JustPaste.it

Co słychać za wielką wodą?

Po zamachach z 11.09.2001 wielu ewangelicznych protestantów zmieniło swą życiową filozofię.

Po zamachach z 11.09.2001 wielu ewangelicznych protestantów zmieniło swą życiową filozofię.

 

9354b3ae3f0ece4cdb922ab9d54b4c39.jpg

W niniejszym artykule zwrócić chciałbym uwagę na niektóre ze zmian, jakie zaszły w ostatnich latach w amerykańskim protestantyzmie ewangelikalnym[1]. Według mnie zamachy z 11 września 2001 r. sprowokowały wielu ewangelicznych chrześcijan do wnikliwego przyjrzenia się kościołowi oraz refleksji nad kierunkiem, w jakim zmierza Ameryka. Wśród wielu postaw, które wykrystalizowały się w tym procesie, zwrócić chciałbym uwagę na dwie. Postawy te określam mianem „pietystów” i „patriotów”.

 “Pietyści”

 Termin „pietysta” odnosi się do członków ruchu, który pojawił się w siedemnastym wieku wśród niemieckich luteran. Założycielem pietyzmu był Filip Jakub Spener (1635-1705), autor książki pt. „Pia desideria” (Pobożne życzenia), od której ruch wziął swą nazwę. Pietystom nie podobało się skostnienie i religijny formalizm kościoła luterańskiego. Nie mogąc odnaleźć relacji z Bogiem w sformalizowanych strukturach, tworzyli oni kręgi nieformalne. Mówiąc o „pietystach” nie mam jednak na myśli zwolenników Jakoba Spenera, lecz pewien nurt w łonie współczesnego amerykańskiego chrześcijaństwa ewangelicznego, podobny do siedemnastowiecznego pietyzmu. Współcześni „pietyści” uciekają od formalnych struktur kościelnych i regularnych nabożeństw w obiektach sakralnych. Opuszczają kościoły i poszukują nowych, bardziej elastycznych form wyrażania swej wiary.

Z badań Barna Institute wynika, że przez wiele lat liczba osób świadomie wierzących w Jezusa Chrystusa („narodzonych na nowo”), należących do lokalnych kongregacji (zborów) była mniej więcej jednakowa i wynosiła 94-96% ogółu świadomie wierzących. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku liczba ta zaczęła gwałtownie spadać. Co roku malała o kilka procent, zaś około 2006 r. spadła do 70-75%. Oznacza to, że ewangeliczne zbory opuściła w tym czasie mniej więcej jedna czwarta członków. Badacze tego zjawiska początkowo przypisywali je kryzysowi wiary. Okazało się jednak, że większość ludzi, którzy odeszli ze zborów, nie uczyniło tego z powodu rozczarowania Bogiem i wiarą. Przeciwnie-wielu z nich odnalazło możliwość życia chrześcijańskiego poza tradycyjnymi strukturami kościelnymi. Poszukując „brakujących”25% George Barna i jego współpracownicy odnotowali, że w USA działa 11 do 12 ruchów zrzeszających chrześcijan, którzy wyszli z tradycyjnych struktur religijnych. Każdy z nich liczy od miliona do 3 milionów osób. Należą do nich między innymi ruch kościoła domowego, ruch zrzeszający rodziny uczące dzieci w domu (ang. homeschooling movement), czy też ruch nazywany marketplace ministry, którego cechą charakterystyczną jest przeniesienie życia i aktywności Kościoła do miejsc pracy, centrów handlowych, restauracji itd.

