JustPaste.it

Teczka Prezesa

Czy stara, sfatygowana teczka może skomplikować życie dużej części mieszkańców całkiem sporej osady ?

Czy stara, sfatygowana teczka może skomplikować życie dużej części mieszkańców całkiem sporej osady ?

 

Kto by pomyślał, że zwykła blaszana walizeczka, szlagier i marzenie partyjnych aparatczyków w latach siedemdziesiątych, którą Prezes dostał w dowód wdzięczności od Rady Zakładowej, POP i pracowników, gdy jeszcze jako dyrektor POM wybierał się na zjazd aktywu terenowego do stolicy, może narobić takiego ambarasu i zamieszania w kręgach z lekka wyleniałego high life`u naszej cichej mieściny.

Walizeczka, która niegdyś służyła do transportowania kanapek i piwa, niezbędnych do regenerowania sił nadwątlonych w ciężkiej pracy po linii i na bazie na eksponowanych stanowiskach i partyjno-państwowych synekurach byłego ustroju w naszej gminie, od dłuższego już czasu stała się niezbędnym rynsztunkiem emeryckiej grupki, zwanej pieszczotliwie, ze względu na skład osobowy, “bandą czterech”.

 Rozmiary neseserka  jakby specjalnie zaprojektowane zostały do przenoszenia czterech butelek miejscowego specjału - “Ekstra Tur”, zwanego też przez co poniekórych cinzanem, lub po prostu,  bez wydziwiań  i kwękolenia, tanim winem. Owe też wino przywykli bohaterowie naszej opowieści nabywać w sklepie spożywczo-przemysłowym w godzinach przedpołudniowych, a następnie sączyć, każdy ze swojej flaszki, pośród leniwie szemrzących wspominek dawnych lat chwały i przewag, na ustronnie usytuowanej ławeczce pośród krzaczków bzu na uboczu rynku.

Zaznaczyć tu należy, iż walizeczka stała się niezbędna od czasu, gdy nowy komendant posterunku policji, mając za nic zasługi starszych panów, srogo przestrzegał ich przed piciem alkoholu w miejscach publicznych, a nawet, o zgrozo, ośmielił grozić mandatami, jeśli ich z tymże alkoholem w miejscu publicznym przyłapie.

Z żalem więc i łezką w oku wspominali jego poprzednika, hołubionego przez pisowskiego starostę, zahartowanego w bojach o utrwalanie władzy ludowej, byłego milicjanta, który  świadom czyhających nań haków w ipeenowskiej teczce, której  ujawnienie leżało w gestii tegoż starosty, wysługiwał mu się z iście psią wiernością. Tępemu biedaczynie, wyrwanemu z czworaków, na kopach przepchniętemu przez sławetną "akademię szczytnieńską", utkwiła w pamięci informacja o tym, jak były komunistyczny sędzia, zasłużony w skazywaniu opozycji, awansował na ministra w rządzie zakamuflowanych pezpeerowców, zwących się teraz fantazyjnie twórcami IV RP. Liczył więc, że i on wiernie służąc, manifestujęc żarliwą religijność i absolutne posłuszeństwo zostanie na swym stanowisku, a może po którychś z koleji, wreszcie wygranych wyborach awansuje.

Do swych największych zasług zaliczał wykrycie spisku i zamachu na godność poselską, gdy stwierdził, że ulepiony przez dzieci na ryneczku bałwanek, swym czerwonym nosem z marchewki, do złudzenia przypomina pewnego posła wsławionego rajdową jazdą wózkiem golfowym i demaskowaniem tchórzliwych pilotów wojskowych.
Po długich deliberacjach, z jednej strony bowiem, nie mógł tolerować takiej, jak mniemał, lewackiej i antypolskiej nikczemności, z drugiej zaś obawiał się posądzenia o ograniczanie wolności wypowiedzi, wpadł na koncept.

Zakradł się więc nocą i marchewkę zamienił na kawałek węgla, aby ten sugerując sumiaste wąsy, upodobnił bałwanka do spalonej ongiś przez wodzów wspierającej go partii, kukły byłego prezydenta. Przez ową, zmieniającą ideologiczną wymowę  śniegowego pomniczka modyfikację, poczuł nawet jakąś duchową więź ze swymi idolami. Zastanawiał się  nawet czyby nie zmienić niezbyt podobającego mu się nazwiska Nowak, na jakieś bardziej kojarzące się z ptactwem domowym, aby ta zażewiająca się nić porozumienia okrzepła i wzrastała, sławiąc genialność inspirującej jego koncepty żoliborskiej inteligencji.

Tak i coraz bardziej głupiejąc, oraz krążąc między starostwem, plebanią, miejscową jaczejką PiS i kołem rodziny Radia Maryja, mając też stale na oku okolicznych wykształciuchów [tzn. każdego, co miał choć maturę, a od biedy ukończone gimnazjum] knujących, w jego mniemaniu, przeciw staroście, nie miał już czasu zajmować się podstarzałymi pijusami. Zresztą znali się jak łyse konie, niejedną siuchtę razem wykręcili,  a ostanio tak jak on, w ramach ekspiacji za dawne grzeszki, czynnie uczestniczyli w życiu parafii, a nawet nosili w Boże Ciało baldachim nad proboszczem.

Gdy jednak przebiła się wreszcie do mediów wieść o nocnych badaniach głębokości wiary u ministrantów, których to dokonywał od kilku lat podstarzały wikary, na fali powstałego wówczas skandalu, zniknął i ukrywający te praktyki proboszcz, i tuszujący je komendant policji. Ofiara tej antyklerykalnej wściekłej nagonki zaś, jak wieść gminna niesie, po kilku miesiącach spędzonych w ustronnym klasztorze, trafił  na odległą parafię, gdzie jako katacheta z powodzeniem nadal może kontynuować w spokoju swe zbożne dzieło i to nie ograniczając się do skromnego stadka chłopiąt w komeżkach.

