JustPaste.it

Złodzieje Księżyców - odcinek II

Opowiadanie science- fiction

Opowiadanie science- fiction

 

 

 

 

 

 

 

 

ZŁODZIEJE  KSIĘŻYCÓW

 

little-grey2.jpg

 

Odcinek II

 

W Paryżu czekała na nich informacja, że przegląd odrzutowca, którym mieli lecieć do New Yorku, wykazał drobne usterki i kapitan zarządził dokładniejsze sprawdzenie całego podejrzanego podzespołu. Dostali więc trzy godziny wolnego czasu.

Szła teraz szybko ulicą i wypatrywała adresu Gabinetu Spa, który znalazła na Internecie. Postanowiła poświęcić sobie trochę czasu; zawsze zaganiana, zawsze w niedoczasie, rzadko kiedy znajdowała wolne chwile tylko dla siebie, a tym bardziej czas na poprawienie urody. Teraz w pobliżu był Peter i to motywowało ją najbardziej.

Idąc zerkała na kolorowe wystawy nęcące pięknymi rzeczami. W pewnej chwili  poczuła wewnętrzne ostrzeżenie. Włoski na jej rękach stanęły dęba, a ciało odebrało wrażenie, że jest przez kogoś obserwowana. Nie zlekceważyła tych odczuć. Zatrzymała się przy wystawie pełnej kolorowych i fantazyjnych kapeluszy. Pomiędzy nimi było dość dużo miejsca, aby móc obserwować, co się dzieje na chodniku i jezdni.

Na jezdni jechała bardzo powoli duża czarna furgonetka z przyciemnionymi szybami. Ulica była wąska i kierowców innych samochodów denerwowało jej ślimacze tempo. Rozlegały się krótkie, ponaglające  dźwięki klaksonów. Chodnikiem półbiegło trzech mężczyzn, przeciskając się przez tłum przechodniów. Ubrani byli w czarne garnitury, czarne okulary, białe koszule i tępe wyrazy twarzy. Przedstawiali sobą idealną wizytówkę Firmy. W chwili, kiedy Soley skończyła obserwację i mężczyźni i furgonetka przyśpieszyli. Furgonetka wjechała na chodnik pod dziwnym kątem, a mężczyźni znaleźli się za Soley.

Soley parę sekund wcześniej oceniła sytuację i podjęła decyzję.

Swego czasu, kiedy zrozumiała, że została obdarzona „ darem „ , zaczęła interesować się kulturą Wschodu, nie tylko filozofią i religią, ale także wschodnimi sztukami walki. Wybrała aikido, bo miało w sobie wiele magii i szlachetne zasady. Zapamiętała scenę, kiedy mały sensei  klęczy na macie, a czterech rosłych osiłków nie jest w stanie go podnieść. Magia, szlachetne zasady, pokazy sztuki walki i drobnych ciekawostek urzekły ją tak bardzo, że poszukała Mistrza i pod jego kierunkiem zaczęła się uczyć i ćwiczyć aikido. Nosiła qi  i hakamę i uczyła się kath. Nauczyła się fizycznej strony aikido – poruszania się koliście , panowania nad drobnymi  pchnięciami i prawidłowego oddechu , wyczucia i kontroli nad energią ki. Nauczyła się, kiedy walczyć, kiedy uciekać, a kiedy nie robić nic.


Teraz był czas walki.
Zaskoczy ich.
Potrzebowała każdego rodzaju pomocy.

Stanęła tyłem do witryny sklepu. Odrzuciła torebkę . Zsunęła ze stóp szpilki.

Teraz stała oko w oko z przeciwnikiem. Na widok niskiej, drobnej dziewczyny, która przyjęła pozę do walki, zatrzymali się. Na ich twarzach pojawiły się głupie uśmieszki.

Jeden z nich ruszył w jej kierunku szczerząc zęby w uśmiechu pełnym politowania.

