JustPaste.it

Chirurgiczne skutki czujności

Małżeństwo. Mąż skrajnie wsparty o zasady bezpieczeństwa. Żona - skrajnie - przeciwnie. A przecież coś wisi w powietrzu...

Małżeństwo. Mąż skrajnie wsparty o zasady bezpieczeństwa. Żona - skrajnie - przeciwnie. A przecież coś wisi w powietrzu...

 

Trochę popadłem w przygnębienie, po Jednym punkcie, no i po pożegnaniu Porucznika... Potrzebne jest wzniesienie, gdy lot się obniżył. Jaki lek może być lepszy od mieszaniny grozy i groteski? Dziś zapraszam Was do domu małżeństwa, gdzie różnica zdań dotknęła szczególnie znamiennej kwestii. Osobiście zawsze twierdziłem, że im więcej zbliżonych poglądów między partnerami - tym dla małżeństwa lepiej. Mówimy, oczywiście, o sprawach wysoce istotnych. Takich, jak wychowywanie dzieci czy przywileje zwierząt. Na przykład - to doprawdy niebanalne - czy mogą dzielić z nami łóżko, czy też nie. Takie rozbieżności, na początku błahe i nieszkodliwe niczym zaskrońce , z czasem rosną i stają się anakondami. Mogą zadusić miłość.
I chyba przyznacie, że kwestia bezpieczeństwa też jest decydującą? W historii, którą zaraz poznacie, można mówić o rozbieżności naprawdę sporej. Ot, o anakondzie. Czy jednak to anakonda wpłynie na przeznaczenie bohaterów, czy też coś zupełnie innego?
Kiedy już poczułem się jak gospodarz programu Alfred Hitchcock przedstawia, zapraszam do lektury.
Z kawą!

