JustPaste.it

Lwy Nemejskie 3 czyli jedna praca Heraklesa

Herakles miał jakoby wykonać 12 prac. Natłuc Lwu Nemejskiemu, Hydrze Lernejskiej i innym terrorystom ówczesnej epoki. Czy aby rzeczywiście?

Herakles miał jakoby wykonać 12 prac. Natłuc Lwu Nemejskiemu, Hydrze Lernejskiej i innym terrorystom ówczesnej epoki. Czy aby rzeczywiście?

 

Dla miłośników Czarnego Humoru i Absurdu zamieszczam kolejny owoc mego psychiatrycznie nieposkromionego umysłu. Nie przemawiam tą drogą ani głosem Croma, ani Swarożyca, ani bogini Kali! Moi drodzy, przesłanie jest tylko jedno: pośmiać się i odprężyć.

Jeśli kawa zaparzona, zapraszam do lektury...

 

76ab0a538c8374f14b920a1843d330ca.gif

Lwy Nemejskie 3 czyli jedna praca Heraklesa

Erysteusz, król Myken, patrzył na Heraklesa przenikliwie.

- Pierwsze zadanie jest łatwe – rzekł obiecująco.

- Nie chcę być niegrzeczny – heros uśmiechnął się pobłażliwie, zerkając na swoje bicepsy – ale dla mnie każde zadanie jest łatwe.

- Jesteś niegrzeczny.

- Ale niechcący. Zresztą chcesz, królu, bym walczył dla ciebie z potworami. Nie oczekujesz chyba, że będę lękliwy i uniżony.

- Właściwie to nie – przyznał Erysteusz. Wciąż jednak patrzył na Heraklesa badawczo, marszcząc brwi, nos, a nawet kruczą brodę. - Hm, powiadają, że nie jesteś greckim Heraklesem, tylko rzymskim Herkulesem.

Przysłuchujący się rozmowie służebni, łaziebni i nie mniej od reszty obnażeni oficerowie zachichotali radośnie.

- Kto tak powiada? - żachnął się heros.

- Rzymianie.

- To kłamcy i szumowiny, co propagandę sieją. Ich generałowie podobno w suterenach mieszkają i do biedaszybów schodzą. Ciągle mącą i kłamią! Twierdzą na przykład, że Ares jest Marsjaninem.

- No już dobrze, dobrze – król mykeński uniósł dłoń pojednawczo. - Mniejsza z tym, co mówią Rzymianie, dopóki nas nie podbiją.

- A poza tym – rzekł stanowczo Herakles – nie jestem greckim człowiekiem, lecz synem Zeusa.

- Raczej Amfitriona, króla Tirynsu.

- Skąd ten wniosek – nachmurzył się Herakles.

- Bo to mąż twojej matki.

- Jestem synem Zeusa.

- Amfitriona.

- Zeusa.

- Możliwe – zgodził się nagle Erysteusz. Po czym przybrał z kolei podejrzliwy wyraz twarzy. - Pokonałeś już kiedyś lwa...

- Tak. Dlatego ten nemejski będzie formalnością. Rozwiewnym obłokiem rutyny.

- Zabiłeś lwa w górach Kitajronu. Dla króla Tespiosa.

- Zgadza się. Kto by nie zabił lwa dla socjopaty, który co noc podsyła kolejną ze swoich pięćdziesięciu córek w ramach gościny.

Król Myken zamyślił się.

- Pięćdziesięciu? - wymruczał zafrapowany.

- Dokładnie policzyłem i dokładnie skonsumowałem.

- Noo, to i ja bym zabił tego lwa – pokiwał głową Erysteusz. - Jakkolwiek potem utłukłbym jeszcze ojca tak zdegenerowanego.

Znowu rozległy się chichoty w sali audiencyjnej. Szybko zresztą rozeszły się po całym pałacu i wkrótce huczący, niepowstrzymany chichot przetaczał się falami po całym gmachu. Osobliwe zjawisko musiało w jakiś sposób wpłynąć na władcę Myken, bo nagle powstał on z tronu, fiknął koziołka, stanął na rękach, a przez chwilę udawał nawet jabłoń męczoną wiatrem - przy czym wszystko to uczynił z twarzą wprost kamienną, przystającą raczej do pogrzebu ulubionego syna.

Gdy usiadł, znów był majestatyczny i sztywny.

