JustPaste.it

Pierzasta szarańcza

Kochasz przyrodę. Segregujesz śmieci. Może nawet z powodu współczucia dla zwierzątek przerzuciłeś się na wegetarianizm. Darzysz głębokim szacunkiem każde stworzenie boże. Ale szlag cię trafia, kiedy te pierzaste grubasy patrzą łakomym okiem na każdą przekąskę spożywaną na świeżym powietrzu albo w ostatniej chwili unikają zderzenia czołowego z twoją głową. Tak, pomimo całej naszej miłości do przyrody i proekologicznych przekonań, niekiedy trudno jest wykrzesać z siebie nawet odrobinę zrozumienia dla przewrotnego pomysłu ewolucji, który doprowadził do powstania krakowskiego gołębia.

 

Jedno z moich najwcześniejszych wyraźnych wspomnień z dzieciństwa dotyczy wycieczki do Krakowa, którą jako kilkuletnia dziewczynka odbyłam razem z dziadkami. Oprócz wizyty w zoo i u smoka, jednym z przełomowych momentów tej eskapady było karmienie gołębi na Rynku Głównym. Uśmiechnięta pani za cenę kilku złotych oferowała plastikowy kubek wypełniony ziarnem, na widok którego zlatywały się wszystkie gołębie z najbliższej okolicy. Niewysłowiona radość wynikająca z możliwości karmienia tych milusich zwierzątek sprawiła, że zdjęcia uwieczniające to zdarzenie nadal wiszą na honorowym miejscu z moim rodzinnym domu.

Kiedy jakiś czas później wróciłam do Krakowa, już jako studentka, zaczęłam darzyć gołębie nieco mniej przychylnymi uczuciami. Obecnie nigdzie nie widać ludzi sprzedających ziarno dla ptaszków, ale możliwe, że społeczny ostracyzm zmusił ich do zejścia do podziemia. Samych gołębi jest natomiast tak jakby trochę więcej. Rozprzestrzeniają się jak zaraza, można je spotkać wszędzie tam, gdzie pojawia się człowiek, a tym samym szansa na wysępienie czegoś do jedzenia.

 

Niektórzy uważają, ze gdyby epidemia dżumy wybuchła dzisiaj, to właśnie gołębie, a nie szczury, byłyby głównym elementem mobilnym przenoszącym pałeczki Yersina pestis. Są wszędzie, w dużych ilościach i czasami wydaje mi się, że pióra i skrzydła to jedyne, co odróżnia je od tych niesympatycznych gryzoni. Praktycznie wszystkożerne, namolne, chodzą za człowiekiem krok w krok, latając wymuszają pierwszeństwo, a ich odchody pokrywają wszystkie krakowskie elewacje, pomniki i ławki w parkach. Jednym słowem – następna plaga egipska. Czy naprawdę nie istnieją żadne okoliczności łagodzące, które sprawiłyby, że gołębia można by było, może nie tyle pokochać, ale przynajmniej zaakceptować?

 

Gołębie miejskie występują w praktycznie każdym większym mieście. Prawdopodobnie są to potomkowie uciekinierów z hodowli (dzikie gołębie skalne zostały udomowione już ponad 4000 lat temu przez Fenicjan). Według Wikipedii, w samej tylko Warszawie, w okresie letnim na jeden kilometr kwadratowy powierzchni przypada 390-680 gołąbków. Owa internetowa wyrocznia nie przedstawia podobnych statystyk dla Krakowa, ale podejrzewam, że to jedna z tych dziedzin, w której możemy okazać się lepsi od stolicy.

 

Złej sławy gołębi nie jest w stanie zniwelować nawet bardzo bliskie pokrewieństwo z gołębiami pocztowymi. Te mądre zwierzęta odznaczają się umiejętnością powracania do gołębnika nawet z bardzo dużych odległości. Do przenoszenia wiadomości wagi państwowej były wykorzystywane już w starożytności. Były tak ważnym „elementem wyposażenia wojskowego”, że Niemcy, w 1940 roku, zarekwirowali w Kraju Warty całą ich populację. Wynikało to z doświadczeń wyniesionych z I wojny światowej, kiedy to informacje z Twierdzy Boyen niezwykle szybko docierały do Królewca, Szczecina czy Wrocławia właśnie dzięki wykorzystaniu gołębi pocztowych.