23130-typh.jpg

Chirurgiczne skutki czujności

Robert rozparł się wygodnie w fotelu. W ręku trzymał książkę Studium w szkarłacie Conana Doyle'a, lecz po prawdzie do czytania aż tak bardzo mu się nie spieszyło. Spojrzeniem odprężonego człowieka potoczył po tym, co w życiu kochał najbardziej – zaraz po żonie, oczywiście.
Po salonie.
- Salon to serce domu – powtarzał mu ojciec. - To generator mocy. Upewnij się, by wyglądał tak, jak sobie wymarzysz. Wtedy możesz wracać do domu z kopalni srebra lub z wojny z bolszewikami, a salon taki, ów rozrusznik znużonego ducha i ciała, ukoi cię natychmiast.
I tak właśnie było. Szczęśliwie Ariadna, żona Roberta, podzielała jego gust co do urządzenia domu. Obyło się bez swarów i negocjowania. Oboje uważali powszechną modę na podłogi pozbawione przytulnych dywanów i wykładzin za fason godny prosektorium, lecz nie domu, tego gniazda rodzinnego. Panele i terakota? To nie dawało poczucia ciepła i przytulności, jeśli oznaczało rozbrat z dywanami. Nie dla Roberta, który był tradycjonalistą i z rezerwą podchodził do kwestii „co jest modne w tej dekadzie”.
- Niech ludzie urządzają swój zamek według swych preferencji, a nie katalogów – rzekł Ariadnie w dniu, w którym kupili okazałą rezydencję.
- Oczywiście – poparła go żona. - Zresztą skoro mamy w planach czwórkę szkrabów, to nie wyobrażam sobie pokojów i korytarzy bez wykładziny.
Szkrabów jeszcze nie było. To jest – jeden był, owszem, w drodze. Ariadna miała już wyraźnie wzdęty brzuch i wyglądała przeuroczo.
Robert przesuwał ciepłym spojrzeniem po podłodze i ścianach. Było wprost idealnie. Drewniana podłoga pokryta potężnym irackim dywanem, a trzy ściany były po prostu jednymi, wielkimi regałami, dźwigającymi tysiące książek. Otaczało go drewno i ciepłe barwy brązu i beżu. Nic tak nie czyni relaksu ciała i wyciszenia myśli, jak salon przypominający bibliotekę. Robert jeszcze jako nastolatek marzył o tym, by jego salon kojarzył się gościom z rezydencjami amerykańskich plantatorów, jeśli nie kongresmanów.
I udało się.
Było idealnie.
No, prawie.
Coś rzucało mały cień na tę konstrukcję spełnienia.
A raczej ktoś. Ariadna. We wszystkim była podobna do swego męża i stanowiliby idealną, harmonijną parę, gdyby nie... jej zdumiewająca nonszalancja wobec kwestii bezpieczeństwa. To Robert podłączył dom do czterech niezależnych systemów alarmowych, z których jeden – jak zapewniał producent – namierzy i zneutralizuje nawet chrząszcza. To on otoczył posesję zasiekami przeciwczołgowymi, maskując je winoroślami, bluszczem i... agrestem. To on nosił przy sobie mały mosiężny toporek, zaś Ariadnę zmusił do trzymania w torebce iperytu w spreju.
- Niestety, szumowin nie brak na tym świecie – pouczał mniej lub bardziej cierpliwie żonę. - Musisz zachować czujność. Stałą czujność. Jesteś piękną, zgrabną kobietą. To przyciąga szumowiny. Pamiętaj, Ariadno, stała czujność.
Jego żona była rzeczywiście piękna i uderzająco zgrabna. Trzy treningi aerobiku w tygodniu nie pozostawały tu bez znaczenia. Niestety – z wielu wracała pieszo i samotnie. Późnymi wieczorami. Robert nie zawsze mógł po nią pojechać, a sugestie, by dzwoniła po taxi, były traktowane z lekceważeniem.
- A co mi się może stać? - powtarzała beztrosko. - Dlaczego właśnie mi?
Były to koszmarnie rozbrajające słowa, właściwie najgłupsze, jakie tylko kobieta może wymówić w świecie, w którym szumowiny grasują i szczerzą zęby na piękności z gustownych domów.
Robert rwał włosy z głowy, lecz skutki były mizerne.
Co gorsza, z braku służby Ariadna sama sprzątała cały dom. To samo w sobie było raczej ujmujące i pożyteczne, ale nieco mniej, gdy Robert był poza domem. Ariadna miała zwyczaj odkurzać ze słuchawkami MP3 w uszach, po uprzednim otwarciu na oścież drzwi i okien.
Dla Roberta zajętego pracą adwokata, oznaczało to dramatyczne odpieranie potworów wychylających się z wyobraźni.
Dopóki nie odetchnął, wróciwszy do domu i ujrzawszy ukochaną całą, zdrową i szczęśliwie beztroską.
- Nigdy więcej tak nie rób – mówił, obejmując ją. - Każdy zbój wedrze się bezkarnie. Ty w tych słuchawkach nie usłyszysz nawet włamania słonia.
- Wiem, wiem – kiwała głową. - Muszę zachować czujność.
I znów robiła swoje.
