JustPaste.it

"Warkocz Bereniki" - II

Fragmenty powieści.

Fragmenty powieści.

 

 

 

  „Warkocz  Bereniki” - II


(…)

W Krakowie witał go Michał, „Kapusta”, kumpel, rejsowy brat, witał z uczuciem i serdecznie, jak zagubieńca po latach niewidzenia. Objął go zaraz za progiem, siarczyście strzelił z dubeltówki, po namyśle poprawił z obu luf tak głośno, że każdy zwierz by umarł ze strachu, zaczął go poklepywać swoim wrednym zwyczajem, zaśmiewać się, oczy mu błyszczały jak pozycyjne światła.

– Alojz, ty diable wcielony. Tyle czasu gęby nie pokazać!

Złapał go za klapy, wciągnął głębiej i wesołym kopniakiem zamknął za nim drzwi od mieszkania. Drzwi trzasnęły, westchnęły i znów się otworzyły.

– Grażyna, Alojz przyjechał!

Zaczęły się szmery, szurgoty i przeciągi, zrobiło się zamieszanie. Gdzieś z kąta, niby kamyk z procy, wyskoczył mały syn Michała, popatrzył, miauknął, błyskawicznie się schował, diabli wiedzą gdzie. W kuchni brzdęknęło, huknęło, zapłakała rozbita szklanka.

– Alojz.

– Witaj, Grażynko. Jakaś ty śliczna!

Grażyna spłonęła jak papier w piecyku.

Michał zaraz go wziął w obroty, zaprowadził do pokoju, posadził na honorowym miejscu przy stole, przyjrzał się, czy mu pasuje do mebli i zadowolony chrząknął, potem roześmiał się głośno.

– Nic się nie zmieniłeś, stary, jak Boga kocham. Zamiast białego mundurka masz popelinę na grzbiecie i portki w kancik. Reszta tak trzymać.

– Dawne dzieje – powiedział Alojz leniwie – te białe mundurki. Tylko harcerze bawią się jeszcze. Jak ty cholernie statusiałeś, Kapusta, wyglądasz jak swój własny starszy brat. Ale koszulkę masz z młodszego.

Uśmiechnął się, odepchnął stół kolanem, wylazł na wolną przestrzeń.

– Coś ty mnie usadził za meblem jak ambasadora? Nie ma w tym domu fotela?

– Jest, nawet bujany – obraził się Michał – ale dla mamuśki. Ty masz siedzieć przy stole, bo zaraz coś podamy. Grażyna!

– Zajęta jestem. Jak skończę, to przyjdę.

– On nie chce siedzieć przy stole.

– Przywiąż go jakąś liną. Te wasze żeglarskie węzły.

Zachrobotało coś w sąsiednim pokoju, zakaszlało, otworzyły się drzwi. Alojz skłonił się teściowej Michała, jak ambasador przed królową. Mamuśka obdarzyła go grymasem zupełnie podobnym do uśmiechu.

Grażyna wyglądała z kuchni, mrugała, puszczała oko, niezadowolony Michał srogo na nią spojrzał, machnął pięścią.

– Rób-no coś szybciej, jak Boga kocham, chłopak po podróży, w gardle mu pewnie zaschło i żołądek warczy. Ruszaj się, kruszynko, nie rób nam wstydu.

Oderwał Alojza od promiennej mamuśki, znowu usadził przy stole, krzątał się, poświstywał. Wyciągnął czysty obrus, serwetki, szklaneczki, filiżaneczki, kieliszeczki – wszystko to rozkładał, rozstawiał z rozkosznie uroczystą miną, porozumiewawczo zerkając na przyjaciela.

– Czemuś powiedział, że statusiałem? Trochę mi sadła przybyło, prawda, ale niedawno byłem w kiepskim rejsie na Alandy, świetnie w dupę nam dał kochany Bałtyk. Zaliczyliśmy Marienhaminę i nawet Tallin, bracie. Jak Boga kocham.

Alojz przyglądał mu się z niedowierzaniem, jakby przypominał sobie Michała, Kapustę, którego znał tak długo, że aż mu ćmiła się pamięć. Statusiał, obsadełkował się Michał, po dawnemu był jednak głośny i nieszczelny niby kutrowy silnik z Pucka.

Mrucząc i pykając postawił na stół salaterkę z grzybami, spojrzał wrogo, przestawił. Grażyna wniosła herbatę, jasnym dźwiękiem zaśpiewały kolorowe rosyjskie łyżeczki, takie same jak u mamy i u niego w domu. Alojz patrzył przekrzywiając głowę, uśmiechał się pełen wesołej nadziei i oczekiwania także.

– Co się z tobą działo przez te lata, stary? Żonę masz śpiewaczkę, w operach śpiewa, co? Mówił mi Pafnuc w zeszłym roku, ukleja wędzona, że sławna ta twoja żona, wciąż o niej w gazetach piszą. Jak Boga kocham. Syna też masz, co?