Zjawisko to badał również Andrew Strom. Na swojej internetowej liście dyskusyjnej opublikował on artykuł o chrześcijanach poza kościołem, który wywołał lawinową reakcję. Przez wiele tygodni po jego opublikowaniu otrzymywał wiadomości od chrześcijan, którzy opuścili swe zbory w poszukiwaniu głębszej relacji z Bogiem. Strom podkreśla, że skala zjawiska przerosła jego najśmielsze oczekiwania. „Nie sądzę, żeby wielu chrześcijańskich liderów miało o tym jakiekolwiek informacje” – pisze. Świadectwa, które otrzymał w odpowiedzi na swój artykuł, zebrane zostały w książce pt. „Chrześcijanie poza kościołem”[2]. Zdaniem Toma Blacka z Barna Institute zjawisko jest na tyle poważne, że w ciągu kilkunastu lat proporcje się odwrócą, i wówczas zdecydowana mniejszość narodzonych na nowo wierzących należeć będzie do tradycyjnych instytucji. Większość wybierze kościoły domowe i tym podobne nieformalne grupy.

Chrześcijan, którzy opuścili instytucjonalny kościół określam mianem „pietystów”. Zarzuca im się niekiedy, że są zranieni, rozgoryczeni, zbuntowani albo nieskłonni do wyrzeczeń, np. dawania dziesięciny. Istotnie, niektórzy takimi są. Większość zrezygnowała jednak z „chodzenia do kościoła” jako nieefektywnego sposobu praktykowania biblijnej wiary. Stworzyli oni elastyczne struktury, przez które skutecznie prezentują Chrystusa społeczeństwu. Przedstawiciele tej grupy postrzegają kościół przede wszystkim jako pełną ciepła i miłości rodzinę. Wielu z nich kwestionuje potrzebę władzy w kościele. Niektórzy posuwają się aż do anarchii, odrzucając wszelki duchowy autorytet. „Pietyści” skłonni są postrzegać kościół jako społeczność rządzącą się radykalnie odmiennymi zasadami niż bezbożny, tkwiący w grzechu świat, który według nich nie ma żadnych perspektyw. Z tego względu w mniejszym stopniu niż inni chrześcijanie skłonni są angażować się w życie polityczne czy społeczne. Statystyki pokazują, że biorą oni udział w wyborach rzadziej niż przeciętny Amerykanin. Nieprawdą jest natomiast, że nie chcą dawać. Wydaje się, że są oni nawet bardziej ofiarni niż chrześcijanie zrzeszeni w instytucjach. Tom Black twierdzi, że ponad 50% chrześcijan, którzy opuścili instytucje daje więcej niż dziesięcinę ze swoich dochodów. Odsetek członków ewangelicznych zborów, którzy to czynią, jest znacznie niższy.

Ruch, o jakim mowa, nie stworzył teologii. Można jednak wskazać na pewne publikacje, będące jego manifestami. Jedną z nich jest książka Williama P. Younga pt. „Chata”. Jej bohaterem jest człowiek, pogrążony w depresji po osobistej tragedii. Tytułowa chata jest miejscem, gdzie zamordowano jego córkę, i gdzie spotyka się on z Bogiem, udzielającym zaskakujących i niebanalnych odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Z książki przebija obraz Boga jako Osoby oddanej tworzeniu rodziny, będącej zaprzeczeniem wszelkich religijnych instytucji. Inna książka napisana w duchu współczesnego pietyzmu nosi tytuł „A więc nie chcesz już chodzić do kościoła”, a jej autorami są Wayne Jacobsen i Dave Coleman, ukryci pod pseudonimem Jake Colsen. Książka jest opowieścią o pastorze pomocniczym, który zderza się z całym szeregiem nieprawidłowości w swoim kościele. Bohater zostaje wyrzucony z kościoła i oczerniony. Po tym przykrym wydarzeniu odkrywa jednak bogactwo chrześcijańskiego życia, które toczy się na zewnątrz tradycyjnej struktury. Pomaga mu w tym nieco tajemniczy człowiek o imieniu Jan. Obie książki wydane zostały w języku polskim, a „Chata” i u nas stała się chrześcijańskim bestsellerem. Być może „pietyści” działają nie tylko w Ameryce.

 „Patrioci”

 Odmienną perspektywę prezentują „patrioci”. Zamachy z 11 września odczytali oni jako wezwanie do wzięcia odpowiedzialności za losy swej ojczyzny. W odróżnieniu od rodzinnych i spontanicznych „pietystów”, „patrioci” są zdecydowani i gotowi poddać się surowej dyscyplinie. Postrzegają oni kościół bardziej jako armię zdobywców niż rodzinę. Chcą zmieniać Amerykę; odzyskać ją dla chwały Jezusa Chrystusa.

