JustPaste.it

Z rodziną w Tunezji 2009

Wspomnienie z "przedrewolucyjnych" wczasów w Tunezji.

Wspomnienie z "przedrewolucyjnych" wczasów w Tunezji.

 

Razem z żoną oraz dwiema córkami: Anią (wówczas 6 i pół roku) i Sarą (prawie 5 lat) wybraliśmy się w lipcu 2009 r. na dwutygodniowe wczasy. Celem naszej podróży była Tunezja.

Decyzja zapadła dość nieoczekiwanie. W swoim osobistym dzienniku pod datą 9 lipca zanotowałem: „Myślimy o wczasach w Tunezji”. Był to pierwszy odnotowany w źródłach ślad takiego namysłu. Natomiast trzy dni później, dwunastego lipca w Poznaniu siedzieliśmy już w samolocie.

Dzieci początkowo były zachwycone, ale z czasem zaczęły rozglądać się wokół z wyraźnym znudzeniem. Była to ich trzecia, a jeśli liczyć przesiadki to piąta podróż samolotem. Po blisko trzech godzinach lotu naszym oczom ukazał się brzeg Afryki. Gdy samolot zniżył się, ujrzeliśmy żółtobrunatną powierzchnię ziemi, usianą posadzonymi w równych rzędach drzewami oliwnymi oraz rosnącymi gdzieniegdzie palmami.

9181611076d40ff845063017c17c97c4.jpg

Po chwili wylądowaliśmy w Monastyrze. Po otwarciu drzwi uderzyła nas fala gorąca. Witaj Tunezjo!

Kiedy autobus zawozi nas do budynku portu lotniczego, byliśmy już solidnie spoceni. Przechodzimy do holu pod czujnym okiem kamery termowizyjnej, przypominającej o zagrożeniu pandemią grypy. Przed kontrola paszportową musieliśmy wypełnić dokument, w którym pytano nas m. in. o wykonywany zawód oraz adres miejsca pobytu w Tunezji. Polscy turyści byli wyraźnie skonsternowani. Wielu nie rozumiało pytań w formularzu, albo nie umiało go wypełnić. Na szczęście celnicy nie czytali formularza zbyt wnikliwie.

Po odebraniu bagażu odnaleźliśmy okienko naszego biura podróży, gdzie podano nam numer autokaru, mającego zawieźć nas do hotelu. W autokarze odetchnęliśmy. Ani wyraźnie spodobał się język arabski, płynący z głośników radia, bo zaczęła podśpiewywać pod nosem: Hala hila, hala hila! Miałem nadzieję, że nie są to jakieś obelżywe słowa.

Po dziesięciu minutach jazdy wysiedliśmy w Skanes pod trzygwiazdkowym hotelem Club Palm Inn.

Zakwaterowano nas w schludnym dwuosobowym pokoju, do którego wstawiono piętrowe łóżko dla dwójki dzieci. Ściany pokoju wyłożone były kafelkami, przez co mieliśmy początkowo wrażenie, że umieszczono nas w wielkiej łazience. Szybko jednak przyzwyczailiśmy się.

Przesunąłem pokrętło klimatyzacji na maksymalne chłodzenie, co okazało się poważnym błędem. Noc była bardzo gorąca. Rano zorientowałem się, że klimatyzacja włącza się po przesunięciu pokrętła w pozycję OFF. Niby oczywiste, a jednak…

Obudził nas ryk osła, który pasł się pod hotelem.

Po zjedzeniu śniadania udaliśmy się na wycieczkę po najbliższej okolicy. Natknęliśmy się na pelargonie, mające postać krzaków wyższych niż nasze dzieci. Wykąpaliśmy się w basenach, a potem poszliśmy nad morze.

Plaża znajdowała się 200 m. od hotelu. Woda w morzu ciepła jak w wannie. Niestety, podczas kąpieli Anię coś ugryzło. Okazało się, że morze pełne jest kilkucentymetrowych meduz. Kontakt z ich parzydełkami powodował oparzenia podobne do tych, jakie wywołują pokrzywy.

8d8e5ae88c854bb3427335363fa4676c.jpg

 Niestety, dzieci przed wyjazdem obejrzały film pt. "Przebłysk wieczności", którego główny bohater został dotkliwie pokąsany przez meduzy. Gdy tylko usłyszały słowo "meduza", zaczęły panicznie bać się kąpieli w morzu. Na nic zdały się tłumaczenia, że "tamtego pana" pokąsał inny gatunek meduz, które żyją daleko stąd. Na szczęście pozostały nam baseny.

Po dwóch dniach udaliśmy się na wycieczkę do pobliskiego miasta o nazwie Monastyr. Zawiózł nas tam dziwaczny pojazd - dwa wagoniki ciągnięte przez stylizowany na ciuchcię traktor. Sądząc po estetyce oferowanych turystom atrakcji, są oni uważani przez miejscowych za istoty infantylne. Chyba zresztą zasłużenie.