Zmienił się trochę Kapusta, nabył nowych przyzwyczajeń. W szczególny sposób jego hałaśliwość i ciurkające słówka bardziej teraz pasowały. Ciurkanie przywodziło na myśl zepsuty kurek, z którego ciurka wprawdzie głośno, ale z przerwami, psykaniami.

– Tyle czasu, Alojz. Czemuś nie pokazał się wcześniej?

Czyż należało mu odpowiadać? Alojz znów się uśmiechnął, skrzywił, Michał i tak nie zamierzał go słuchać.

− A działo się, bracie, działo. Jak Boga kocham!

Grażyna przyniosła dziwną pękatą butelkę, oszronioną i nieprzejrzystą. Michał porwał tę butelkę, pochrząkał nad nią, poświstał, po chwili zgrabnie, z rozmachem ukręcił jej srebrny łeb.

Polała się skrząca, zimna jak kryształ gorzałka.

 

93b0f186c2cf6cba52994d8b4c7226af.jpg

Michał gadał bez przerwy, oglądał go, podziwiał, Grażyna wesoło się zaśmiewała, zapraszała do jedzenia i picia.

– Obyś piękniała, Grażynko, jak wiśniowe drzewo, każdego roku bardziej.

Zwilgotniały mu oczy od wspomnień. Zrobiło się miło i troszkę niemiło. W dawnych latach ambitnie podrywał Grażynkę i bardzo się obawiał, że a nuż mu wyjdzie.

– Pamiętasz, jak cholernie zmarzliśmy w Narviku? Jak Angoli upijaliśmy żubrówką? Jak Boga kocham. Najlepiej, kiedy Pafnuc pokazywał w tym salonie, jak się węzły na krawatach robi – Michał gaworzył, śmiał się, oczy mu też zwilgotniały. – Najwłaściwsze węzły na krawatach to są cumownicze, dwa sztyki z przedziałkiem. Jak Boga kocham. Co to za czasy były!      

Grażyna patrzyła na Michała zdumiona, mamuśka z aprobatą. Wyglądały tak, jakby dopiero miały zamiar przyjąć go za swego.

Michał zaśmiewał się, aż nim kolebało, pił bez mrugania okiem jak na zejmana przystało i z beznadziejnym uporem próbował upolować widelcem grzybka. Widelec pukał w talerz, grzybek zręcznie odskakiwał i pokazywał figę.

– Sukinsyn –  z nienawiścią wymruczał Michał.

Alojz przypatrywał mu się, kibicując grzybkowi. Miło mu było siedzieć tak oto wśród sympatycznych starych znajomych, słuchać i nie słyszeć gadaniny Michała, widzieć i nie zauważać uśmiechów Grażyny, po prostu siedzieć i czuć się dobrze.

− Kurwa − powiedział Michał. Bodnął z całych sił, a grzybek wskoczył do kawy. Alojz popłakał się ze śmiechu.

Kawa się zresztą wylała. Zawstydzonej, zarumienionej Grażynce także pokazały się łzy. Mamuśka zażegnała burzę, częstując Alojza wymyślnym papierosem i banalnie zalotnym spojrzeniem.

Zalotność przejrzałej mamuśki miała charakter zawodowy.

– Ciebie, Grażynko, przygasił Michał, co? Jego dusza to ciasna skarpetka, na kurkę domową cię przerobił.

– Co ty mi żonę buntujesz, do cholery – wściekły Michał zrezygnował z grzybków. – Domowa nie domowa, rozumu ma dosyć. Skończyła trzy lata historii? Skończyła, starczy. Głupiej żony bym sobie nie brał.

– Szkoda dziewczyny – Alojz zamyślił się. – Ładna.

Szczegółów nie wyjaśnił.

– Pij, nie opuszczaj kolejki – zachęcał go Michał. – Pij, bracie. Czy nie widzisz, jak ona gapi się na ciebie?

– Może dawno chłopa nie widziała – Alojz pobłażliwie przyjrzał się zmieszaniu Grażyny. – Chłop tak na nie działa, wiesz? Ty co, kurko domowa, oczu nie wypatrzysz?

– Co by miała wypatrzeć? – zdziwił się Michał. – Czyś ty takie cudo? Kruszynko, daj mu jeszcze kawy, bo wiesz, jaki on jest, nic się nie zmienił. Kawę pija wiadrami niby koń wodę. Jak dostanie za mało, to nas obgada przed wszystkimi.

Zachwycony spojrzał na Alojza.

Grażyna kroczyła od drzwi z tacą parujących filiżanek, rozstawiała je na stole, wciąż uśmiechnięta, pobrzękiwała kieliszkami na bocianich nóżkach. Michał napełniał je złotawym ciężkim płynem, chwalił się francuskimi łupami mamuśki, która także była niezgorszym wędrowniczkiem.

