Cieszmy się z zatem radości Pana, który poczynał.
Poczęcie Jezusa musiało nastąpić nieco tylko wcześniej niż 33 lata przed jego ukrzyżowaniem – tak wynika z odległości między świętami Wielkanocy i Bożego Narodzenia. Chrześcijanie powinni raczej celebrować radość Ojca z poczęcia, niż ukrzyżowanie Syna. Cieszmy się z zatem radości Pana, który poczynał.
Otóż tak jak Daniel w krainie więziennych lwów widział archanioła Gabriela, tak ja widziałem serafa lecącego z nieba i wiozącego na swoim grzbiecie Pana – indywiduum synajskie. Lecieli do Maryś, bo Pan osobiście chciał wiedzieć jak wielka jest ta przyjemność, dla której jego niebiańscy synowie schodzili na Ziemię i brali sobie za „żony” córki ludzkie, te które im się podobały, a te rodziły im olbrzymów, mocarzów po wsze czasy sławnych. Podchodzili już do lądowania, a stałem z boku i widziałem jego śnieżnobiałe gęste upierzenie, od dzioba aż po sam ogon. A dziób był wraz z głową – jak u concorda. Pochylił go lekko przy lądowaniu i tylko oczy jego przy czubku głowy wyglądały jak okienka dla pilotów. I widziałem jego mocno umięśnione skrzydła, i tylko po ich grubości można było poznać, jak wielka siła kryje się pod tymi piórami. A sześć było skrzydeł, a przednie największe i wolno już nimi machał, a ogon rozkładał coraz szerzej i powoli podnosił w skutek czego jego przód też się podnosił. A hałas przy tym był taki, „jakby 9 czy 10 tysięcy wojska razem zakrzyknęło” [1]. Z odbytnicy pod ogonem zwanej dyszą wydostawał się strumień ognia. Nie bez powodu nazwany był sześcioskrzydłym aniołem ognistym. Już wyciągnął swoje patyczkowate nóżki, które miał schowane pod brzuchem, ale zamiast równie patyczkowatych paluszków zakończonych ostrymi pazurkami, miał potężne koła. Na jednej wątłej nóżce były aż cztery. Wysunął je do przodu i już po chwili dotknął nimi trawy. Podskakiwał na niej jak konik polny, a razem z nim siedzące okrakiem na jego grzbiecie, zaraz za pierwszą parą skrzydeł indywiduum synajskie, zwane Panem. To indywiduum trzęsło się i podskakiwało tak bardzo, że tyłek odrywał mu się od grzbietu serafa i fruwał wówczas w powietrzu. Lądowali, bo będąc jeszcze w górze dostrzegli dziewczynkę na łące, a domyśliwszy się, że to Maryś, Pan pociągnął w dół nogami na stopach których miał specjalne sandały do jazdy na serafach. A serafów w niebie było wszystkich aż dwóch. I uczestniczyły one wszystkie w pogrzebie króla Ozajasza i grzmiały „Pan Bóg, Pan Bóg…” [2], aż od ich głosu trzęsły się progi przybytku, a potem pierdziały, aż dym wypełnił przybytek – tak pisze o tym Izajasz. Sandały Pańskie musiał mieć ostrogi do sterowania jazdą, bo lejce mu przeszkadzały ponieważ musiał się mocno trzymać piór, albo i skrzydeł, aby podmuch nie zrzucił go i nie spadł. Długo jeszcze podskakiwali na wyboistej murawie, bo dzieweczka mocno ściskając kwiatki uzbierane dla Józefa, uciekała przed tym stworem, który widziała pierwszy raz i przed hałasem, który ten wytwarzał. Wreszcie Pan zeskoczył z serafa, bo prędkość była już mała i doganiając dziewczynkę podłożył jej nogę. Przewróciła się na murawę rozsypując kwiatki. Indywiduum synajskie poślizgnęło się na murawie i też upadło. Ale zdążyło jeszcze złapać za nogę dziewczynkę, którą goniono. Mimo to, że dziewczynka mocno wbiła palce w murawę podciągnął ją pod siebie, a potem odwrócił na plecy.
– A ty, co? Przed Panem Bogiem będziesz uciekać?
Dziewczynka nic nie odpowiedziała tylko ramieniem ręki zasłoniła oczy.
– Już mi nie uciekniesz – powiedziało indywiduum synajskie. – Ja jestem Pan Bóg. Nie słyszałaś o mnie? – zapytało indywiduum jednocześnie odrywając jej rękę od twarzy i wyciągając ją ponad głowę. To samo zrobił z drugą ręką, a potem przyjrzał się jej twarzy. Po policzkach spływały jej łzy, ale to go nie wzruszało - był uodporniony na łzy niewieście. Mało to razy odwiedzali z Lucyferem Satyrki?
– A o Jahwe też nie słyszałaś? – zapytał.
– Jahwe, to nasz Bóg. Mieszka w świątyni w Jerozolimie – odpowiedziała.
– To jestem Ja – powiedziało indywiduum i sięgnęło ręką po jej długą koszulę podciągając ją ponad jej podbrzusze.
– Ty nie jesteś Jahwe. Nasz Jahwe nie opuszcza świątyni, ani nieba w którym też jest – szlochając powiedziała Maryś.