Jedną z często powoływanych przez „patriotów” idei jest „posłannictwo siedmiu gór” (the seven mountains mandate). Istotą owego posłannictwa jest przekonanie, iż Bóg powołał kościół do przejęcia wiodącej roli w siedmiu obszarach aktywności społecznej. Te obszary to: media, rząd, edukacja, ekonomia, religia, sztuka oraz rodzina. Pietystom taka wizja jest obca. Niektórzy z nich sądzą nawet, że polityka, ekonomia i religia to „demoniczna trójca”, z którą chrześcijanin nie powinien mieć nic wspólnego. „Patrioci” często mówią o potrzebie transformacji społeczeństwa. Przykładami przywódców chrześcijańskich, patrzących na kościół i Amerykę z perspektywy właściwej „patriotom” są Lou Engle czy Lance Wallnau.

„Patrioci” przekonani są o szczególnej roli Ameryki w Bożych planach. Wielu z nich wierzy, że Ameryka jest „miastem na górze”, światłością narodów. Jej duchowa kondycja decyduje o duchowej kondycji całego świata. Nie znaczy to, że w opinii „patriotów” Ameryka jest nowym Izraelem. Przeciwnie – Żydzi są, i będą, Bożym ludem wybranym. Zadaniem Ameryki jest przypominać im o tym. Z tego względu „patrioci” dostrzegają potrzebę udzielania przez rząd Stanów Zjednoczonych politycznego poparcia Izraelowi. Dostrzegają oni związek pomiędzy sposobem, w jaki Ameryka traktuje Izrael, a tym, co dzieje się w Ameryce.

„Patrioci” skupiają się na losach narodu. Interesuje ich polityka, stan gospodarki czy też prawo. Będą protestować przeciwko prawu pozwalającemu na aborcję i walczyć o przestrzeganie Konstytucji. Entuzjazm „patriotów” osiągnął szczyt w momencie rezygnacji popierającej aborcję sędzi Sandry Day O’Connor. Modlitwy o sprawiedliwych sędziów wydawały się być wysłuchane, a rządy pobożnych polityków w Ameryce zapewnione na długie lata. Wydarzenia potoczyły się jednak inaczej. Wybory prezydenckie wygrał kandydat demokratów Barack Obama. Jego polityka stanowi jaskrawe zaprzeczenie oczekiwań ewangelicznych chrześcijan. Obama zniósł on narodowy dzień modlitwy i ogłosił, że Ameryka nie jest już narodem chrześcijańskim. Prezydent popiera dążenia homoseksualistów do uznania ich związków za małżeństwa oraz popiera legalne zabijanie nienarodzonych. Nie znaczy to, że Obama jest wrogiem religii w ogóle, gdyż wyraźnie faworyzuje islam. W Białym Domu po raz pierwszy obchodzono ramadan. Prezydent udzielił też poparcia dla pomysłu budowy meczetu w pobliżu miejsca, gdzie stały wieże World Trade Center. Nawiasem mówiąc, meczet ten miał być czymś więcej niż zwykłym miejscem kultu. Inicjatorzy jego powstania chcieli, aby obok meczetu powstał ośrodek kultury islamskiej o nazwie „Dom Kordoby”. Dla wielu muzułmanów Kordoba to symbol tryumfu nad „niewiernymi”. Prezydent Obama nie zwrócił jednak na to większej uwagi. Zdaniem jego urzędników prawdziwym zagrożeniem dla Ameryki nie są muzułmanie, lecz ludzie wierzący w proroctwa Biblii oraz weterani wojskowi. To właśnie oni wymienieni zostali w raporcie departamentu bezpieczeństwa wewnętrznego jako potencjalni terroryści. O muzułmanach raport nie wspomina.