Siedzieli, gadali, pili i palili, ubywało płynów i czasu.

Radzili sobie nawet z grzybkami.

Nagle Alojz, patrząc na pucołowaty, nieco głupawy uśmieszek Michała, na miłą i ładną, w tej ładności banalną twarz Grażyny – poczuł, że robi mu się nudno, tak jakoś odświętnie. Wypełniła go mgła z lenistwem, jak słodka śmietana. Zdawało mu się, że będąc w długiej podróży wysiadł na niewłaściwym przystanku.

Wieczorem pożegnał się z Michałem, Grażyną i mamuśką, nic im nie obiecując, nigdzie nie zapraszając, wyszedł ucichły, spochmurniały, za progiem w bramie sztywno postawił kołnierz wiatrówki. Kroczył ostrożnie, lekko, jak po trzeszczącym lodzie.

Chciało mu się śmiać, ale ponieważ nie wiedział z czego, zachowywał powagę. Z odrobiną wzgardy myślał o sobie.

Depcząc ostre przyziemne cienie siadł na ławce przy plantach, jakby nieświadom, gdzie jest. Czy to Kraków, miasto tylekroć przemyślane i wyobrażone, z którym kiedyś łączyło go tak wiele? Obcy, nie zawsze słyszalny szum miejski, jak alarmowy zamierający sygnał, mówił o dawnym podnieceniu, które minęło, lecz wciąż jest oczekiwane.

Tak właśnie odczuwa się myśl o wielkiej radości, niepostrzeżonej wówczas, gdy trwała.

           

*  *  *

Na sąsiedniej ławce siedział mały suchy staruszek, smętna zbieranina gnatków przykryta kapeluszem tak lśniącym, jakby to był cylinder. Bystre królicze oczka uporczywie wpatrywały się w niego.

– Daremność – pomyślał nieprzychylnie – daremstwo nieogarnione. Smutek umiarkowanych klimatów, zbędnie przedłużających życie.

Nachmurzył się, lecz drgnął za chwilę.

Tę twarz pomarszczoną, spękaną niby zmierzch w odrapanej bramie, rozświetloną z wewnątrz łagodnym blaskiem, znał przecież doskonale. Gwałtownie wytężył pamięć, jak chory wróbel muskuły.

Staruszek zakrzątnął się, wstał. Alojz nie patrzył na niego, wiedział: zaraz się zbliży i skłoni tym śmiesznym kapeluszem, jak tylko w Krakowie umieją.

Staruszek zbliżył się, kapeluszem obrysował kółko.

– Nie poznajesz mnie, Alojz? Przecież to ty jesteś. Tak wiele lat się nie widzieliśmy.

Natychmiast Alojz przypomniał go sobie. I zdziwił się, bo dawno zdołał go wpisać do rejestru szacownych przeminiętych.

Przed laty lubił figle. Nie był taki zgnębiony, zanikający.

 

0ba2a17844bfaf3f4bc677df3e68148e.jpg

Zgiąwszy się, złapał za poły wytartego płaszczyka i pokręcił nad ławką szczupłym tyłkiem, nim zdecydował się położyć go na deski. Kapelusz zsunął mu się w bok, żałośnie i zawadiacko.

– Wiele lat – powtórzył gderliwie, jakby rozsierdzony. – Lecz nie tak znowu wiele. Powinieneś pamiętać przychylnych ci ludzi.

– Całe wieki nie byłem w Krakowie – rzekł Alojz zdumiony tym, co usłyszał. Zdawało mu się, że sam wymyślił te słowa.

Staruszek energicznie machnął wąską rączką, poprawił kapelusz. Gest był też krakowski, szwoleżerowski − jednym palcem do ronda. Buciki miał stareńkie, rozkłapane, w prawym bezwstydnie i bezbronnie tkwiła bosa stopa.

– To dla mnie bardzo bolesne miasto – dodał nagle Alojz, wytrącony z równowagi tą bosą stopą. Wyobraził ją sobie bez buta, gmerającą palcami.

– Jak można tak mówić o rzeczy martwej? Czy rzecz martwa może być bolesną? Miasto, zbiorowisko kamieni – powiedział staruszek z goryczą  w nadpękniętym głosie.

Pies biegł alejką, spojrzał na staruszka i nagle odskoczył w bok.

– Kamienie, napisy, czas jak formalina. Oto przed nami gród Nekropolis. Dużo wierszy napisano o miastach pełnych ludzi, lecz pozbawionych życia.

Staruszek namyślił się, następnie skinął powolutku głową. Wątły kaszelek brzmiał żałośnie kpiąco.

– Może masz  rację, może ja już widzę rzeczy coraz bardziej podobnymi do mnie samego. Może to także dla mnie jest bolesne miasto. Kraków, moje miasto – zaszeptał – życie moje.