Cieszyłem się, że tuż przed wycieczką przeczytałem kilka stron przewodnika. Znalazłem tam informację, że w miastach często można spotkać ludzi, którzy podają się za pracowników hotelu, w którym przebywamy, traktują nas z wylewną uprzejmością, aby następnie zaciągnąć nas do knajpy, której właściciel płaci im prowizję od zwabionego turysty. W Monastyrze natknęliśmy się na człowieka, który był żywą ilustracją przewodnikowego ostrzeżenia. Uparcie twierdził, że pracuje w naszym (odległym nota bene 10 km od tego miejsca) hotelu. Stosując różne chwyty usiłował nawiązać rozmowę. Zrezygnował dopiero wtedy, gdy na pytanie "dokąd idziecie?", unikając kontaktu wzrokowego odpowiedziałem over there. Zaraz zresztą pojawił się następny "przyjaciel", który twierdził, że dla nas gotuje.

Jeszcze w drodze do Monastyru zwróciłem uwagę na ogromne plakaty, przedstawiające postać podobną do Rowana Atkinsona. Moje odczucia potwierdziły dzieci. "Tato, spójrz, Jaś Fasola" - wołały. Okazało się, że plakaty przedstawiają rządzącego Tunezją od 1987 r. do 2011 r. Zin Al-Abidina Ben Alego.

da906288c1c2fcd639b1d1c7d5af8b8e.jpg

 Ben Ali przejął władzę po odsunięciu Habiba Burgiby. Ten ostatni żył jeszcze przez kilkanaście lat i był otaczany szacunkiem jako ojciec tunezyjskiej niepodległości. W Monastyrze zwiedzaliśmy jego mauzoleum, wzniesione pośród muzułmańskiego cmentarza, pełnego skromnych, białych, prostokątnych, równolegle stojących nagrobków. 

caf9bfe360895d31d1b35714e9d1218a.jpg

W Monastyrze zwiedziliśmy starówkę (czyli medynę) oraz ribat, tzn. położoną na brzegu morza twierdzę z VIII/IX wieku, która miała służyć odparciu chrześcijańskiej inwazji. Co ciekawe, ribat był zarazem czymś na kształt klasztoru. Jego załoga stanowiła muzułmański odpowiednik zakonów rycerskich chrześcijańskiej Europy.

 

72c688a429a00275a17a89580ac51992.jpg

 

Islam zawitał na te tereny już w siódmym wieku. Wcześniej obszar północnej Afryki był prowincją chrześcijańskiego cesarstwa rzymskiego. Tutaj żył Tertulian od credo quia absurdum. Duchowy ojciec europejskiego średniowiecza - święty Augustyn urodził się, wychowywał, żył i tworzył na obszarze dzisiejszej wschodniej Algierii/zachodniej Tunezji. Jakoś nigdy nie pomyślałem, że "Wyznania" pisał  siedzący pod palmą facet o ciemnej karnacji, który właśnie zsiadł z wielbłąda. Dzisiaj chrześcijanie stanowią jeden procent mieszkańców tych terenów.

Szesnastego lipca wybraliśmy się na wielbłądy. Nie, nie na Saharę. Pojechaliśmy autokarem do jakiejś wsi. Właściciel znajdującej się tam ogromnej plantacji oliwek zaprowadził nas na miejsce, gdzie odpoczywało około dwudziestu przywiązanych jeden do drugiego wielbłądów.

 

546fd2afa69b11bc488b27c3e8715421.jpg

Parobkowie (a może synowie?) właściciela wsadzili po dwie osoby na każdego wielbłąda, a pozostałych umieścili na dwóch wozach, ciągniętych przez konie, i karawana ruszyła.

Organizatorzy założyli chętnym chustki na głowy i robili nam zdjęcia. Aby rozweselić uczestników imprezy, pokrzykiwali "polskie bandity!". Ktoś zrewanżował im się słowem "sabotaż", które brzmi co prawda niewinnie, ale u miejscowych wywołuje dość gwałtowną reakcję.

Po okrążeniu plantacji oliwek organizatorzy zaprowadzili uczestników wycieczki na podwórze gospodarstwa, gdzie odbył się pokaz tradycyjnego wypieku chleba w glinianym, przypominającym małą studnię piecu. Tu okazało się, że wypiliśmy całą wodę mineralną, zabraną na tę wycieczkę. Chcąc nie chcąc musieliśmy dokupić napój, oferowany "po specjalnej cenie". Przypominający placek chleb bardzo mi smakował, w szczególności w połączeniu z charakterystyczną tunezyjską, niezwykle pikantną przyprawą - harissą.

Siedemnastego lipca pomimo pięknej jak zwykle pogody na basenie pojawiło się mniej osób. Okazało się, że część pensjonariuszy hotelu korzystała z usług biura podróży "Kopernik", i musiała w związku z jego bankructwem powrócić do kraju w trybie natychmiastowym.