Herakles ze zdumieniem przyjrzał się władcy Myken.

- Nie jest to normalne – wyraził opinię.

- Żaden król nie jest normalny – rozłożył ręce Erysteusz. - Aczkolwiek ja nie wydałbym córek na zbrukanie rzymskiemu Herkulesowi.

Twarz herosa pociemniała.

- Nie jestem rzymskim Herkulesem – wycedził.

- Oczywiście – przytaknął obłudnie król. - Dlatego nie mówiłem o tobie. Tylko o rzymskim Herkulesie.

Przez chwilę obaj mierzyli się nieufnym wzrokiem.

- Kiedy zabiłeś lwa – odezwał się Erysteusz – i wracałeś z gór, zdarzył się incydent niemiły.

- Jakiż to? - chrząknął heros.

- Podobno spotkałeś grupę ludzi i obciąłeś im nosy i uszy.

Chichoty ustały. Wszyscy popatrzyli na Heraklesa z potępieniem.

- Ale niechcący zupełnie – oznajmił heros. - Nic do nich nie miałem.

- Aa, to w porządku – skinął głową król, co przywróciło wesoły gwar. - Jednak... słyszałem coś więcej.

- Co?

- Podobno zabiłeś swoje dzieci.

Tym razem zapadła cisza grobowa.

- No i? - spytał Herakles raczej wyzywająco niż z pokorą. W dodatku przeszył Erysteusza wzrokiem egzekutora czekającego na pretekst do zatwierdzenia wyroku eksterminacji.

- Podobno.. - głos króla nie był już tak mocny i osądzający – strzelałeś do nich z łuku...

Jeden z łaziebnych omdlał, uderzając z łomotem czaszką w marmurową posadzkę.

Herakles skrył twarz w dłoniach.

- Zeusie – wykrztusił wstrząśnięty – jak oni mogą... Jak Rzymianie mogą takie potwarze czynić i oszczerstwa...?

Oczy Erysteusza rozbłysły.

- Więc to nieprawda? - prawie krzyknął z ulgi.

- Oczywiście, że nieprawda! - zawołał wzburzony heros. - Tylko degenerat w rodzaju Tespiosa strzelałby do własnych dzieci z łuku!... - Pokręcił głową, a widząc pierwszy raz życzliwy uśmiech na twarzy króla, ze spokojem dokończył: - Ja swoje do ognia wrzuciłem.

Sześć czaszek służebnych i dwie oficerskie rozbiły się na posadzce. Część świty królewskiej skuliła się ogłuszona, część wybiegła z łkaniem na zewnątrz pałacu.

- Są bardzo wrażliwi – zauważył Herakles. - Nie liczysz chyba na „obronę Tobruku”, gdy Rzymianie nadejdą.

- Niespecjalnie – przyznał swobodnie Erysteusz, gdy już doszedł do siebie. - Ale bardziej obawiam się zamachowców, a tak delikatni mężowie krzywdy mi nie zrobią. Jeden wymówił wczoraj służbę, gdy przy obiedzie podano mu widelec.

- Dlaczego to? - zaciekawił się heros.

- Powiedział, że od początku czuł się nieswojo w tak gladiatorowym towarzystwie, a skoro już wymierzono do niego z trójzębu, to on odchodzi, a za traumę będzie żądać odszkodowania.

- I żąda?

- Nie zdążył. Utopiłem go w czarze z winem podgrzewanym. I zakłułem trójzębem. To jest tym widelcem, którego przyjęcia odmówił. - Król zamyślił się, po czym spytał: - No ale nie zaprzeczysz, że natłukłeś Spartanom?

- Nie zaprzeczę. Przy czym to oni sprowokowali konflikt w momencie, w którym można było jeszcze go uniknąć.

- Cóż to był za moment?

- Obciąłem im niechcący nosy i uszy. Więc przeprosiłem i powiedziałem, że teraz odejdę, że tak będzie rozsądnie, i żeby nikt za mną nie szedł, bo to się skończy kłótnią i uszczerbkami. A oni za mną poszli. Więc zabiłem ich. Wszystkich trzystu.

Król Myken, Erysteusz, pokiwał głową w zadumie. Tkwił w tej zadumie dłuższą chwilę, po czym uroczyście przemówił:

- Zaprawdę masz, Heraklesie, wielką szansę pokonania lwa nemejskiego, choć jest ona niewielka. Idź zatem i wykonaj dla mnie pierwszą z dwunastu prac, które dla ciebie przygotowałem. Znajdziesz bestię w dolinie Nemei. Tam zacznie się twoja sława.