Alojz pochylił głowę. Nadal wszystko było jak we śnie, który nikomu się nie śni. Wydawało mu się, że sam siedzi na tej ławce i tylko wspomina staruszka.

– Nikt już nie czyta moich książek – cicho powiedział staruszek, jak gdyby wracał z ich pogrzebu. – Pobłądziłem, nie tak pisałem, jak należało. Chwalili mnie, oszukiwali. Potem zabronili. Teraz wszystko rozumiem, kiedy jest za późno. Ale wciąż jeszcze nie wiem, co należało pisać. Nie wiem.

Alojz odczuł lęk, rozejrzał się dokoła.

Siedzieli w szarości i zieleni, w drgających cieniach konającego słońca, czas bez różnicy układał na nich te same ciężary.

Potem staruszek zaczął przyglądać się Alojzowi z przedziwnie dziecinną, zaborczą ciekawością. W odrapanej bramie jakby się pożar zapalił.

– Dawno nie czytałem niczego twojego, jakoś nie mogę znaleźć, choć szukam czasami, szukam...

– Nie piszę nic – zachrypiał gniewnie, patrząc w nastroszone oczy, jak w smutne oczy konia. – Przeszła mi megalomania.

Staruszek zmarszczył się pogodnie, bez przyczyny westchnął.

– Źle czynisz, źle. Ale to nic, życie samo upomni się o ciebie, kiedy nadejdzie pora. Jeżeli ma nadejść – dodał – jeżeli ma...

Zaszurał bucikami, zamachał rączkami, zwróciwszy się ku trawie uchylił kapelusza, wysmarkał się z przyjemną ulgą.

Alojz wykrzywił się, mało nie zasnął. Kraków – to powrót do zapomnianych spraw, do porzuconego świata. Te sprawy stały się już cudzymi sprawami, świat stał się cudzym  światem. Czuł się tak, jak gdyby pozamykano jego stare szkoły zardzewiałym kluczem, uczelnię zrównano z ziemią przed tysiącem lat. Twarze nauczycieli, zalane cuchnącą burą sepią czasu, to martwe portrety w podobnie martwej pamięci, negatywy fałszywe tak samo jak pamięć.

Może naprawdę to tylko Nekropolis – miasto spraw umarłych i umarłych nadziei, zbędnych, nie pamiętanych. Po co, w jakim celu zaplątał się tutaj? Nic nie wskrzesi dawno ucichłego dźwięku, nawet ponowne uderzenie w klawisz.

Wyniośle spojrzał na staruszka, który siedział spokorniały, błądząc oczyma po gasnących alejach. Myślał o nim pobłażliwie, ze współczuciem. Nie bał się. Już wiedział, że w ogóle nie było czego się bać.

Wokół ubywało ludzi, alejami nadciągał chłód w postaci ciemnego wiatru, cieni pęczniejących milczeniem, drzew kroczących w mrok.

 

 

(…)

Izdebka Basi nie była wielka, lecz wygodna. Stał w niej podwójny tapczan, stolik z dwoma fotelikami, spora szafa, przy drzwiach na starym kredensie ceramiczna misa, szaro polewana, takiż kubeł z wodą. Na oparciu krzesła wisiały ręczniki, czysto, do białości sprane.

Wysokie rozległe okno wyglądało ku jezioru i lasowi.

– Rozgość się – powiedziała Basia za mamą. – Pół szafy należy do ciebie, także pół tapczanu.

I nie wiadomo dlaczego dodała:

– Jak chcesz, tapczan możesz przedzielić deską.

Alojz się uśmiechnął, nic nie odpowiedział. I właśnie ten uśmiech sprawił, że nagle skoczyło jej serce, aż zabrakło tchu.

Wiązy głucho szumiały nad domem, tak samo szumiało jezioro i pobliski las. Biegnąca obok domu droga kończyła się rozjeżdżonym przez wozy zjazdem do jeziora – tam nabierano do beczek wody potrzebnej w gospodarstwach, pławiono konie, pojono stada krów.

Na ławie pod wiązem siedział tata Basi, kurzył śmierdzącą osobistej roboty fajkę, kapryśną jak rozpieszczona jedynaczka. Kurzył starannie, z lubością, pieszcząc ją właśnie.

Sprawiało mu przyjemność, gdy mówił o fajce „muchobojka”.

Zawsze te same pasiaste spodnie z miękkiej wełny, wpuszczone w wysokie buty o zabawnie pomarszczonych cholewach, ta sama koszula bez kołnierzyka, żółty sweter na każdą porę roku, przemądra długa kamizela z niezliczonym mnóstwem tajnych i jawnych kieszeni, we wszystkich kieszeniach zaś – skarby. Przeróżne.

– Idź, Baśka, do matki, coś jej pomożesz. My tu pogadamy sobie z tym twoim chłopakiem, co nie chce być twoim.

Nie było wiadome, czy o drogę pyta.