Robert zabronił jej chodzić do ginekologa-mężczyzny, po tym, gdy przeczytał o seksualnym maniaku usypiającym pacjentki w czasie badania. Niestety, został zignorowany.
- Przecież to lekarz, głuptasku.
- ORAZ wciąż mężczyzna. Hormonalnie niepewny osobnik.
Nic nie wskórał.
Wkrótce po tym zatrudnił dla Ariadny ochroniarza. Zwolnił go jeszcze tego samego dnia; pędem wrócił z pracy i wywalił oszołomionego olbrzyma z domu.
Godzinę wcześniej, w kancelarii, w obecności klientki, ze zgrozą uświadomił sobie, że zatrudniając ochroniarza, wpuścił do domu hormonalnie niepewnego osobnika.
Więc jego żona nadal była zagrożona, a on dławiony strachem.
Grozę powiększał fakt, że w gminie były dwa szpitale psychiatryczne, z których co najmniej raz w miesiącu czmychał jakiś pacjent o mózgu szaleńca-zabójcy. Chodziły ponure plotki, że tak częste ucieczki stymulowały straszne, bezprawne eksperymenty i tortury, czynione jakoby na pacjentach przez personel. Podobno zmuszano nawet samych pacjentów, by zadawali sobie męki...
Czy rozpaczliwe ucieczki mogły zatem dziwić?
W chwilach, gdy samochody pościgowe krążyły po okolicy, Robert dosłownie barykadował dom. Przez okna, skulony jak Gollum, obserwował stalowe furgony sanitariuszy, przejeżdżające – to doprawdy paraliżowało – bardzo powoli i nieomal bezgłośnie. W dodatku same w sobie były jakieś surowe, mroczne, złowróżbne. Stalowe citroëny H z lat 50. Dziwny widok, zważywszy dekadę. Dziwny widok, zważywszy rejon, bardzo słowiański, i nie bardzo frankijski.
Te furgony kojarzyły się mu – trochę absurdalnie, ale nic na to nie mógł poradzić – z więźniarkami Gestapo i garnizonów francuskich w Algierii.
Z porwaniami.
I zabijaniem. Wszystkich pojmanych nieszczęśników.
Nie dawało mu spokoju, że te niespiesznie krążące ambulansy zawsze miały szeroko rozsunięte boczne drzwi. Zawsze.
W oczywistym celu. By porwać w biegu uciekiniera. Wciągnąć i odjechać. Wrócić w mury z pruskich cegieł...
Ariadna śmiała się oczywiście z tych wszystkich historii.
Ano tak. Piękny dom, ogród i salon-generator. Tylko ta niefrasobliwość żony i sąsiedztwo tych szpitali...
Robert westchnął, odkładając książkę. Przygody Sherlocka Holmesa będą musiały zaczekać. Lepiej wstać i rozmówić się z Ariadną. W końcu kiedyś zdoła chyba przeprogramować jej mózg i ujrzy ją rozsądniejszą i – o to wszak szło – mniej zagrożoną. Bezpieczniejszą.
A pretekst był akuratny; znów odkurzała pokoje – ściśle: kuchnię i jadalnię – z muzyką w uszach, beztrosko oderwana od życia i jego mrocznej strony.
Stała czujność.
Znów westchnął, pokręcił głową i powoli wstał z fotela. Potoczył ponownie nieco przygaszonym wzrokiem po wystroju salonu. Gdybyż jeszcze tylko Ariadna była ostrożna, przezorna, zdyscyplinowana... Wtedy miałby poczucie kontroli nad wszystkim, a jego życie byłoby rajem.
Powoli ruszył do jadalni. Gdy znalazł się w holu, któremu czerwone luksfery nadawały niezwykły klimat, rzucił okiem na otwarte w stronę ulicy frontowe drzwi. Przystanął i zmarszczył brwi. A potem zrobił ku nim kilka kroków, myśląc o żonie z odrobiną złości.
Kochał ją i właśnie dlatego jej całkowity brak poszanowania własnego bezpieczeństwa oraz – tym bardziej – zrozumienia jego lęku i zatroskania – były wprost nie do zniesienia.
Czujność. Stała czujność.
Przystanął w wejściu i wyciągnął dłoń do mosiężnej klamki w kształcie pawianiej głowy. Ale nie zamknął drzwi.
Z rozszerzonymi oczami patrzył na dziwną, doprawdy przerażającą postać, która biegła z ulicy wprost ku niemu.
Był to mały... tak, raczej gnom niż człowiek. Skarlały, koślawo biegnący, o łysej, jakby obtłuczonej ciosami pałek głowie gnom. Już sama postura i uroda oddalone od norm śródmiejskich o jakiś tysiąc lat napawały przestrachem. Acz nie tylko.
Gnom wydawał dźwięki. Coś jakby piskliwy skrzekot jenota podtapianego w rynnie.
Zaś jedyny ubiór stanowiła przydługa, sposobna na salę porodową biała koszula, uwalana ciemną krwią.
A w dłoni trzymał... No tak, nic pomyślnie rokującego – małą, zębatą piłkę, splamioną czymś, co na pewno nie było sokiem z buraków.
No i biegł naprawdę szybko.
Robert wydał z siebie osobliwe gulgnięcie godne berbecia, po czym, chaotycznie rzucając się ku drzwiom, stracił równowagę i runął w dół ganku po marmurowych schodkach.
