JustPaste.it

Społeczność 2.0

Czy przeniesienie życia społecznego do internetu oznacza klęskę społeczeństwa czy tylko ułatwia kontakt

Czy przeniesienie życia społecznego do internetu oznacza klęskę społeczeństwa czy tylko ułatwia kontakt

 

 

dsc2-0.jpg

Już samo sformułowanie: „przeniesienie życia społecznego do Internetu” nie brzmi najlepiej, a prawdę mówiąc – przyprawia mnie o mdłości, bo przeniesienie takie, oznaczałoby klęskę społeczeństwa niechybnie i nieuchronnie.  Na szczęście nie uważam, żeby miało to miejsce w rzeczywistości. Bywając tu i ówdzie, mogę zaryzykować stwierdzeniem, że życie towarzyskie w tak zwanym „realu”, nadal ma się całkiem nieźle. Bez wątpienia istnieje jednak  grupa tych, którzy chętnie z niego rezygnują, na rzecz stworzonych przez siebie - siebie samych w wirtualnym świecie.

W założeniach pomysłodawców i twórców nic w tym złego nie ma.  Ot, dali nam przestrzeń, w której z niezwykłą łatwością możemy odnaleźć przyjaciół sprzed lat, nawiązać kontakty biznesowe lub znajomości z osobami o określonych zainteresowaniach, pracujących w określonych branżach i  porozmawiać z nimi na dowolny temat. Przestrzeń, pozwalającą przedstawić  swoje kompetencje i umiejętności wszystkim zainteresowanym, ułatwiającą znalezienie pracy czy też zbiorowości, do której chcielibyśmy przynależeć, a nawet swojej drugiej połówki. Posiłkując się Wikipedią: Społeczności internetowe zaspakajają naturalne potrzeby współpracy z innymi ludźmi, a także wymiany doświadczeń, informacji czy zainteresowań. Umożliwiają skuteczną realizację celów rozrywkowych i zawodowych. Rewolucyjne tempo ich rozwoju daje podstawy by twierdzić, że mamy do czynienia z następną generacją witryn internetowych i kolejnym etapem w historii globalnej sieci.

Czy jednak wykorzystanie owej przestrzeni jest zgodne z tymi założeniami? Czy głównym jej atutem jest ułatwianie kontaktu?

Wystarczy rozejrzeć się tylko wokół siebie: ile osób, spośród naszych znajomych, nie posiada konta na FB? (to zdecydowanie bardziej „trendy” niż  konto na NK). Garstka. Są oni albo niegdysiejsi albo takim portalom przeciwni  Słyszałam już niejednokrotnie zdanie, że jeśli cię nie ma na Facebook’u – nie istniejesz. Omijają cię wszystkie imprezy, spotkania czy choćby zwykłe wypady na piwo. Patrząc z tej perspektywy, taki portal zdecydowanie ułatwia kontakt. Z niewyobrażalną jeszcze dla naszych dziadków łatwością i prędkością, jesteśmy w stanie przekazać informację do praktycznie nieograniczonej rzeszy odbiorców. Doskonałym przykładem mogą być tutaj rewolucje w krajach Arabskich, które właśnie w sieci wzięły swój początek.

Gdzie więc istnieje niebezpieczeństwo?

W wirtualnym świecie każdy może zaistnieć, wykreować samego siebie. Czasem wystarczy jedna kontrowersyjna wypowiedź, aby zwrócić na siebie uwagę ogromnej masy internautów. Tu pojawia się problem wartości informacji przekazywanych za pomocą sieci. Cytując programistę Zbigniewa Branieckiego: „Wszystkie hasła trendu Web 2.0 można podsumować zdaniem We are the Web. Większy wpływ użytkowników na treści umieszczane w internecie, utrata przez media autorytetu na rzecz zbiorowej mądrości, niesie jednak pewne zagrożenia. W nowym internecie najłatwiej znaleźć informacje "ciekawe" i "fajne", a nie "ważne", "potrzebne" czy "mądre"”. To jednak temat na osobną dyskusję.