Tak to już niestety się na tym świecie niesprawiedliwie układa, że kilku rozwydrzonych gówniarzy, pętaków i kanalii moralnych, oskarży fałszywie świętego kapłana, a tylu ludzi, co to serca dla ojczyzny i Boga na dłoniach mieli, idzie w odstawkę, obsmarowana na dodatek w polskojęzycznych lewackich mediach, które by może sprawę bardziej rozdmuchały, gdyby ich diabelskich knowań nie pohamowało grożne mruczenie z pałacu biskupiego.

No cóż, co się stało, to się i nie odstanie, deliberować i płakać nad rozlanym mlekiem nie po co. Czasy władzy, co umie coś tam, coś tam i sama za kołnierz nie wylewając, innym tego kieliszka chleba nie broni już pewnikiem nie wrócą, trzeba więc jawnego dzierżenia flaszek w garści, czy wpółwystających z kieszeni zaprzestać. Z takimi to niewesołymi myślami, łzę sentymentu za dawnymi czasy ocierając, wmaszerowali dzielni emeryci do swego ulubionego, swojskiego wręcz żródła codziennej ambrozji.

Ekspedientem sklepiku, w którym jak zgodnie dawno stwierdzili okoliczni degustatorzy, tanie wino ma najlepszy smak dzięki jakby mniejszej zawartości siarki konserwującej, a ilość dodanego dla wzmocnienia mocy spirytusu przemysłowego marki "Royal" jest największa, był gruby Edek - cwaniaczek i szyderca, mający za nic wszelkie autorytety świeckie i duchowne, a słowa jakich używał od opisania osoby i działań pewnego prezesa ogólnopolskiej partii, tudzież dyrektora pewnej społecznej rozgłośni z Kujaw, aż hadko przytaczać, najbardziej wyrobionych, kibolskich uszu nie kalając.

Na twarzy miał kilka krost, w typie jaki widuje się na facjatach zabiedzonych rencistów zbyt często przebierających w lumpexach stare ciuchy po nieboszczykach, a które jak powiadają co poniektórzy zaprzańcy, znikają natychmiast po przetarciu świeżym egzemplarzem “Naszego Dziennika”. Ponoć nie ma na to wpływu jakowyś specjalny, poświęcany przez Ojców Wydawców skład farby drukarskiej, czy papieru, a skondensowana zawartość tucizny i nienawiści przepełniającej umysły twórców steku kłamst, oszczerstw i pomówień w tekstach tamże publikowanych.

Edek twierdził jednak uparcie, że cały tydzień ma cerę jak pupcia noworodka, a krosty pojawiają się, nasilają i ropieją jedynie we środy, kiedy to dostaje nowe wydanie "Gazety Polskiej", które musi gołymi rękami wyjąć ze sterty gazet i wyłożyć na ladzie, co go i czasem o silne womitacje przyprawia, bo delikatny jest i obrzydliwy na takie paskudztwa od dziecka.

Edek dla zabicia nudy w chwilach kupieckiego zastoju rozważał stan psychiczny prelegenta, na którego wykład trafił ostatnio wprowadzony w błąd plakatem na temat kondominium (co mu się interesująco kojarzyło), a okazało bredzeneim i paranoicznymi konfabulacjami radiomaryjnego ideologa.
Zablokowany przez pilnujące drzwi żwawe członkinie kółka różańcowego, Edek dowiedział się, iż trafiliśmy (on i całe miasteczko też) w ręce lichwiarskiej międzynarodówki i miejscowej sitwy, której najtwardszym jądrem są wojskowe służby specjalne.
To one rządzą Polską i nas łupią. Sytuacja pogorszyła się 1 maja 2004 r., po anschlussie, gdy nasze kondominium wystawiono na pastwę interesów niemieckich, bo Unia Europejska jest przecież narzędziem niemieckiej hegemonii.

– Co robić panie redaktorze? Jak ratować ojczyznę? – zgromadzone na sali damy w berecikach z wełenki moherem zwanej, błagały gościa z Warszawy o ratunek.
Ale nawet radiowy ideolog rozkładał bezradnie ręce, bo nie ma wyjścia, trzeba by uderzyć w to wszechmocne ciemne jądro. – Zabić ich albo przekonać do naszych racji – mówił.

Mieszkańcy miasteczka muszą też wiedzieć, że Niemcy i Żydzi już przebierają nogami, żeby wyrzucić ich z mieszkań. Dlatego jesienią ubiegłego roku Sejm zdominowany przez  tą antynarodową Platformę uchwalił prawo o kredycie z odwróconą hipoteką, który pozwoli przejąć szwabskim bankom nieruchomości emerytów.
Od tego – łatwo się domyślić – już krok do utraty niepodległości. Tłumy nowych właścicieli z Niemiec mogą zasiedlić domki i bloki, a gdy opanują większość, zaczną domagać się plebiscytu, by przyłączyć miasto do Berlina, choć z powodu dużej odległości od granicy, prędzej zachcą korytarza i budowy eksterytorialnej autostrady, a z tego to i wojna gotowa.

Gdy Edek wreszcie po trzech godzinach wyrwał się z tego infernum obłędu, trzeci dzień bolała go głowa, odbijało mu się czymś chemicznym, a przed oczami latały mroczki ( nie ci młodzi aktorzy bynajmniej, a takie jakby robaczki świętojańskie), co miało decydujący wpływ na dalszy rozwój wydarzeń.
Ciąg dalszy nastąpi.

Wszelkie podobieństwo do osób fikcyjnych jest czysto przypadkowe.