*****

Herakles ani myślał zwlekać z wykonaniem swej pierwszej pracy. Biegł nieprzerwanie, dopóki nie znalazł się w samym sercu ponurej doliny. Była ponura, bo ilość połamanych drzew równała się ilości rozrzuconych szkieletów. Głównie ludzkich, choć zaintrygowany rozmachem terroru heros zidentyfikował także szkielet kałamarnicy - a przecież była jakoby mięczakiem? - i brontozaura.

Przystanął nad tym ostatnim i zamyślił się.

- To jednak może być nie ten sam lew, co w Kitajronie – wymruczał. - No i tych pięćdziesięciu dziewic zabrakło na pokrzepienie.

Erysteusz co prawda zaoferował mu pięćdziesięciu łaziebnych, ale Herakles ofertą wzgardził.

W każdym razie był dobrej myśli. Każdy, kto pokonał dwa wielkie węże, lwa i trzystu Spartan, byłby dobrej myśli.

A łaziebni nie uciekną.

No i do Kitajronu można wrócić na kolejne pięćdziesiąt nocy.

Spieszno mu było do kolejnych prac. Szczególnie do jedenastej. Król Myken żądał wykradzenia złotych jabłek z ogrodu Hesperyd w Arkadii. A Hesperydy podobno piękne nieziemsko i śmiertelnie, ale to śmiertelnie namiętne...

A on, heros, był nieśmiertelny i namiętności śmiertelnej się nie bał.

I co z tego, że Hesperydy tylko trzy? To nie wyklucza pięćdziesięciu nocy.

Wsparty o kręgi brontozaura Herakles zaczynał już zatracać się w marzeniach, gdy nagły szelest za plecami przywrócił mu czujność zabójcy. Odwrócił się błyskawicznie, po czym nie mniej szybkim ruchem ściągnął łuk z pleców i zmierzył się do strzału.

Nie mogło być wątpliwości.

Miał przed sobą lwa nemejskiego. Zwierz ten najzupełniej niczym się nie różnił od lwa kitajrońskiego.

Był tylko dwa razy większy, dwa razy silniejszy, miał oczy paraliżujące widokiem na Tartar, no i zabił brontozaura.

To jednak trochę się różnił.

- Terror skończony – Herakles wygłosił oficjalny, przykazany przez króla wyrok, a następnie wypuścił strzałę w lwa.

Jego strzały przebijały zbroje Spartan i Tebańczyków, ale chyba nie lwy nemejskie, bo ta, którą wypuścił, odbiła się od skóry zwierza jak gałązka oliwna. Herakles zmarszczył brwi nieco skonfundowany, ale ponieważ wyraźnie rozdrażniony lew ruszył szybszym krokiem w jego kierunku, wystrzelił jeszcze kilka razy.

Wszystkie strzały odbiły się od skóry lwa nemejskiego.

Herakles odrzucił łuk i odskakując od rozwartej paszczy, dobył miecza, by prędko zadać pchnięcie w gardło łaknące jego mięsa. Ostrze zagięło się, a uderzenie łapą odrzuciło go wprost na szkielet brontozaura.

Co zresztą uratowało mu życie, bo lew nemejski wylądował tam sekundę po nim i – tak drapieżnie, jak bez przymiarki – kłapnął pyskiem zadziwiającym dwoma rzędami zębów-mieczy, których centuria rzymska by się nie powstydziła.

Rozległ się ryk bólu i wściekłości. Lew potrząsnął głową, by pozbyć się odłamków kości dinozaura, które naszpikowały mu paszczę. Herakles nie wyglądał dużo lepiej, kiedy wygramolił się spod rozpękniętego szkieletu. Przełamując osłabienie, wychynął na zewnątrz pod kością udową brontozaura i wydobył maczugę, swą najpotężniejszą broń.

Jednym uderzeniem tej broni zabił dwunastu Spartan. Kolejnym już dwudziestu.

Teraz uniósł ją nad głowę oszołomionego lwa nemejskiego, po czym uderzył z całej zebranej w determinacji siły.

Coś rozpadło się z trzaskiem jak zwietrzały orzech, przy czym nie była to czaszka stwora.

