JustPaste.it

O tym, jak dwudziestokilkuletnie panny są traktowane w XXI wieku.

Stara panna – kobieta w średnim wieku, najczęściej feministka, która w dupie miała matczyne ostrzeżenia i mimo to siedziała w rogu stołu (...) (z Nonsensopedii)

Stara panna – kobieta w średnim wieku, najczęściej feministka, która w dupie miała matczyne ostrzeżenia i mimo to siedziała w rogu stołu (...) (z Nonsensopedii)

 

Nie ma chyba osoby, która choć raz w życiu nie spotkała się ze stereotypami dotyczącymi kobiet niezamężnych. Wyobraźcie sobie dziewczynę, lat dwadzieścia parę, nauczycielkę z kilkuletnim stażem, posiadającą kota i mieszkającą w wynajętym mieszkaniu. Jeśli na dodatek ta dziewczyna lubi czytać książki i słucha zupełnie innej muzyki, niż większość jej rówieśniczek, w stu procentach odpowiada ona popularnemu wizerunkowi kobiety-samotniczki, nad którą przy każdej możliwej okazji użalają się krewni, sąsiedzi i znajomi. Kiedyś na widok takich osób starsze kobiety syczały „stara panna!”. Dziś określa się nas – bo opisaną przeze mnie powyżej dziewczyną jestem ja sama – troszeczkę ładniej. Dziś mówi się o nas „singielki”.

Na pomysł opisania stosunku społeczeństwa do dwudziestokilkuletnich singielek wpadłam po tym, jak zostałam niezbyt miło potraktowana przez swoich współpracowników i przełożonych. Wiadomo, że w szkołach zwykle wykorzystuje się najmłodszych stażem nauczycieli. Dlatego nie protestowałam, gdy otrzymałam kilka dodatkowych obowiązków, za których wypełnienie nikt nie miał zamiaru mi płacić. Ot, specyfika pracy, trzeba być elastycznym. Zapytałam tylko, czy naprawdę nie można oddać przynajmniej niewielkiej części tych zadań komuś innemu z racji tego, że jestem w trakcie robienia drugiego kierunku studiów i podzielenie się obowiązkami z którąś z koleżanek byłoby sporym ułatwieniem. Reakcja na moją prośbę była szokująca: „Cóż, jako jedyna w szkole nie masz rodziny, nie musisz wracać po pracy do domu, do dzieci, więc nie zaszkodzi ci, jeśli posiedzisz dłużej”. Przez kilka następnych miesięcy wielokrotnie spotkałam się z takim uzasadnianiem decyzji o nałożeniu na mnie kolejnych zadań do wykonania. Starsze koleżanki coraz śmielej wymigiwały się od organizacji imprez, apeli, przygotowywania konkursów, bo wiedziały, że wszystko spadnie na mnie. Nikogo nie obchodziło, że poza pracą w szkole i studiami mam także drugą pracę i korepetycje, dzięki którym na to studiowanie mnie stać (nie muszę chyba pisać, jak wygląda pensja początkującej nauczycielki…). Moje protesty spotykały się zwykle z pobłażliwym uśmiechem i stwierdzeniem „Ja, w twoim wieku, pracowałam i pisałam pracę dyplomową z mężem, który po pracy musiał dostać ciepły obiad i z dzieckiem na ręku, więc nie narzekaj, nie masz tak źle”. Przestałam protestować. Pracowałam po 12 godzin dziennie, każdego dnia do późna sprawdzałam sprawdziany, kartkówki, przygotowywałam materiały… Zazwyczaj dla siebie i dla kogoś innego. Całe to przepracowanie i stres odchorowałam, gdy tylko nadeszły wakacje. Przez dwa tygodnie nie byłam w stanie podnieść się z łóżka. Gdy już poczułam się lepiej, obiecałam sobie – nigdy więcej! Tyle, jeśli chodzi o traktowanie singli w miejscu pracy.

Mam takie szczęście, że rodzina nie wytyka mi stanu cywilnego. Czasami tylko mamie lub babci wyrwie się ciche „A nie zamierzasz ty przypadkiem wyjść za mąż?”. Zamierzałam, kiedyś. Długa historia.

Dobrze mi z tą moją niezależnością. Z tym, że jestem samowystarczalna i nikt mnie nie ogranicza. Niestety, wiele moich koleżanek-mężatek nie potrafi tego zrozumieć. Dziwne, bo po własnym pokoleniu spodziewałam się większej tolerancji. Gdy kończyłyśmy studia, dziewczyny z mojego roku wpadły w ślubny szał. Te, które miały już narzeczonych i wyznaczony termin ślubu, chodziły dumne jak pawie. Porozmawiać z nimi można było jedynie o kolorze i kroju sukni ślubnej, grawerze na obrączkach i miejscu, w którym wyprawią huczne wesele (bo jakże to tak, bez dwudniowej imprezy na 150 osób?!). Dziewczyny będące w związkach od kilku lat, które jednak nie posiadały TEGO pierścionka na palcu, przeprowadzały szybkie rozmowy z potencjalnymi kandydatami na męża, a w ostateczności stawiały ultimatum „albo pierścionek i ślub, albo z nami koniec!”. Słowo daję, zabawnie to wszystko wyglądało i było ciekawym urozmaiceniem naszego kończącego się studenckiego życia. „Mężatki-desperatki”, jak je w myślach określiłam, szybko dopadła rutyna. Większość ma już dzieci, przez co ich facebookowe i naszoklasowe profile zmieniły się w dzidziusiowe albumy wspomnień. Próżno szukać normalnych zdjęć z wakacji, z wypadów za miasto, ze spotkań z przyjaciółmi, czy choćby nawet fotek przedstawiających rzeczywistego właściciela profilu. OK, ich życie, ich sprawa. Męczy mnie jednak spotykanie tych, dawniej pełnych energii i ambicji, dziewczyn na ulicy. Zwykle zaczyna się od uprzejmego „Heeeej, co u ciebie?” i, bez czekania na odpowiedź, „Nooo, ja to urwanie głowy mam… Tyle roboty przy dziecku… Zero czasu dla siebie… A ty? Masz kogoś? Nie? Nie chcesz mieć rodziny, takiego maleństwa słodkiego? No coooś ty?!”. Grrrr. Na nic się zdają tłumaczenia, że robię drugi kierunek studiów, pracuję, a poza tym jestem młoda, jeszcze mam czas na rodzinę i naprawdę nie narzekam na swoje obecne życie. Młoda-żona-i-mamusia zwykle patrzy na mnie oczami jak pięciozłotówki, po czym szybko kończy rozmowę, bo „tatuś już na nas czeka”. A potem oddala się, oglądając się ze strachem, czy aby ta „zazdrosna stara panna” nie rzuci jakiegoś uroku na jej dziecko. Średniowiecze. A tyle się czyta w prasie i na stronach internetowych, że ludzie coraz później decydują się na założenie rodziny… Oj, chyba nie wszędzie dotarł taki trend.

Pomimo tego, że Polska uważana jest za kraj nowoczesny, otwarty na wszelkie zmiany, mentalność większości Polaków nie zmieniła się od dobrych kilkudziesięciu lat. I nieważne, czy niezamężne kobiety po 20. roku życia będzie się określać „starymi pannami” czy „singielkami” – stan wolny będzie się kojarzył z czymś gorszym dopóty, dopóki nie staniemy się bardziej tolerancyjni dla tych, którzy niekoniecznie chcą żyć tak, jak my.

92eaf2d14b8d466e67affe8db1008b56.jpg