Alojz pojmował o co chodzi. Szanowali go tutaj i zarazem lekceważyli. Szanowali rozum, lekceważyli bicepsy. Tu oceny miały realne podstawy.

Basia spojrzała niespokojnie na jednego i drugiego, w końcu wzruszyła ramionami, poszła. Został po niej konwaliowy obłoczek, zwiewny i piękny, jak ona sama.

Alojz stęknąwszy usiadł na ławie, za chwilę wyjął papierosy. Tata Basi bezceremonialnie sięgnął po jednego. Nim zakurzył, dokładnie go obgniótł.

– Porządne kurzysz – zauważył – jak należy. Bo do trumny też trza używać porządnych gwoździ.

– Ten tytoń porządny? – z zadowoleniem spytał Alojz.

– Ten z fai? Porządny, samosieja. Pół ruska, pół jankeska. Tyle jeszcze w polu robię, co trocha tytoniu mi rośnie i kartofli na zimę. Kartofle też porządne. Omasta w chlewie, chrząka sobie. I dwie holenderki mleczne, żeby do kawy było, no i dla drobiazgu, śmientany nie licząc.

− A konie?

− Na co konie? Za jednego konia siedmiu świń kupić można.

– Nie żal wam było tyle pola oddawać?

– Życie bez pola inne. Spokojniejsze, cichsze. Z początku przywyknąć nie mogłem, za dużo wolnego było. No to pomalował ja chałupę, stajnię, potem cierpliwości zbrakło.

Alojz pomyślał, że na wiele mu rzeczy „cierpliwości zbrakło”.

– Trocha też mebli się nakupiło, Baśki pokój wyrychtowany, żeby nie przestała przyjeżdżać, bo strasznie się już miastowa zrobiła. Resztę trzymam, nie ma rady. Wykup za Baśkę, jak ją kto zechce.

Alojz spojrzał zdumiony. Druga aluzja? Na coś takiego dotąd sobie nie pozwalał. Czyżby Basia mu się poskarżyła?

Baśka. Co za Baśka? Tak się o kozie mówi. Lecz co to za koza taka, do której przy sprzedaży trzeba dokładać jeszcze, zamiast zarobić na tym?

– Samogonu mam sto pięćdziesiąt litrów – ciągnął tata Basi, z przyjemnością pykając. – Pierwszorzędny samogon, osiem lat naciąga. Nie szkodzi, jak jeszcze trocha naciągnie. Lepszy będzie.

– A jak w tartaku? – Alojz odciągał go od tematu. – Nie za dobrze płacą, co?

– Ile zapłacą, tyle zapłacą, i tak się więcej ukradnie – tata Basi uśmiechnął się nieskąpo. – W Kiełbonkach, w Koczku, nad Kierwikiem ludzie się budują, masę drzewa im wozimy. Wciąż za mało.

– Rachunki wystawiacie?

– Ludzie nie takie głupie. Jeden transport z rachunkiem, trzy bez rachunku. Nikt nie dojdzie, żyć trzeba. No to się dzielimy po bożemu, krzywdy nie ma.

Być może, kpił nieco. Alojz nie umiał się zorientować.

– Chodź do domu, matka tam coś przygotowała, ja też postawię lepszą flaszkę, nie pożałuję.

– Jak to się dzielicie po bożemu? – chciał wiedzieć Alojz.

– Zwyczajnie. Jak coś kosztuje, niech tam, tysiąc złotych, to kupiec płaci siedemset, czyli dla niego trzysta, tyle samo dla ludzi i tyle samo dla kierownictwa. Po bożemu.

– Dwa razy trzy to sześć, a dostajecie siedemset.

Tata Basi popatrzył pobłażliwie, rozłożył ręce.

– Przecież i wódki za coś kupić trzeba.

0faf47b38908a167b46d53cffd993d9d.jpg

 

 

Połowę wielkiej kuchni zajmował piec, skomplikowana budowla z masą schowków zakamarkowych, z zapleczem – zapieckiem. Ten zapiecek, pełen ongiś koców, kożuchów, szmat przeróżnych, zajmował dziadek Basi, póki nie umarł. Teraz było tam czysto i pusto, nie licząc ogromnego drewnianego czerpaka z mosiężnym okuciem. Czerpak służył do nalewania gorącej wody w wiadra. Gorącą wodę nabierano z kotła wpuszczonego w piec. Kocioł mieścił wiele wiader wody. Czerpak nie wiadomo czemu nazywano łyżką.

U wejścia, na ciężkiej starej ławie, stały dwa klepkowe cebry z uchwytami, napełnione zimną studzienną wodą. Co pewien czas wlewano ją do kotła i na nosidłach przynoszono świeżą. To była woda do picia i gotowania.

Zuchowato potrzaskiwały smolne drwa. Płomyki jak krasnoludki wyglądały szparami spomiędzy kręgów blach. Nad piecem wisiały zżółkłe pęki suszącego się tytoniu. Wisiały zresztą wszędzie, w całym domu.

