Cytując za powszechnym źródłem używanym przez internauta zdrowie psychiczne to:
„Definicje medyczne – określają zdrowie psychiczne jako niewystępowanie objawów psychopatologicznych, homeostazę w procesach fizjologicznych, brak defektów w strukturze i funkcjach psychicznych,
Definicje psychologiczne – określają jako zdolność do twórczego rozwoju i samorealizacji, akceptację i poczucie własnej wartości i tożsamości, zdolność osiągania satysfakcji z życia, realistyczą percepcję rzeczywistości,
Definicje socjologiczne – jako zdolność przystosowania się jednostki do norm kulturowych i środowiska społecznego, uwewnętrzniania norm w przebiegu socjalizacji, umiejętności prawidłowej koegzystencji w grupie i właściwego funkcjonowania w rolach społecznych.”
Nauka nauką, definicja definicją. Przyjrzyjmy się rzeczywistości, faktom. A dokładnie aptecznym pułkom, od których wymagamy odpowiedzi, jak żyć. Lek to – ambrozja nieśmiertelności, a persona w białym fraku bez muszki? To ziemski bóg sięgający swoją wyedukowaną dłonią po receptę szczęśliwego „lajfu”.
Odrzucam pigułki z przedrostkiem – „anty” przed „depression”. Zbyt legalne, aby mogły szybko pomóc, a człowiek chce pozostać incognito.
Niebieskie opakowanie z zatyczką otwieraną prawym kciukiem. I to osobliwe „pstryk”, kiedy wypadają okrągłe pastylki z gotowością do wydobycia z wodą piany, tak wielkiej niczym z rzymskiej łaźni starożytnego rytuału. Z uciechą spotyka się taka kąpiel. Czyści się wszystko, czyszczą się nasze zęby i nasze usta, wargi nasze się czyszczą z brudu myśli i z niepoukładania i haosu. Intensywna stanowcza kolorystyka kusi zapewnionym zdrowiem.
Dziś, aby być sprawnym, należy stosować lek tajemniczy, zakamuflowany pod:
- polską nazwą „zdro” i angielsko-łacińską zmyłką „vit”, też nie ujętą w całej nazwie, bo należy działać sprytnie, szybko i na skróty, bez wywoływania zastanowienia
- magią pojedynczych, wytłuszczonych liter (B) i szczęśliwych cyferek przechwyconych niczym z toto-lotka (6).
Zasugerowany traf w końcu trafia do swojego zdrowego klienta.
Nabywa otrzymuje najwyższą wartość w życiu: miłość w sacharynia(nie) sodu.
Pieniądze zgodnie z regulatorem kwasowości, by owa tłocząca się w ustach piana do picia nie uderzyła sodową miłością do głowy.
I Boga nabywca dostaje w pastylce ukrytej pod chrześcijańskim znakiem ryboflawiny.
Istotne elementy egzystencji szaraka zamknięte w dwudziestocentymetrowej kapsule za osiem i pół złotego starczącej na czternaście dni spełnionej egzystencji. Podobno każdy powód do „zbierania” radości z chodnika jest chwalebny – dziś można to zrobić godniej, w szkolnym mundurku, bądź czerwonym fraku z bankowej posady. Dziś na czternaście dni możesz godnie zapewnić sobie szczęście. Bez udręk i freudowskiej psychoanalizy i niczeańskich haseł o „bez-wierze”.
Zaparzmy wodę w czajniku, wysuńmy z blatu stołu małą półlitrówkę nalejmy białe wino życia, o które Afryka morduje własne dzieci, rozsiądźmy się na nadbudowanym ego naszej duszy i zmaterializowanego ciała i (po)stwarzajmy sobie szczęście, pobawmy się nim, jak kot miedzianą włóczką, którą na stałe zamocujemy na garb naszych pleców. Bogowie nigdy nie odczują smutku.
Poróbmy, wyróbmy, zszyjmy i zaszyjmy się na własne szczęście.
Aż do kolejnego wyczerpania zapasów.