Po kilku dniach dała o sobie znać zmiana flory bakteryjnej. Najpierw dzieciom, a potem żonie zaczęły dokuczać dolegliwości żołądkowo-jelitowe. Zapas leków, jakie ze sobą zabraliśmy okazał się zbyt skromny. Na szczęście współwczasowicze pośpieszyli nam z pomocą.

Większość gości hotelu stanowili Polacy. Drugą co do wielkości grupą byli Rosjanie. Szczególnie mile wspominam Kostię i Maksima. Jeden był z Chabarowska, drugi z Sankt Petersburga. Różnica czasu - siedem godzin. Kontakt z nimi pozwolił mi na odświeżenie rdzewiejących w zasnutych pajęczynami zakątkach mojego mózgu zwrotów w rodzaju: Maji doczieri, nasza kamanda praigrała czy tjopłaja wada. Prawdziwie wspólny język znaleźliśmy z Kostią - okazał się nim... chiński. Obaj uczymy się chińskiego, choć Kostia okazał się dużo bardziej zaawansowany w nauce niż ja.

Sześćdziesiątą piątą rocznicę manifestu PKWN uczciliśmy rejsem na statku pirackim. Wypłynęliśmy z portu El Kantawi, położonego w Suzie (Sousse). W szesnastym i siedemnastym wieku miasto stanowiło bazę wypadową korsarzy, grasujących po Morzu Śródziemnym. Port El Kantawi pełen jest statków, mniej lub bardziej przywodzących na myśl pirackie karawele i galeony.

34ea52ea1d29dba367a5013c773250ca.jpg

 

Rejs trwał trzy godziny. Jedną z atrakcji była możliwość skoku do wody i kąpieli w morzu. Jeszcze nigdy nie kąpałem się tak daleko od brzegu.

W drodze powrotnej do hotelu byliśmy świadkami ciekawej sceny. Otóż autokar przeciskał się przez wąską, jednokierunkową uliczkę. Nagle okazało się, że drogę zatarasowało źle zaparkowane auto. Kierowca autokaru mruknął coś pod nosem, wysiadł, otworzył drzwi tarasującego drogę samochodu, wrzucił luz i zepchnął zawalidrogę na bok. Po krótkiej wymianie zdań z właścicielem auta, który w międzyczasie się pojawił, kierowca autokaru zajął swoje miejsce i pojechał dalej. Cała scena trwała pół minuty.

Uwaga praktyczna: jeżeli uczestniczy się w imprezie takiej jak wczasy za granicą, to według mnie wszelkie wycieczki najlepiej zamawiać u rezydenta. Oferuje on sprawdzone usługi po starannie wynegocjowanej cenie. Te same usługi można nabyć od miejscowych pośredników, ale zapewne nie wynegocjuje się tak korzystnej ceny, a jeśli nawet, to trudno powiedzieć, co się za tą cenę otrzyma.

Nasz pobyt w Tunezji zbliżał się ku końcowi. Za pieniądze, które nam pozostały, kupiliśmy pamiątki dla rodziny i znajomych, głównie daktyle, olejki i oliwę. Poznanej mieszkance Algierii podarowaliśmy prezent przywieziony z Polski film pt. "Więcej niż sen".

Po wyczerpaniu się kasy pozostały nam romantyczne spacery na plaży i udział w wieczornych programach rozrywkowych, serwowanych przez zespół animatorów. Praca tych młodych ludzi zrobiła na mnie duże wrażenie. Od rana do późnego popołudnia zabawiali turystów na różne sposoby, organizując zajęcia sportowe, aerobik wodny i lądowy, opiekę nad dziećmi; wieczorem prowadzili godzinną dyskotekę dla dzieci, a później dwugodzinny program rozrywkowy (najczęściej kabaret). W ciągu dwóch tygodni nie widziałem dwa razy tego samego skeczu. Program zapowiadany był po angielsku, niemiecku, francusku i włosku. Tu wypada zaznaczyć, że Tunezyjczycy są niezwykle skuteczni, gdy chodzi o naukę języków obcych. Wielu ludzi zaczepiało mnie po polsku, aby coś mi sprzedać. Zastanawiałem się, w jaki sposób nauczyli się naszego języka. Doszedłem do wniosku, że uważnie przysłuchują się rozmowom turystów i powtarzają zasłyszane zwroty. Kiedy w monastyrze otoczyli nas sprzedawcy pluszowych wielbłądów, powiedziałem do mojej żony "Agnieszka, chodźmy stąd". Sprzedawcy powtórzyli jak echo "Agnieszka!" "Agnieszka!".

"Klima! Klima!" - krzyczeli zaskoczeni zimnem turyści.

"Jak tu dużo zielonej trawy" - pomyślałem.