Część kuchni tworzyła sionkę ze schodami na strych. Właściwie nie były to schody, raczej drabina z szerokich desek, stroma i bez poręczy. Otwór w suficie zamykano klapą, zwalniając konopny sznur.

Na górze mieszkał brat Basi z bratową i drobiazgiem. Zajmowali dwie izby wydzielone ze strychu. Drobiazg śmigał po tych schodach - drabinie z nieopisanie wprawną przyjemnością.

Na dole prócz kuchni także były dwie izby. Jedna duża, gościnna, druga sypialna. Gościnna była jaśniejsza, staranniej utrzymana i umeblowana. Z sionki było jeszcze wejście do łaźni, zwanej baną, służącej również jako pralnia. Wyłożono ją gładkimi deskami, o białym połysku luster.

W tej banie było szczególnie przez Alojza podziwiane urządzenie, monstrualna wanna z klepek, w której bez trudu można było kąpać cały drobiazg hurtem, z rodzicami na dodatek.

Zresztą tak właśnie się kąpano, z podziałem na płeć, od pewnego wieku. Kąpiele pojedyncze były czymś wyjątkowym.

– Prosimy, gościu, prosimy z Bogiem.

Dużą izbę odświętnie oświetlono elektryczną lampą, która po trzech latach wciąż była tu nowością, skąpo używaną. Rodzina stała przebrana uroczyście, z minami pełnymi surowego przejęcia. Alojz i Basia  stanęli u szczytu długiego stołu.

Zdawało mu się, że powinni się trzymać za ręce.

Niezmienne w zwykłości, różnorodności i mocy, zapachy spychowskiego witania, Basinego domu. Tytoń, samogon i muł jeziorny, mysie odchody, znachorskie pęki ziół, smutek butwiejącego drzewa. Zapachy życia, trwania i rozrodu. Pierwszego dnia nos nie był otępiały.

Mama Basi wzięła talerzyk z chlebem posypanym solą, zbliżyła się do nich obojga, przeżegnała ich powoli, godnie.

– Witam was w imię Boga jedynego tym chlebem i pokornie wam dziękuję, żeście nas nawiedzili. Wszystko nasze niechaj będzie i wasze. Amen.

Alojz ułamał kawałek chleba, szybko połknął. Basia uczyniła to samo, po nich inni. To było przełamanie się chlebem, zostali powitani. Od tej chwili oboje byli gośćmi, gdyż i Basię tak traktowano przez uszanowanie dla jej wykształcenia.

Wszyscy zaszurgali krzesłami, nogami, siadali. Alojz stał, nie poruszał się. Basia pociągnęła go za rękaw, lecz nie zwrócił na nią uwagi, stał i patrzył na jej rodziców.

Zrobiło się cicho. Rodzice i Basia patrzyli zdziwieni. Alojz pochwycił jej łokieć, pociągnął za sobą. Przeszli razem kilka kroków, zatrzymali się przed rodzicami, którzy coś chyba poczynali rozumieć.

– Zwracam się do was, matko, i do was, ojcze, żebyście oddali mi za żonę tę waszą córkę Basię, którą bardzo kocham i pragnę poślubić.

Pochylił głowę, trzymając dłoń Basi przy sercu.

Basia zaśmiała się rozbawiona, lecz nagle łzy poleciały jej z oczu, rozpłakała się. Płakała, wzdychała otwartymi ustami, jak owca w ostatniej chwili życia, potem zgięła się wpół, załamana czkawką. I zwisła mu na szyi.

Za chwilę znów się zaśmiała, naszczekując tą czkawką.

Zrobił się bałagan, rwetes, prześmiechy i ściskania. Basia wzdychała, mama Basi płakała, z nimi ryczały wniebogłosy ze trzy drobiazgi, całkiem bez powodu, tak sobie ryczały.

Tata Basi też jakoś ochrypł nagle, rozkaszlał się, zamrugał. Potem usiadł, wstał znowu i powiedział obcym głosem do syna:

– No, Wojtuś, skoro tak, to trza się brać za robotę.

I rozsypał na stole kuchennym zawinięte w starą ceratę różnej wielkości noże, szerokie i węższe.

Nawet Alojz odczuł chłód bijący z obojętnych ostrzy.

Jeszcze bardziej się przeraził czymś, co zobaczył w oczach taty i brata Basi. Jasne było, że gdyby się teraz cofnął, chyba by jego „sprawili”.

Niebawem w obejściu rozległ się straszliwy kwik świniaka wleczonego do stodoły. Nie zgadzał się z losem za żadne skarby, protestował i błagał o życie, lecz ludziom potrzebne było mięso.

– Jutro – tata Basi przejechał po włosach krwawymi palcami – jutro ogłosimy w kościele i zaprosimy gości, wszystkich zaprosimy. A ślub zrobimy taki, że go będą za sto lat pamiętać.