Otwarta wrogość administracji prezydenta Obamy wpływa mobilizująco na chrześcijańskich „patriotów”. Wielu zaangażowanych społecznie chrześcijan zasiliło szeregi ruchu o nazwie Tea Party. Aż 44 % członków tego ruchu uważa się za „narodzonych na nowo” w ewangelicznym sensie tego sformułowania. Jego nazwa (dosłownie „Partia herbaciana” albo „Przyjęcie herbaciane”) nawiązuje do słynnego „bostońskiego picia herbaty” (ang. Boston tea party), czyli wydarzenia, które rozpoczęło rewolucję amerykańskich kolonii przeciw Anglii i zaowocowało powstaniem Stanów Zjednoczonych. Współczesna „Partia herbaciana” stanowi ruch protestu przeciw działaniom rządu, w szczególności przeciw naruszaniu Konstytucji. Miłośników herbaty oburzają próby łatania deficytu budżetowego przez wysokie podatki, rozrost biurokracji i marnowanie przez rząd pieniędzy na pozorne działania. Powodów do bicia na alarm jest coraz więcej. Amerykańskie media donoszą o jaskrawych przykładach marnotrawienia publicznych pieniędzy. Znane są przypadki, gdy urząd zatrudnia jakąś osobę w ramach robót interwencyjnych, a po godzinie ją zwalnia, by nazajutrz zatrudnić na nowo. Dzięki temu rosną statystyki, lecz sytuacja na rynku pracy nie poprawia się. Raport stanu Kalifornia z października 2010 r. wykazał, iż „pakiet stymulacyjny” w wysokości ponad 111 milionów dolarów zaowocował stworzeniem… 55 nowych miejsc pracy. Oznacza to, że koszt uruchomienia jednego nowego etatu wyniósł około 2 milionów dolarów. Działania rządu USA są nie tylko porażająco nieefektywne. Niektóre z nich otwarcie zagrażają wolności obywatelskiej. Reforma służby zdrowia, wychwalana przez przychylne Obamie media, w rzeczywistości oddaje biurokratom władzę decydowania o tym, kogo leczyć, a kogo nie. W reformie nie chodzi, jak twierdzą zwolennicy Obamy, o leczenie ubogich, lecz o upaństwowienie służby zdrowia i wzmocnienie władzy państwa nad obywatelami. Protesty Tea Party, w tym nagłaśnianie przypadków łamania Konstytucji oraz rządowej niegospodarności przynoszą efekty. Drugiego listopada 2010 r. demokraci ponieśli druzgocącą porażkę wyborczą: utracili na rzecz republikanów ponad 500 miejsc w parlamentach stanowych, stracili też większość w Izbie Reprezentantów.

Podział na „pietystów” i „patriotów” jest echem toczącego się przez wieki historii Kościoła sporu, dotyczącego roli chrześcijan w świecie doczesnym. Chodzi w nim o to, czy chrześcijanie powinni zrezygnować z prób reformowania świata i zająć się budowaniem Kościoła jako alternatywnego społeczeństwa, które zastąpi niedoskonałe państwa ziemskie, czy też raczej powinni dążyć do zdobycia świata i jego instytucji po to, aby następnie zreformować je w duchu ewangelii. Problem nie jest wcale banalny, a oba stanowiska mają za sobą istotne racje. Moim zdaniem najlepiej będzie, jeżeli chrześcijanie o różnych poglądach na rolę Kościoła w świecie będą „robić swoje”, nie krytykując tych, którzy realizują odmienną wizję. Być może z czasem okaże się, że „pietyści” i „patrioci” to dwie strony tego samego medalu.



[1] Mówiąc o protestantyzmie ewangelikalnym mam na myśli tych protestantów, którzy podkreślają wagę osobistego nawrócenia (nazywanego „nowym narodzeniem” – Jn. 3:3) oraz rozumieją chrzest jako świadomy akt to nawrócenie potwierdzający. Do chrześcijan ewangelikalnych (evangelicals) zalicza się m. in. baptystów i zielonoświątkowców.

[2] Andrew Strom, „Chrześcijanie poza Kościołem”, www.proroctwa.pl.