JustPaste.it

Żółwie z Montevideo

Trudno było marynarzowi przejść portową ulicą bez zaczepki ze strony natarczywie oferujących swoje ciała Murzynek i Indianek.

Trudno było marynarzowi przejść portową ulicą bez zaczepki ze strony natarczywie oferujących swoje ciała Murzynek i Indianek.

 

 

              Z Montevideo bliżej jak do domu było nawet na koniec świata. Wyjątkowo wolno płynął czas z trudem wypełniany łażeniem, piciem grappy i tinto. Pędzona z kukurydzy grappa miała moc na czterdzieści procent czystego alkoholu. Ostra i paląca w piciu raziła nazajutrz, paskudnym, tępym kacem. Upiorne samopoczucie po niej można było złagodzić przydziałowym piwem a kiedy go zabrakło jedynym ratunkiem było tinto, czyli, czerwone wino z miejscowych winogron. Z permanentnego przepicia załoga polskiego trawlera zmieniała się z tygodnia na tydzień w bandę otępiałych maruderów.                                                                               W Polsce Ludowej prostytucja była zjawiskiem marginalnym w odróżnieniu od krajów Trzeciego Świata, gdzie była nie tylko wszechobecnym zjawiskiem kulturowym, ale też kwitnącą gałęzią gospodarki. Co ciekawe, że ta potężna, kolorowa i kusząca gałąź wyrastała ze zgniłego i cuchnącego pnia. Przekonali się o tym niektórzy chłopcy z Orlenu. Niedaleko portu była ulica, którą Polacy nazywali Krótka. W istocie nie miała nawet trzystu metrów długości. Zabudowana jednopiętrowymi kamienicami w stylu dziewiętnastowiecznych przedmieść hiszpańskich miast. Wśród otynkowanych elewacji zdarzały się też ceglane. Dachy wszelakiego kalibru, różnego kształtu i wysokości pokryte były różnymi materiałami do połatanej papy przez blachę po czerwoną dachówkę. Na parterach rozlokowały się bary i portowe tawerny a na piętrach ciche pokoje do płatnego seksu.                                                                                                                                                                                                                                           Trudno było marynarzowi przejść tą ulicą bez zaczepki ze strony natarczywie oferujących swoje ciała Murzynek i Indianek. Nie brakowało też dziewcząt europejskiego pochodzenia, ale najwięcej było Azjatek. Chłopaki z Orlenu naliczyli tu, co najmniej dwadzieścia burdeli. Ile ich było w całym, półtoramilionowym mieście tego zapewne nie wiedziały nawet władze municypalne Montevideo. W lepszych dzielnicach miasta wizyta w luksusowym przybytku Wenery kosztowała 50 dolarów a nawet więcej, ale na Krótkiej już za dwa dolce można było zaznać erotycznej przyjemności. Mają rację ci, którzy mówią, że miłe złego początki. Wizyty na Krótkiej odbiły się czkawką chłopcom z polskiego trawlera. Paskudne choróbska przenoszone drogą płciową wkrótce dały znać o sobie.                                                                                                                                                                                                           Pech chciał, że na statku nie było lekarza. W początkowej fazie rejsu statkiem nieźle bujało, więc wyhuśtany do oporu i trapiony klaustrofobią lekarz z Olsztyna zaczął zdradzać objawy obłędu. Kapitan Celary nie miał innego wyjścia i przy pierwszej nadarzającej się okazji odesłał do kraju. Od tego momentu obowiązki okrętowego konowała przejął radiooficer Roman. Popularny Radio dwoił się i troił, żeby obok swoich obowiązków utrzymywania łączności z krajem napychać tabletkami cierpiących nieszczęśników.                                                                                                                                                                                                          Mirek Grzybowski nieraz zaklinał się, że Krótką omijał z daleka. Może ze strachu przed francuską chorobą spotęgowanym bolesnymi doświadczeniami kolegów a może jednak z wyższych pobudek opartych na wyznawanym systemie etyczno-moralnym. Chodził, więc po bazarze i kupował to i owo. Nęciły do niesłychanie niskie ceny niektórych towarów, ale dość skutecznie powstrzymywała mocno ograniczona możliwość przewiezienia zakupów do kraju. Mirek nie były pierwszym z Woli globtroterem na dalekich oceanicznych szlakach. Już w latach dwudziestych regularnie przemierzał Atlantyk z USA do portów zachodniej Afryki kapitan Marian Wieczorek, brat Jana nazywany na Wesołej Admirałem. Jan z jego powodu tak jak każdy prowadzący korespondencję z rodziną po tamtej stronie Żelaznej Kurtyny był inwigilowany przez Bezpiekę, jako element niepewny klasowo a może nawet szpieg amerykański. A brat Jana był tyko beneficjentem amerykańskiego marzenia i pływał pod banderą USA.                                                                                                                                                                                                                            Po nim ruszył na dalekie morza prawnuk Józefa Motyki Ryszard Gąsior. Najpierw, jako młody oficer Marynarki Wojennej a potem kapitan żeglugi wielkiej Polskiej Żeglugi Morskiej w Szczecinie. Rysiek reprezentował na oceanach wschodzącą gospodarkę morską Polski. Ćwierć wieku później zięć Albina Dajcza, młody inżynier pojawił się w Montevideo. Były to czasy, kiedy Polska aspirowała do miana morskiej potęgi. Setki statków pod biało-czerwoną banderą lub zbudowanych w polskich stoczniach dla obcych armatorów pływało po morzach i oceanach świata. Trawlery Dalmoru. Odry i Gryfa rzucały sieci na najbardziej odległych od kraju akwenach. Nowoczesne statki wyposażone w nowoczesną aparaturę obsługiwali świetnie wyszkoleni młodzi ludzie wywodzący się ze społecznych nizin. Klasyczny to był przykład niespotykanej dotąd w historii Polski wymiany elit.                                                                                                                                                                                                                                  U podłoża tego zjawiska leżała powszechna rewolucja oświatowa i rozgromienie zwartych obszarów mentalności, zwyczajów i przesądów skostniałego porządku feudalnego.