyłek samego siebie, bo pielęgniarki były poza zasięgiem.
  - Powieśmy go – zaproponował Blackman.
  Mouse przeszył go wzrokiem.
  - Jesteś rasistą – osądził z satysfakcją. - Nie lubisz Czarnych.
  - Nonsens – żachnął się Blackman.
  - Pacjent czeka. - Candie trochę zmieniła wyraz twarzy. Teraz zdawała się żywić pretensje o podpalenie domu i uwiezienie sióstr do siedlisk Szoszonów.
  Gdy tymczasem jej żaden Szoszon nie porwał...
  Nikt nigdy nie dopadł jej w tym schowku na miotły.
  - Tak – skinął głową Mouse. - Dyskusja jest jak zwykle jałowa. Bawicie się w osądzanie Czarnych, gdy to biali lekarze szczepią amerykańskie dzieci mieszaniną rtęci, aluminium, acetonu i tkanki z abortowanych płodów.
  - Skąd wiesz, u licha? - spytał z przejęciem Wilkinson, który właśnie pojawił się za plecami Candie.
  - Przecież jestem białym lekarzem. Robię, co do mnie należy.

 

*****

 

  Baron Münchhausen nieufnie i z rosnącym niepokojem przyglądał się nachylonej nad nim twarzy. Twarz była skrajnie pomarszczona, waranowo stężała, a wypchnięte nieznaną i niekoniecznie kontrolowaną siłą gałki oczne świdrowały go z nieznośnym i raczej źle rokującym uporem. Nieufność została utracona minutę wcześniej – dziwny lekarz natychmiast po wejściu zablokował drzwi laską o rączce w kształcie upiornego sukkuba**, po czym zerwał gwałtownie kroplówkę uwieszoną nad łóżkiem. Niespecjalnie też ujął Münchhausena, kiedy rozchylił marynarkę i odsłonił koszulkę z wielką flagą Konfederacji.
  Czarnoskóry pacjent Münchhausen trochę już się bał i myślał o ucieczce.
  - Czy... coś nie tak? - wykrztusił w końcu.
  - Nic poza tym, że anihilował pan całą rodzinę spieszącą po nagrodę do burmistrza. Poza tym jest problem z pańską nogą.
  - Problem? - przełknął ślinę pacjent. - Ale ja już nie czuję bólu właściwie. A tamci biedacy wbiegli mi pod auto, nic nie mogłem zrobić...
  - Mógł pan jechać na zakupy autobusem albo zostać w domu i poświęcić czas na zawieszanie portretów abolicjonistów na ścianie salonu. A noga... - Mouse odchylił kołdrę i przyjrzał się prawej nodze z namaszczeniem. - Ciekawe.
  - Co to oznacza dokładnie? - spytał z ociąganiem Münchhausen. Starał się nie patrzeć na twarz doktora, ale kiedy odwracał od niego wzrok, ściągał go natychmiast straszny sukkub zdobiący laskę.
  Mouse pokiwał głową, niespiesznie przykrył nogę, wygładził kołdrę i z odprężeniem wrócił spojrzeniem do pacjenta.
  - Wszystko jasne – orzekł.
  - Ale co? - zasapał pacjent bliski desperacji.
  - Głos panu drży.
  - Doktorze...
  - Co pan robił w Turcji? - przerwał Mouse.
  Baron Münchhausen zamilkł oszołomiony. Widocznie też wrosło jego przerażenie, bo skulił się, a nawet oddalił od doktora tak dalece, jak tylko mógł. To jakieś dwa cale.
  - W Turcji? - wybełkotał, ocierając dłonią spocone czoło. - Nigdy nie byłem w Turcji...
  - Obaj doskonale wiemy, że pan był – rzekł zimno lekarz. - I w Oczakowie.
  - W... Gdzie?!
  - W Oczakowie. Nad Dnieprem.
  Pacjent z trwogą obejrzał się na drzwi. Nie zauważył jednak żadnych przechodzących za szybami członków personelu.
  Natomiast znów zauważył sukkuba.
  Co gorsza, odniósł wrażenie, że sukkub zauważył jego.
  - Nie rozumiem, o czym pan mówi, doktorze – wykrztusił. - Czy mógłby pan wezwać...
  - Przecież walczył pan w wojnie rosyjsko-tureckiej? - uniósł brwi Mouse. - Odpalono pocisk, na którym pan drzemał, zgadza się?
  Pacjent potrząsnął głową.
  - Nie – zaprzeczył z wysiłkiem. - Nie zgadza się. Pan mnie z kimś myli, proszę sprawdzić kartę...
  Mouse uczynił rzecz straszną – znowu wykształcił na swojej twarzy pasmo Kordylierów, po czym oderwał socjopatyczny wzrok od Münchhausena, wyprostował się, odszedł na koniec łóżka i spojrzał na kartę.
  - Rzeczywiście – wymruczał z zafascynowaniem.
  - A nie mó...
  - August Dieckmann, SS-Obersturmbannführer, odznaczony Krzyżem Rycerskim Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
   - Co pan...??
   Mouse ziewnął i znów pochylił się nad do reszty spanikowanym pacjentem.
   - Oczywiście żartowałem. Karta wyraźnie podaje, że nazywa się pan Münchhausen.
   - Nazywam się Münchhausen, Chryste panie, ale nigdy nie walczyłem z Rosjanami! - wykrzyknął z rozpaczą czarnoskóry pacjent.
   Zapadła cisza. Mouse przypatrywał się swojemu podopiecznemu z widocznym zaintrygowaniem.
   - Może w istocie nie jest pan tym baronem – chrząknął. - W ogóle pierwszy raz spotykam czarnego arystokratę.
   Pacjent spojrzał na niego jak na szaleńca, co zresztą miało swoje uzasadnienie.
   - Nie jestem baronem... Baron to moje imię.
   Teraz milczenie trwało dłuższą chwilę. Przez ten czas pacjent modlił się z zamkniętymi oczami o nadejście pielęgniarki, a Mouse gładził brodę ze wzrokiem utkwionym tępo w sukkubie.
   - Wracając do tematu – odezwał się wreszcie tonem człowieka pogrążonego w przyjacielskiej pogawędce. - Nogę da się uratować, ale za pewną antropologiczną cenę.
   Przez minutę Baron Münchhausen nie odzywał się, udając, że nie jest zainteresowany sprecyzowaniem określenia „antropologiczna cena”. Ale w końcu poddał się, tuż po tym, jak zobaczył pielęgniarki umykające spod drzwi i mrugające porozumiewawczo do diabolicznego lekarza.
  - To znaczy? - wyszeptał, ponownie przymykając powieki.
   - Proszę mi zaufać, baronie – wymruczał Mouse.
   Po czym huknął stołkiem w czoło pacjenta.