 

*  *  *

Wprowadził Basię do jej pokoju, zamknął drzwi i w ciemności przygarnął ją do siebie, czując przez ubiór jej ciało tak, jak gdyby była naga. Biło od niej gorąco, dygotała. Wargi miała spuchnięte i pogryzione, słone i pełne słodyczy, świat kołysał się, odpływał, zatracali się w sobie jak świstaki.

– Więc tak smakujesz. Właśnie tak.

– Jak?

– Właśnie tak.

I znów ich nie było długo.

– Nie rób światła – zaszeptała – nie chcę. Dosyć się napatrzyłeś przez tyle lat.

– Na twoje kiecki. Przez tyle lat nie widziałem cię nagiej, nigdy cię tak nie całowałem, nigdy z tobą niczego nie robiłem.

– Spowiadasz się ze mnie przede mną? Zrób teraz wszystko od razu. Wszystko najbardziej grzeszne.

Pstryknął włącznikiem, lampa się nie zapaliła. Basia zaśmiała się, zaczęła zdejmować sukienkę. Widział ją w szerokiej okiennej ramie, na tle jeziora wypełnionego księżycem po brzegi.

Baśniowa kochanka, Selene pianobrzmiąca.

Jakże była lekka i jakże wszechmocna, jak najpiękniejsza muzyka, jak najdłuższy rozkołys największego oceanu.

Znowu ta ostra suchość w ustach i czas rozłamany na pół. Był przecież tym samym człowiekiem i Basia była ta sama – i ten sam świat ich otaczał. Ale wszystko działo się już po drugiej stronie sześćdziesiątego lustra.

Leżeli w pościeli cicho, wstrzymując oddechy.

– Czy to jest prawda? Powiedz.

– Wiem tyle samo co ty.


ab86a3747631fdf3028430a16e56c363.jpg

*  *  *

Szczęście miłości nie trwa w jednym ciele, ponieważ jest na to zbyt wielkie. Pełnia dwóch ciał, w której jednoczy się szczęście, jest odwiecznym obrzędem miłości.

( Co to naprawdę jest miłość? )

Od tysięcy lat mroczne zmęczenie ciała i ślepa szorstkość serca, towarzyszące temu obrzędowi, przeistaczają się w powolne lenistwo zastygającej krwi, która osiągnęła swój cel, w bezkresny spokój rozkoszy i bezczucia, nie mające nazwy w żadnym języku świata.

Język zawsze jest uboższy od tego, co ma wyrazić.

 

*  *  *

Później u mamy Alojza znów były babskie płacze i srogie mamine wymówki, że dawno już to mógł zrobić. Wysłuchał bez mrugnięcia okiem, nie zamierzał sprzeciwiać się mamie.

Zostawił ją z Basią, niech się nagadają, sam poszedł do babci Joasi. Wypadało i jej złożyć meldunek.

Potem przez pół godziny robił awanturę o zapodziane gdzieś trampki, które leżały, rzecz jasna, właśnie na swoim miejscu. Szurając tymi trampkami natknął się na gąsiora, wiodącego stado ku łące i rzeczce. Pamiętliwy gąsior spojrzał nie bykiem, wilkiem. Alojz się roześmiał i polazł do ogrodu.

Jurek i Wandziula z pomocnikiem napełniali kosze złotymi, fioletowymi śliwkami. Przy każdym drzewie stały te kosze. Złote śliwki były aż tłuste, różowe, jak ze słoniny wycięte. A fioletowe − niby wylizane.

U wejścia do ogrodu, pod rozeschniętą starą gruszą, zobojętniały kucyk trząsł się jakby z zimna, bardzo zresztą oszroniony siwizną. Łeb opuścił, oczy miał przymknięte, z pyska ciekła mu ślina.

Na Alojza nie zwrócił żadnej uwagi.

– Kończy się – ze smutkiem powiedział Jurek, podchodząc. – Bez przerwy taki zamyślony, lada dzień się spodziewamy.

Alojz począł głaskać koński łeb i szyję. Też mu się zrobiło smutno, żal kucyka. Jakby dopiero zrozumiał, że czas pożegnać dzieciństwo i smarkaczowską młodość.

Kiedy człowiek spostrzega, że wiele jest dokoła rzeczy nieuniknionych? Czy wtedy, gdy umie godzić się z nimi? Nie miał na tyle odwagi, by spojrzeć w oczy konika.

– Cholerny urodzaj w tym roku – mówił Jurek wracając do pracy. – Gdyby mama nie podpisała umowy z przetwórnią, nie mielibyśmy co z tym zrobić. Zobacz, ile śliwek, jabłek, jeszcze więcej było wiśni, czereśni. Taki rok zdarza się tylko raz na kiedyś.

– Może pomóc wam zbierać?