Herakles z namysłem przyglądał się niewielkiemu krzemieniowi w swej dłoni, który jeszcze przed momentem był maczugą myloną przez przechodniów z drzewem uniesionym z wyrębu.

- To chyba jakaś pomyłka – rzekł lew nemejski, podnosząc oprzytomniałe oczy na herosa.

Herakles ujrzał w nich Tartar i nie zwlekając rzucił się na szyję zwierza, by opleść ją masywnymi ramionami i zmiażdżyć w rozpaczliwym uścisku.

Co nie od razu się udało. Lew nemejski walczył twardo i nieco nieszlachetnie: wypuszczonych gazów starczyłoby na anihilację armii Troi. Próbował też wierzgać, straszyć pomrukami lub sykami wężowymi, a nawet zwodniczo wiotczał, by Herakles nabrał przekonania, że wygrał i rozluźnił ramiona.

Ale heros nie dał się nabrać i wytrwał w zapaśniczej pozycji tyle, ile trzeba. Po trzech tygodniach odprężył się, odepchnął martwe ciało, po czym przeciągnął się i zlustrował obrażenia.

Trochę ich było. Jeśli Erysteusz prawdę mówił, że pierwszy potwór jest najsłabszym wyzwaniem z wszystkich kolejnych, to opieka łaziebnych między pracami będzie raczej konieczną.

Miał wstrząs mózgu, odgryziony palec zaręczynowy, czterdzieści złamań, sześćdziesiąt zwichnięć, a w dodatku nabawił się zapalenia błony maziowej wywoływanego przez ciało obce i zaczął mówić po duńsku.

Ale przecież wygrał!... Zwyciężył, bo wszak herosem jest, zaś terapia Hesperydami...

Niebo pociemniało nagle, a ptaki umilkły i uszły. Ciemność była tak gwałtowna jak nienaturalna. Wszelkie życie w dolinie Nemei albo z niej błyskawicznie czmychnęło, albo udawało, że jest martwe.

Wstrząśnięty Herakles w pierwszym odruchu też chciał czmychnąć, lecz zreflektował się, że przecież kataklizmy Zeus zsyła, a on jest synem Zeusa.

I herosem nieśmiertelnym.

Z tyłu rozległo się chrząknięcie i Herakles odwrócił się powoli.

I nieomal skamieniał. Ujrzał wzniesione nad sobą łby ogromne, przerażające, wpatrujące się w niego uporczywie, choć bez widocznej wrogości.

- O, Hadesie, któryś zesłał... - obejrzał się na broń, którą porzucił, lecz nie była już nic warta. Zresztą tylko katapulta wniosłaby jakieś szanse w tej konfrontacji.

Brontozaury! - pomyślał wstrząśnięty.

- Nie przeszkadzamy? - spytała łagodnie jedna z głów.

- Proszę wybaczyć impertynencję i naruszenie przestrzeni – odezwała się druga, nieco większa głowa. - Syna szukamy.

Herakles zagryzł wargi i przyjrzał się baczniej brontozaurom.

Którymi nie były.

Potwory wielkie jak Syrakuzy, przesłaniające niebo i ziemię, miały lwie grzywy, ciała i ogony.

- Syna szukamy – powtórzył przyjaznym głosem większy lew. - Jesteśmy lwy nemejskie.

- Syna? - wybełkotał Herakles.

- Berbecia – uściśliła lwia matka. - To jeszcze nieopierzony i nie za bardzo opancerzony słabeusz.

Herakles odruchowo obejrzał się znów na zakrzywiony miecz i resztki maczugi.

- Lwy nemejskie? - spytał bezradnie. - Ale... miał być jeden?

- Jak to jeden? - zdziwił się lew-ojciec. - A skąd by się miał wziąć jeden?

- Z jaja kurzego? - zażartowała matka, wywołując lwi śmiech, głośniejszy od burzy zeusowej.

Heraklesowi nogi ugięły się w kolanach.

- Martwimy się o naszego malucha – westchnęła matka. - Miał dopiero dwa dni, gdy przepadł. Jest słaby, chorowity, niedożywiony i roślinnie wiotki.

- No, taki roślinnie wiotki – przyznał ojciec. - Szukamy go od trzech tygodni. Zgubiliśmy go na spacerze. Wstyd przyznać, ale z inkubatora nam wypadł.

- Z inkubatora? - wydusił heros.

- Tak – lew spuścił głowę smętnie. - Zdarza się i nemejskim.