 

Dzisiaj bardzo trudno jest mi uwierzyć, że ktokolwiek z własnej, nieprzymuszonej woli prowadzi hodowlę gołębi i znajduje w tym przyjemność. Niemniej jednak tacy ludzie istnieją, zakładają towarzystwa, związki, prowadzą portale, gdzie wymieniają się informacjami o swoich pupilach. Oglądając zdjęcia z wystaw, można dojść do wniosku, że niektóre okazy są całkiem ładniutkie, ale pomysł, żeby samemu takie coś hodować nadal wywołuje głośny protest zdrowego rozsądku. Z takiego towarzystwa ucieszyłby się co najwyżej mój sześciokilowy kocur, który lubi wyzwania w zdobywaniu pożywienia. Moje zdanie prawdopodobnie podzielają setki mieszkańców Krakowa, którzy w akcie obrony przed niechcianymi sąsiadami zainstalowali na swoich parapetach metalowe kolce.

 

No i wreszcie (nie zapominajmy!), gołąb to symbol światowego pokoju. Białe gołąbki są wypuszczane w niebo przy każdej możliwej sposobności, kiedy tylko chce się podkreślić swoją sympatię dla idei jedności narodów i zaniechania wojen. Był to też symbol bardzo często używany przez Światową Radę Pokoju sterowaną przez komunistów – nic więc dziwnego, że jego współczesną formę graficzną stworzył członek i zagorzały zwolennik francuskiej Partii Komunistycznej, Pablo Picasso (otrzymał za to zresztą nagrodę im. Lenina). Gołąb jako symbol pokoju występował jednak dużo wcześniej, jeszcze w czasach starożytnych. Jak na ironię, ptaszek-pacyfista jest wyjątkowo agresywny w stosunku do innych przedstawicieli swojego gatunku i całej rodziny gołębi (kto nie wierzy, ten niech spróbuje rzucić kawałek bułki w kierunku grupki gołębi na Plantach).

 

Szukając w sieci zdjęć i filmików z udziałem gołębi natrafiłam na powszechnie znane ujęcie, na którym papież z bliżej nie znanej mi okazji wypuszcza z okna białe gołąbki. Jeden z nich uporczywie próbuje wrócić do wnętrza papieskiego domostwa i nie daje wypędzić się na zewnątrz. Na moje oko, miał on jakichś krakowskich przodków, co zaowocowało przywiązaniem do ludzi i chęcią pozostania jak najbliżej nich – dają schronienie, niezłe żarcie, dlaczego w takim razie miałby wylatywać w nieznane, nawet za cenę pięciu minut sławy jako ikona światowego pokoju. Bo to właśnie sedno problemu – człowiek w klasyfikacji Linneusza zajmuje miejsce na szczycie piramidy; oswaja, udamawia i podporządkowuje sobie inne gatunki, które nie zostały wyposażone przez naturę tak hojnie jak my (w końcu mamy najlepsze mózgi i największą powierzchnie kory nowej). Parę tysięcy lat temu oswoiliśmy dzikie gołębie, a następnie stworzyliśmy w miastach warunki, w których ptaki te świetnie się czują i nie muszą martwić o wikt i opierunek. Stworzyliśmy sobie takich przyjaciół i musimy sobie jakoś z nimi radzić. Wiecznym dokarmianiem i czynieniem z tego atrakcji dla turystów wykreowaliśmy gołębia miejskiego, który po prostu dostosował się do takich warunków. Jego wygląd i zachowanie są naturalną formą adaptacji do zmieniających się okoliczności.

 

Wyobraź sobie, ze pewnego pięknego poranka budzisz się i nie słyszysz charakterystycznego gruchania za oknem. Nikt nie stuka dzióbkiem o szybę. Nikt nie podlatuje do ciebie, kiedy wychodzisz z piekarni ze świeżą drożdżówką. Nikt nawet nie próbuje w ciebie wlecieć w podziemnym przejściu obok dworca PKP. Boże, jakie to życie byłoby nudne!