Jurek i Wandziula zaśmiali się, jakby wygłosił dowcip.

– Nadajesz się do tego jak kulawy do tańca, przez cały dzień może byś jeden kosz nazbierał. Mało razy próbowałeś?

Alojz też się śmiał, nie wątpił ani przez moment, że tak mu odpowiedzą. Zresztą rzeczywiście nie miał wprawy. Poza tym jego pomoc była całkiem zbędna. Czasami, gdy się nudził, zabierał się do roboty, lecz Jurek wszystko musiał za niego poprawiać.

Najbardziej lubił rąbać drwa, przygotowane przez Jurka klocki. Tego nie trzeba było po nim poprawiać. Rąbał doskonale.

– Kiedy wesele robisz? – zapytała Wandziula, przewijając zasikaną, rozdartą  „Pestkę” na rozdartym materacyku pod drzewkiem.

– Czy to ja mam wiedzieć? Już tam Basia ze swoim tatą i naszą mamą uzgodni, co trzeba. Po co się wtrącać?

– Bardzo ją polubiłam, bardzo.

Alojz uśmiechnął się: czyż mogło być inaczej?

Basia pokazała się na werandzie, nie umiała długo wytrzymać bez niego. Zaraz też wyszła mama, obie skierowały się do ogrodu. Basia nabrała śliwek do garści, poczęła zajadać.

– Przepadam za śliwkami – wymruczała.

– Nie jedz tak łapczywie – ostrzegła ją mama – bo ci się łatwo przejedzą.

Kucyk krok za krokiem, delikatnie stawiając kopytka, ruszył w kierunku szopki. Alojz odprowadzał go wzrokiem, nachmurzony.

– W grudniu by skończył dwadzieścia pięć lat – odezwała się mama półgłosem i to zabrzmiało jak wyrok.

Alojz popatrzył na Basię.

– Straszna się beksa zrobiłaś ostatnio.

– A ty nie?

*  *  *

Budząc się nad ranem, przyglądał się jej pięknej twarzy, omroczonej mlecznym snem. W powietrzu niemal słyszalnie brzmiały dźwięczne odgłosy wieczoru – XII Rapsodia. Żywa muzyka była w twarzy Basi, śniącej lekko niby mysz na zakurzonym pudle. Zwiewne tremolo, delikatne i różowe jak poranna bryza, wstrzymywane ciężkawym forte. To był bieg w miejscu, pełen wdzięku.

Kapryśny i niewyobrażalny, niedorzeczny sen kochającej, wykochanej kobiety. Cienie na gładkim niebie, chmurki i wzdychania. Tego nikt nie obejmie skojarzeniem.

Forte, forte.

Jeden temat przewija się przez całą muzykę, jak miłość przez bardzo grząską noc. Forte, allegro, allegro con brio. Błyskawiczny, szklany dźwięk orfeuszowy.

Jakże trudno i zarazem łatwo było pogodzić się z myślą o tym, że wszystko, wszystko w jego życiu musiało nastąpić po to właśnie, by przyszła taka chwila. To, co przegrał i to, co utracił – najwidoczniej zmierzało ku temu, co jest obecnie.

Tak jest. I tak musi być dobrze.

Otworzyła oczy, uśmiechnęła się i Alojz od razu zapomniał o wszelkich myślach. Nie były warte szczęścia, które patrzyło na niego lękliwym niedowiarstwem szarych wyśnionych oczu.

– Jesteś – westchnęła z ulgą.

Zdecydowanym ruchem, jak mgłę skupioną na szybie, starła z rysów miękkość białego snu. Rysy łagodniały, rozświetlone zapadały w głąb, gdzie i on powolutku, w wilgotną rozkosz wchodził.

Objęci ściśle i dokładnie, zwrócili się ku sobie i każde widziało wypukły wizerunek swojej własnej twarzy odbity w patrzących nań oczach.

Ogromna, kołysząca żegluga na rozchwianym okręcie.

Koniuszkami warg całował jej piersi, jakby wino z pucharków smakował. Jakoś dziwnie malała w jego objęciach, odczuwał całą siłę swojej przewagi nad kruchym, żałośnie cieplutkim ciałem.

– Nie mogę napatrzeć się na ciebie – powiedział zdławionym głosem, zdziwiony. – Jaka ty jesteś...

– No, jaka? – spytała wyzywająco, lecz i jej się głos załamał. Dopiero po chwili spojrzała na niego. – Ani razu jeszcze mi nie powiedziałeś, że mnie kochasz.

– A kocham?

– Pewnie, że kochasz, wariacie. Dlaczego mi sam nie powiesz?

– Bo to by było za mało, a więcej nie potrafię.

Tego pięknego ranka kucyk umarł w swojej szopce. W dalekim Spychowie tata Basi wytruł wszystkie psy.



268ae179b1c74437e1726bfcbce4c13d.jpg