- To nie przekreśla kariery ścigacza, rozłupacza i zgniatacza. – zaznaczyła lwica. - Ja sama pierwszy miesiąc życia spędziłam w inkubatorze. I potem dwa pod kroplówką.

- Pod... - Herakles powiódł wokół bezrozumnym wzrokiem. - Ale... miał dwa dni, mówicie? Przecież Erysteusz mówił mi, że on już pół roku po dolinie grasuje.

- Nie on – uśmiechnął się ojciec nemejski z pobłażaniem. - Wszak mówiłem, że dwudniowy był i roślinny jeszcze w mięśniach. To brontozaur grasuje. A raczej: grasował. Rozgniotłem go miesiąc temu.

- Rojhunkillpijkiil – wybełkotał Herakles.

Lwy przestały patrzeć przyjaźnie.

- No – ponaglił niecierpliwie ojciec. - Widziałeś naszego synka czy nie?

- Nie przekomarzaj się z moim mężem – upomniała nieco życzliwszym głosem lwica. - Jest nerwowy i daje się porwać wzburzeniu. Ostatnio jacyś wyspiarze zamknęli przed nim port i postrzelali z katapult. Wkurzył się i falę zrobił. I już ich nie ma.

- Zgadza się – wymruczał wielki lew. - Zwali się Atlantydzi, jeśli mnie pamięć nie myli... Ale ty coś nerwowy jesteś, człowieku. Czy ty przypadkiem nie jesteś tym rzymskim Herkulesem, co lwy wybija?

Heros zaprzeczył ruchem głowy, co okazało się bardziej męczące niż trzy tygodnie zapasów.

- Na pewno? Bo po duńsku mówisz, a to Rzymian zdradza. - Lew przeszywał go wzrokiem bacznym i przenikliwym, zupełnie jak król Nemei trzy tygodnie wcześniej, i pewnie pytania o obcinanie nosów i uszu, dzieciobójstwo i bójki ze Spartanami wisiały już w powietrzu.

Tyle, że nie padły.

Lew nemejski przesunął nagle spojrzenie w bok i dojrzał zewłok syna.

- A to pewnie narzuta na kanapę tam leży – rzekł spokojnie jakby filozofem z beczki był.

I wtedy Herakles spróbował swej ostatniej szansy na ocalenie. Ponieważ przytomnie założył, że nie może w starciu z wielkolwami liczyć na łuk, miecz ugięty, krzemień, katapulty Erysteusza i kawalerię Spartan, sięgnął po jedyną broń, jaka mu pozostała. Broń manipulacji i odwracania uwagi.

- Potrzebne jest 25 sztuk ośmiornic – wymamrotał z dziwnym wzrokiem.

Lwy spojrzały po sobie.

- Na co? - zdziwiła się matka nemejska.

- Ośmiornice wrzucamy na gorący olej i doprowadzamy do miękkości – ciągnął Herakles niczym w transie. - Dodajemy pieprz czarny, sól, czosnek, cebulę – zszatkujmy ją na drobno – i śmietanę połączoną z mąką. Wszystko energicznie mieszamy, dodajemy paprykę, mleko w proszku i zostawiamy pod przykryciem dziesięć minut...

Lew nemejski zbliżył się o krok i obniżył głowę.

- ...ośmiornice możemy podawać z krakersami, grzankami albo chlebem pumperniklem – mamrotał heros oblany potem i udający, że zbliżającej się paszczy nie dostrzega. - Ponieważ sosu będzie więcej niż ośmiornic, warto uczynić z wydzielonej porcji pastę do żółtego sera. Więc jeśli mamy blender... - urwał i podniósł wreszcie wytrzeszczone oczy.

Każdy by urwał i wytrzeszczył oczy, gdyby rozwarła się nad nim paszcza objawiająca bramę do Tartaru, za którą szła droga brukowana czaszkami i oświetlenie gazowe.

- A to jedynak był - mruknął lew.

I pożarł dzieciobójcę.

Tak skończył grecki Herakles. Ciekawe, że rzymski Herkules podzielił jego los. Syn Zeusa wykonał tylko jedną pracę, a pozostałych jedenastu nigdy nie zaczął. Alternatywne przekazy odnieście między mity greckie albo rzymskim generałom, co w żywe oczy kłamią.

Wszak do dziś twierdzą, że Ares z Marsa przybył.