– Opuszczam, opuszczam – tylko wy o tym nie wiecie.
Sięgnęło teraz po sięgającą mu do kostek swoją sutannę. Podciągnął ją wysoko – aż na biodra.
Po chwili Maryś poczuła jak coś rozdziera jej ciało wnikając w nią coraz głębiej, a wraz z tym przenikliwy ból. Zagryzła wargi otwierając oczy, ale zamiast błękitu nad głową ujrzała biało-kremową sutannę.
Za palmą pobliskiego gaju ukryło się inne indywiduum – też żydowskie. Stało na jednej silnie opierzonej, a drugiej ośerścionej łapie. Ta prawa, ta opierzona była mickiewiczowska, zakończona jak u kondora czy orła szkockiego ostrymi jak brzytwy szponami. Ta druga była koziosierstna i parzystokopytna. To indywiduum nie miało tak jak u Mickiewicza haczykowatego nosa. Wszak to nie był Mefistofeles, ale sam Lucyfer – bóg Piekieł Pana. To indywiduum było częściowo ptasie, szczególnie końcówki takie jak prawa noga i złożone teraz, pozbawione piór nietoperze skrzydła. A kozio-brodo rogaty z dość długimi ostro zakończonymi uszami i skośnymi oczyma łeb, podglądał frywolne poczynania drugiego palestyńskiego indywiduum.
– Spłódź, spłódź – szeptało pod nosem, dyskretnie obserwując scenkę rodzajową rozgrywającą się na łące. Kolejny już raz szeptało – spłódź, spłódź i jeszcze coś innego. Mamrotało jakieś zaklęcia, ale nie trwało to długo, bo frajerem to Pan nie był i tylko chwilę sapał, a potem stęknął 33 razy i legł bez ruchu na dziewczynce. Widać nie było mu zbyt wygodnie, bo dzieweczka była mała – młoda jeszcze. Dopiero ponad 12 wiosen liczyła. Szybko się z niej zgramolił i legł obok na plecach.
Przyglądający się temu serafin podniósł swoją cienką, uzbrojoną w duże koła nóżkę i szturchnął nią leżącego Pana.
– No jak?! Wiesz już czemu? – zapytał seraf, i zaraz potem dodał. – Sutannę sobie opuść, bo ci widać.
– A tam. Kto mnie tu widzi – ale sięgnął ręką po brzeg swojej 33 guziczkowej sutanny.
Chwilę trzymał go w dłoni, ale puścił ją i objął swój narząd. Jeszcze wzwiedziony, jakby wciąż nienasycony, głodny rozkoszy.
– Może by tak jeszcze trochę…
– Wstawaj! Już czas jechać – warknął seraf i znów szturchnął go uzbrojoną w koła nogą.
Pan stękając podniósł się z ziemi. Z tyłu sutanna mu opadła, ale z przodu zawisła na wciąż wzwiedzionym narządzie. Patrzył na to przez chwilę, a potem wymamrotał do siebie:
– Tak łatwiej mi będzie dosiadać serafa – i usadowił się na jego grzbiecie.
Serafin czując już na sobie Pana wyciągnął z kieszeni na piersiach zapałki i jedną zapalił podstawiając ją pod swoją odbytnicę zwaną dyszą, jednocześnie głośno wypuszczając z niej gazy jelitowe. Zapaliły się od zapałki parząc serafinowi rękę. Potrząsnął nią mówiąc jednocześnie:
– Auć. Do cholery. Nie mógłbyś zrobić czegoś lepszego?
– Dobra, pomyślimy w niebie. Teraz leć jak już chciałeś.
– Tu nie ma co myśleć tylko trzeba zrobić. Myślisz już całe wieki… i co?!
– Jedź już! – powiedział zniecierpliwiony Pan i pociągnął swoje nogi do góry ostrogami przymocowanymi do obcasów swoich sandałów łechcąc go po żebrach.
Seraf zaczął machać skrzydłami i ruszyli do przodu jadąc coraz szybciej i podskakując coraz wyżej. Pan obejrzał się jeszcze za siebie spoglądając na Maryś. Siedziała na boku i przyglądała się odlatującemu Jahwe.
Wzbili się już w powietrze, a wtedy indywiduum ukryte za palmą odetchnęło z ulgą i plecami oparło o się o pień. Wiedziało jaką w przyszłości będzie miało z tego korzyść.
Tymczasem seraf z Panem na grzbiecie korkociągiem wzbijali się w górę, bo przecież niebo znajdowało się prosto do góry nad Jerozolimą, Betlejem – w ogóle nad Palestyną. Po drodze rozwiała się Panu siwa żydowska broda i takież włosy na głowie. W końcu dotarli do nieba. Pan dygotał z zimna, bo nie wziął z sobą ciepłego odzienia i w niebie od razu udał się do swoich komnat. Xen – jego osobisty służący mocno zdziwiony tak wczesnym przybyciem Pana, szybko naszykował mu koktajl z dużą ilością rumu, bo Pan był już do rumu przyzwyczajony i dodał jeszcze trochę soku z malin, a potem położył do łóżka. Natomiast seraf otoczony z wszystkich stron aniołami różnej maści i kalibru powiedział, że jeżeli coś, to i tak zrzucą to na Ducha.
– To co? To znów będę zwiastował? – zapytał ucieszony Gabriel.