 

 

*****
 
  Kilka tygodni poszukiwano doktora Mouse'a. Ponieważ nie było to pierwsze zniknięcie, alarm pozbawiony był większego hałasu medialnego i rozkuwania murów szpitala. Zresztą doktor Wilkinson, przyjaciel Mouse'a, odradził „tego rodzaju reklamę” placówki, bo Mouse i tak sam się odnajdzie, „niestety”.
   Candie wypuściła z dłoni teczkę, gdy ujrzała Mouse'a maszerującego przez hol z miną wyrażającą najwyższe odprężenie.
  - Mouse! - krzyknęła. Zaraz też spłoniła się, bo ucichł gwar i wszystkie głowy zwróciły się na nich.
   Mouse podszedł do niej z uśmiechem.
   - Kochasz mnie? - spytał.
   - Brzydzę się tobą.
   - Czy dlatego siedziałaś przez tydzień w schowku? - spytał, schylając się ku ziemi. Podał jej teczkę i dodał niewinnym tonem: - Sprzątaczki mówiły.
   - Gdzie byłeś? - spytała przez zęby.
   Pokręcił głową w zafrapowaniu.
   - Wyobraź sobie, że położyłem się na chwilę w jednej z nieczynnych sal prosektorium i zapadłem w śpiączkę. Ale teraz czuję się bardzo witalny. Myślę, że wyjdziemy gdzieś wieczorem z Wilkinsonem jako drag queens. Dołączysz?
   Potrząsnęła głową z ciężkim westchnieniem.
   - Znaleźliśmy Barona Münchhausena.
   - Na Boga – popatrzył na nią wielkimi oczami wstrząśniętego dziecka. - To on też zniknął?... Gdzie był?
  - W jednej z nieczynnych sal prosektorium.
  Teraz on pokręcił głową.
  - Perwersyjne i faszystowskie – osądził.
  Candie chciała coś powiedzieć, ale otwarła tylko usta jak ogłuszona ryba, patrząc na niego bezradnie.
  - Zbyt łagodnie traktujemy pacjentów – rzekł z przyganą Mouse, patrząc na swoje buty. - Niedługo będzie im się wręczać Krzyże Rycerskie Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu i Mieczami.
  Odwrócił się od niej i ruszył do wyjścia.
  - Gdzie idziesz? - spytała z żalem.
  - Pobiegać – odparł swobodnie.
  Uszedł ledwie kilka kroków, gdy zatrzymał go zaaferowany, dość spięty głos Candie.
  - Mouse!... Pacjent Münchhausen... Jego prawa noga...
  Przystanął i zwrócił na nią zaintrygowaną twarz.
  - Co z nią? - spytał.
  - Z b i e l a ł a.
  Pokiwał głową w zadumie.
  - Uprzedzałem go, że wystąpią zmiany.
  - Ale... rozłożyła ręce bezradnie. - Ale jak...?
  - Powinien był siedzieć w domu i wieszać obrazy – rzekł sucho Mouse i znów ruszył przed siebie.
  - Mouse!
  Nie odwrócił się nawet.
  - Gdzie twoja laska?
  - Zgubiłem!
  Znów uszedł ze trzy kroki.
  - Mouse!
  Nie zmniejszył nawet tempa, uśmiechając się do siebie.
  - Ty nie utykasz!!
  - Utykam! - zawołał.
  Poutykał przez kilka sekund, bardziej niżby należało, po czym znów maszerował dziarskim krokiem olimpijczyka.
  Przechodząc koło kosza, z łomotem wpakował weń kilka pudełek vicodinu.
  Gdy zbliżał się już do drzwi wyjściowych, przenikliwy wrzask Candie na moment go zatrzymał, paraliżując zresztą cały pobliski personel i gości szpitala.
  - Mouse!!!
  Zrobił grymas urwisa przyłapanego na gorącym uczynku i chyżo wśliznął się w szparę otwieranych drzwi. Mimo to zdążył usłyszeć jeszcze Candie.
  - Mouse!... PODMIENIŁEŚ NOGI!!!

 .

  *No to po kolei: lęk przed zmarszczkami, lęk przed leczeniem stomatologicznym, przed ciążą, przed porodem, przed rybami, pojazdami, prowadzeniem pojazdów... I lęk przed wszystkim. Wydaje się, że do Mozarta pasują zwłaszcza fobie dotyczące porodu i prowadzenia pojazdu.
  **Sukkub – demon przybierający postać obezwładniająco pięknej kobiety – zdobionej w celu pokuszenia rogami i kopytami – nawiedzający mężczyzn we śnie w celu zrabowania energii życiowej za pomocą wyszukanych technik gwałtu.