JustPaste.it

Łąka - cudowna kraina dzieciństwa. Podróż sentymentalna

Dedykuję Marcinowi Sznajderowi w podzięce za to, że pokazując nam piękno przyrody, odsłania jednocześnie przed nami duchowy wymiar rzeczywistości.

Dedykuję Marcinowi Sznajderowi w podzięce za to, że pokazując nam piękno przyrody, odsłania jednocześnie przed nami duchowy wymiar rzeczywistości.

 

2cb2b831e0dd9b2eac9d849970385c4c.jpgWychowałam się w malowniczym, pełnym przyrody, niezwykłym miasteczku, które połączone z Łodzią linią tramwajową, biegnącą niczym pociąg przez miasta, osady, las, pola uprawne stanowiło jakby odległą letniskową dzielnicę wielkiego miasta.

Wielkie miasto było na wyciągnięcie ręki a przyroda będąca tu na każdym kroku, pozwalała nam dzieciom oddychać wolnością i pełnymi garściami korzystać z uroków dzieciństwa.

Mój dom stanowił z innymi budynkami mieszkalnymi i gospodarczymi zamknięty czworobok z bezpiecznym dla nas podwórkiem. Z dwóch stron przylegały do niego przecinające się pod kątem prostym ulice, jedną z tych ulic, będącą główną "arterią" regularnie kursował tramwaj. Druga z tych ulic biegła wzdłuż łąki, która stanowiła kiedyś teren zalewowy dla płynącej wzdłuż niej rzeki.

Boczna, ukryta między zabudowaniami, wysoka, drewniana furtka prowadziła wprost na łąkę, latem odgrodzoną dodatkowo wielkimi liśćmi łopianu. Z jednej strony domostwa miałam zatem cywilizację, z drugiej zaś cudowny "ogród", który w nas dzieciach nieustannie pobudzał wyobraźnię i stanowił poligon dla wszelkich zabaw i wypraw mniej lub bardziej zakazanych.

Dzieciństwo kojarzy mi się ze słonecznymi niedzielami, kiedy to jeszcze jako przedszkolaka babcia prowadziła do kościoła, gdzie moje uczestnictwo we mszy sprowadzało się do pilnej obserwacji malowideł, zwłaszcza tej na suficie z groźnie wyglądającymi żołnierzami rzymskimi, prowadzącymi Jezusa na śmierć. Podziwiałam też bajecznie kolorowe witraże, które cudownie ożywały pod wpływem promieni słonecznych, tworząc tęczowy niezwykły klimat w świątyni. Powrotowi z kościoła towarzyszył płynący z otwartych okien na ulicę smakowity zapach domowego rosołu. To jeden z zapachów mojego dzieciństwa.

W niedzielę zielona łąka wzywała i wabiła, ale była zazwyczaj niedostępna dla naszych zabaw, gdyż ten dzień dzieci przeważnie spędzały przy rodzinie. Ale za to w dni powszednie łąka była naszą mała ojczyzną.

Łąka nie była płaską zieloną płachtą. Miała swoje niewielkie zagłębienia, bagniste porastające trzciną trzęsawiska. Miała niewielkie wzniesienia, gdzie pod stopami wreszcie przestawało się uginać podłoże, bo zazwyczaj chodzenie po łące przypominało chodzenie po wielkiej gąbce, tłumiącej odgłosy naszych kroków. Miała ukryty niewielki strumyczek, pełen maleńkich, płochych rybek w przeźroczystej wodzie. Miała większy strumień, który ją okalał zanim wpadł do rzeki i w którym na wiosnę obserwowaliśmy żabie gody, a później zwinne żabo-rybie kijanki.

Wiosną zieloną trawę pokrywał dywan różnorodnych kwiatów, wśród których przeważały kaczeńce. Zbieraliśmy te kwiaty w wielki bukiety i przynosiliśmy do domu. Chłopcy łapali żaby i straszyli nimi dziewczyny, piszczące wniebogłosy i uciekające co sił, by nie mieć umieszczonych kumkaczy za bluzką.

W czerwcu zapach skoszonej trawy zwiastował wakacje, biegaliśmy za kolorowymi motylami i goniliśmy pękate, głośne trzmiele, na które (niestety) polowaliśmy przy pomocy rakietek od badmintona, pakując ogłuszone, ale żywe owady do słoika, skąd po długiej, starannej obserwacji wypuszczaliśmy je na wolność.

W wakacje na łąkę przychodziły się opalać nastoletnie, starsze od nas dziewczyny, którym wszyscy ukradkiem się przyglądaliśmy, chłopcy i dziewczynki, jeszcze w wieku przedstanikowym.

W upalne dni chłopcy kąpali się w starówce, ślepej odnodze rzeki, pozostałej po regulacji jej koryta. Dziewczynki miały zakaz kąpieli w tym miejscu, więc tylko przyglądały się igraszkom chłopców, odważnie skaczącym do wody na "główkę". A wieczorami wzdłuż rzeki na wale przeciwpowodziowym, obsadzonym topolami wędrowały trzymając się za rękę nastoletnie pary na swoich pierwszych randkach. Z pobliskiej piekarni, górującej nad łąką roznosił się zapach pieczonego chleba i ciast drożdżowych.To następny zapach mojego dzieciństwa.

Jesienią łąka cierpliwie czekała na nasz powrót ze szkoły i odrobione lekcje. Łamaliśmy zakaz rodziców i rozpalaliśmy ognisko, by w gorący popiele piec ziemniaki i jeszcze wpół surowe z apetytem pałaszować. Wysłuchiwała cierpliwie łąka wszelkich naszych opowieści i tych prawdziwych i tych zmyślonych, kiedy snuliśmy plany na przyszłość, kiedy dzieliliśmy się tajemnicami, jakie odkrył przed nami świat dorosłych, kiedy w końcu kłóciliśmy się i wyzywaliśmy. Niekiedy zdarzyły się rękoczyny w postaci kuksańców i zadrapań.

Niezgoda nie trwała jednak długo, bo w końcu godziła nas łąka, która i zimą nas przygarniała, gdyż będąc poniżej poziomu ulicy, oferowała nam łagodne stoki do zjeżdżania na sankach. Wielką frajdę sprawiała nam możliwość odciskania "orła" na świeżym, miękkim śniegu, na którym się kładliśmy, by machać pracowicie nogami i rękami. Potem podziwialiśmy odciski, jakie powstały na śniegu po tej zabawie. Oczywiście spieraliśmy się czyj "orzeł" jest ładniejszy.

Cudowna zielona kraina mojego dzieciństwa, dopiero w wieku dojrzałym doceniłam szczęście, jakie przypadło mi w udziale a jakim było dorastanie w mieście a jednak w tak bliskim kontakcie z naturą. Ogromna łąka, zielona otwarta przestrzeń dawała wolność i swobodę, uwalniała wyobraźnię i uczyła kochać przyrodę.

Po moim dawnym domostwie nie zostało ani śladu, mieszkam już w innym miejscu, wciąż jednak w pobliżu mojej łąki. Często chodząc na spacer spoglądam na łąkę, która teraz stała się azylem dla różnorodnego ptactwa, dzięki bujnym krzewom, jakie w niemałej części ją porosły. Patrzę na nią z miłością i sentymentem, zieloność traw koi duszę i przypomina klimaty dzieciństwa, kiedy to wszystko było prostsze i lepsze. Po prostu w kolorze zielonym. Trudno się zatem dziwić, że tak lubię ten kolor, że tak lubię przyrodę, że podziwiam i kocham Naszą Planetę. Nasz wspaniały tętniący Życiem Zielony Dom. Jeszcze.