Zerwał się błyskawicznie, lecz przerażający gnom w zakrwawionej koszuli już stał nad nim. Robert ujrzał przeszywające go wytrzeszczone, poczerwieniałe oczy.
- Oniii oniii oniii niii iii oniii! - zaskrzeczał gnom, unosząc w górę rękę z piłą.
Robert krzyknął z trwogą i niezdarnie – acz bardzo silnie – pchnął strasznego człowieczka. Całkiem skutecznie. Gnom pisnął i w półobrocie zwalił się w trawę.
Robert poderwał się z wrzaskiem.
- Ariadno!! Ariadno!!
Oczywiście nie mogła go słyszeć. Odkurzała jadalnię ze słuchawkami na uszach.
Tymczasem gnom zapiszczał i zaczął się podnosić. Robert z rozpaczą pomyślał o swoim toporku, który został w marynarce, na wieszaku...
I nagle usłyszał krzyki. Od ulicy, z leciwego ambulansu – klasycznej stalowej furgonetki citroën H - biegło dwóch zaaferowanych sanitariuszy.
Bardzo zaaferowanych. Jednoznacznie. Biegli, krzycząc i wymachując rękami, w których trzymali sieć i paralizatory. Nie było wątpliwości. Znów z któregoś ze szpitali uciekł pacjent.
Szaleniec-zabójca.
Gnom z piłą do metalu.
Z pewnością rżnęła kości bez mozołu.
Sanitariusze byli w połowie drogi, kiedy pacjent wstał i spojrzał na Roberta strasznym wzrokiem.
- Oniiii oniii oii!!! - znów zaczął wznosić rękę do ciosu.
Półprzytomny ze zgrozy Robert pchnął go z całych zdeterminowanych sił. Gnom zdołał tylko otworzyć szerzej oczy, zamachać rękami, wypuszczając piłę – i runął z dynamizmem, uderzając czaszką w marmurową krawędź jednego ze schodów. Chrupot pękającego czerepu był tak niemiły jak jednoznaczny.
Gnom umarł, gdy zziajani sanitariusze dopadli ganku.
- O, Jezu, no!! - jęknął ten, który trzymał sieć.
Drugi, który zaciskał dłoń na paralizatorze, w ponurym milczeniu patrzył na nieruchome ciało zbiega.
Podobnie jak Robert zresztą. Oszołomienie sprawiło, że nieomal sam stał się kawałkiem marmuru, zawieszonym nad trupem.
- No i coś pan narobił! - wybuchnął sanitariusz z siecią.
Robert drgnął i podniósł na niego wstrząśnięte oczy.
- Ten pacjent... on... ja nie chciałem... zabiłby mnie... żona...
- Psiakrew, człowieku! Dlaczego pan go popchnął! Wołaliśmy, żeby pan czekał spokojnie! Do cholery, doktor Ropuszek chciał tylko poprosić o łyk wody! Upał jest.
- Doktor... ?
- ...Ropuszek. Nasz najlepszy chirurg.
- Którego pan zabił – dokończył chłodno sanitariusz z paralizatorem.
- Doktor?? - bełkotał porażony Robert. - Ropuszek?? Ale on...
- Psiakrew! - krzyczał sanitariusz z siecią. - Najlepszy chirurg, jakiego mieliśmy!! Otwierał dwunastu chorych dziennie! Co my teraz zrobimy?!
Robert utracił zdolność pojmowania – a także – niestety – samoobrony. Zbyt długo żył w napięciu i niezrozumieniu, zbyt wielki szok przypieczętował tę przeciągniętą w czasie udrękę.
Stał przygarbiony, kiwając dziwnie głową i wodząc tępym spojrzeniem od zwłok do sanitariuszy.
- Cholera, cholera – mamrotał załamany sanitariusz z siecią.
- Zaraz – zmarszczył brwi jego towarzysz. - A borować pan umie? - spytał Roberta, mierząc go dziwnym, niepokojąco badawczym wzrokiem.
- Zęby??...
- Ściany!
- Ta... tak...
- No to bierzemy go – człowiek z paralizatorem zwrócił się do kolegi z błyskiem w oku. - Nadaje się.
- Nadaję się? - wybełkotał tępo Robert. - Ale do czego?
- Na chirurga – odparł swobodnie sanitariusz. - Zabił nam pan chirurga. Teraz pan będziesz borować chorym w czaszkach i kościach, by odzyskali radość życia.
Sanitariusz z siecią zachichotał.
- Jak to? - Robert próbował bronić się strzępami rozumu, lecz młot otumanienia był zbyt ciężki. - Ja nie mogę operować... Ja mam salon...
Sieć sfrunęła mu na głowę, splotła się silnie, jakby żywo, kalmarowo - i runął bezwładnie w trawę, nieomal twarzą w twarz z gnomem-chirurgiem.
Ręka z paralizatorem zawisła nad nim w osobliwej formie kolejowego semafora.
- Ja nie mogę być lekarzem – bełkotał. Spojrzał w okno i nagle ujrzał przez szyby jadalni Ariadnę, tańczącą z odkurzaczem i niewątpliwie rozśpiewaną. - POMOCY!!!
Policzek był surowy i bolesny.
- Proszę się opanować – usłyszał potępiający głos. - Pan jest lekarzem. Chirurgii.
Spojrzał po sobie zrozpaczony. W sieci niespecjalnie wyglądał jak lekarz.
- Przecież ja wyglądam jak... Jestem pacjentem! - zaprotestował żałośnie.
Paralizator plunął błękitnym jęzorem, wgniatając mu twarz w mokrą trawę.
- Wszystko w porządku – usłyszał ciepły, kojący głos. - „Doktor” Ropuszek też był.