Wracając do wirtualnych istnień - w pewien sposób zaspokajają one jedną z podstawowych potrzeb człowieka - potrzebę afiliacji. Czy to dobrze czy źle - kwestia sporna. Osoby niepełnosprawne, pozbawione kontaktu z rówieśnikami czy światem zewnętrznym lub chociażby z natury nieśmiałe i zamknięte, mogą czerpać z internetowych znajomości niezaprzeczalne korzyści. Zwróćmy jednak uwagę na fakt, że w tym świecie wykreować możemy wszystko. Nie tylko nieśmiali stają się śmielsi a chorzy - zdrowi. Źli stają się dobrzy, brzydcy stają się ładni, biedni stają się bogaci, starzy stają się młodzi, a głupi inteligentni. Ktoś mógłby zapytać: co w tym złego? Nic, jeśli jest to dla nas chwilowa odskocznia od rzeczywistości i nie wykorzystujemy jej przeciw innym użytkownikom. O tym z jaką łatwością wsiąknąć w ten świat i zatracić się w nim bez reszty, mówi film Jana Komasy „Sala samobójców”. Porusza on problem dzieci pozostawionych samym sobie z ich problemami, braku szczerej rozmowy i bliskości w rodzinie. Osoba taka (niekoniecznie dziecko), nie mając się do kogo zwrócić i nie znajdując wsparcia wśród najbliższych, szuka bratniej duszy w Internecie. Zastanówmy się, na ile taka wirtualna znajomość jest wartościowa i czy może ona być substytutem bliskości w realnym świecie.

Zarówno na FB jak na NK trwa nieustanny wyścig. Wyścig o to, kto ma największą ilość przyjaciół, najciekawsze zainteresowania, najlepsze „fotki” albo spędził wakacje w najbardziej „odjazdowym” miejscu. Właściwe to wyścig o to, kto ma „najfajniejsze” życie. Bo grunt, żeby wszyscy znajomi tak o Tobie myśleli, a jak jest naprawdę, to w sieci nie ma większego znaczenia. Naturalnie jestem tutaj bardzo krytyczna i traktuję wszystkich użytkowników dość ogólnikowo, ale zdaję sobie sprawę, że istnieją również i tacy, którzy z podejściem, o którym piszę, nie mają nic wspólnego (znam nawet kilku osobiście).

Dzięki wirtualnym znajomościom wytwarza się poczucie więzi z liczną rzeszą przyjaciół. Poczucie to, jest jednak złudne, ponieważ w rzeczywistości kontakty takie są bardzo powierzchowne. Prawdziwe, namacalne przyjaźnie utrzymujemy, ze ściśle określoną, zwykle niewielką liczbą osób. Po co więc cała ta armia znajomych, czasem widzianych jeden raz w życiu lub wcale, dodanych do naszych profili i odgrywających (dosłownie) role naszych przyjaciół? Codziennie mamy możliwość jakoby ich podglądania. Naturalnie użycie słowa „podglądanie”, nie jest tu do końca zasadne, gdyż facebook’owicze, sami wpuszczają nas do swojego świata, sami zachęcają, by ich „podglądać”. Z zamieszczonych przez nich zdjęć lub (o zgrozo!) opisów, dowiadujemy się „co u nich słychać”. Nie musimy już z nimi rozmawiać, nie musimy się spotykać, dwa kliknięcia wystarczą, by mieć poczucie: „wiem co się u Was dzieje”. A zwykle dzieje się bardzo dobrze. Ostentacyjnie pokazujemy jakimi jesteśmy szczęściarzami i jak nam się wszystko fantastycznie układa. W ten sposób leczymy nasze kompleksy, łatamy niedoskonałości i niedociągnięcia naszej egzystencji, jesteśmy tacy, jacy chcielibyśmy być. Chcemy być celebrytami w gronie naszych znajomych i nie potrzebujemy do tego tabloidów ani papparazz’ich - wystarczy konto na FB.

Czy nasi liczni „przyjaciele” naprawdę się interesują tym co się z nami dzieje? Ilu z nich byłoby gotowych pomóc, gdybyśmy ich o to poprosili? A my, nie mogący powstrzymać się od podglądania, czego  tak naprawdę szukamy?

Mam wrażenie, że tanich „new’sów” i sensacji, a kieruje nami pusta ciekawość, a nie szczera troska o drugą osobę czy chęć udzielenia jej wsparcia. Spędzając godziny przed monitorem,  przeglądając nowo dodane zdjęcia naszych bliższych bądź dalszych kolegów, nie potrzebujemy już seriali. Możemy żyć życiem bohaterów Naszej Klasy, są jeszcze bardziej realni niż Marysia Mostowiak, a czas poświęcony na to, tak samo bezwartościowy.

Społeczność 2.0 z całą pewnością nie może narzekać na problemy w  kontaktach z osobami, znajdującymi się choćby na drugim końcu Świata ani z przepływem informacji; musi być jednak czujna i ostrożna, aby nie utracić istoty tego, czym życie społeczne być powinno. Nie byłoby całej tej dyskusji, gdybyśmy potrafili zachować zdrowy dystans i proporcje między światem realnym i wirtualnym; gdybyśmy zamiast uprawiania dulszczyzny w sieci, poświęcili więcej uwagi dążeniu do naszego prawdziwego, namacalnego szczęścia .

Słowo „virtual”  w języku angielskim oznacza  „rzeczywisty” . Mam nieodparte wrażenie, że również w naszym języku, słowo to nabiera nowego sensu.