W ręku trzymał niedbale rewolwer. Skupiła się i skoncentrowała energię. Z szybkiego obrotu kopnęła go w prawe przedramię wytrącając z ręki broń, a potem z całych sił kopnęła go w krocze. Mężczyzna skulił się spazmatycznie i osunął na ziemię. Drugiego dopadł kopniak z obrotu. Okręcił się i uderzył głową w hydrant. Przed trzecim zrobiła unik i w chwili , gdy ją mijał uderzyła kantem dłoni w podstawę czaszki. Runął „bykiem” w szybę wystawy rozbijając ją w drobny mak. Zdobyła małą przewagę. Schyliła się po broń. Usłyszała zawodzący i piskliwy głos samochodów policyjnych. Wprawdzie przechodnie rozpierzchli się w popłochu, ale ktoś musiał zadzwonić na policję. Maleńki płomyk nadziei zgasł, kiedy zobaczyła , jak  z furgonetki wychyla się człowiek w kominiarce i strzela w jej kierunku tak zwanym „ woreczkiem z grochem „.

Jest to specjalny woreczek z ażurowej tkaniny zawierający drobne kulki ze sztucznego tworzywa. Lecąc rozwija się tworząc płaski krążek. Siła jego uderzenia w człowieka lub zwierzę jest tak duża, że przewraca i unieruchamia, nie zabijając. Poczuła tępy mocny ból. Wszystkie mięsnie zaatakował spazmatyczny skurcz. Ciemność, jak dobroczynny anioł, wchłonęła jej świadomość.

 

                                          <   *  >

 

- Proszę pani, czy pani żyje?

Przez miękką, skołtunioną watę świadomości, do uszu Soley dotarł cichy męski głos.

- Proszę pani, proszę się odezwać.- przemawiał błagalnie.

Głos był miękki, płaski i nieśmiały. Trochę drżący.

Spróbowała unieść ołowiane powieki. Podniosły się powoli, jak anty pożarowa kurtyna w operze. Nie zobaczyła nic. Po paru minutach intensywnej pracy umysłowo badawczej stwierdziła, że czuje się oszołomiona, siedzi  na czymś twardym , ma spętane ręce i nogi; na oczach ma zawiązaną przepaskę.

- Gdzie jesteśmy? Kim pan jest?

- Jestem profesor Luckman. Jesteśmy w specjalnym pokoju Specjalnej Jednostki Badawczej. Powiedzieli mi, żeby nie krzyczeć, bo jest dźwiękoszczelny i nie ma też okien. Muszę panią gorąco przeprosić.

- To pan mnie porwał i więzi?

- Ależ Boże broń! Nigdy w życiu! Ja też tu jestem wbrew swojej woli.!

- A pan co przeskrobał?

- A ja proszę pani wymyśliłem maszynę do odczytywania ludzkich myśli.- powiedział z dumą – Ale za ich zgodą, nie siłą! Nie, kochana pani. Pani jest tu przeze mnie i dlatego dokucza mi moje sumienie. Tak, jak pani,

stawiam opór.

- To komu stawiamy opór?

- To jest ściśle tajne.

Soley zaklęła soczyście, a profesor zaczął chrząkać z dezaprobatą.

- Pani podobno coś wie, co oni też chcą wiedzieć, ale pani nie chce mówić. Postanowili na pani wypróbować moją maszynę. Wbrew pani woli i za to przepraszam. Nigdy nie chciałem, żeby moje wynalazki szkodziły ludziom. Nigdy.

- W porządku, panie profesorze, wierzę panu. – powiedziała szczerze Soley – Mógłby pan zdjąć mi tę przepaskę?

- Nie, bo też jestem związany.

- To niech pan powie, czy można oszukać pana maszynę?

- Myślę, że tak, nie próbowałem.

- A jak? – zapytała szybko.

- No cóż…chyba trzeba…trzeba nie myśleć! – zawołał radośnie – Wyłączyć myślenie. Ot co.

- Bardzo panu gratuluję, panie profesorze, pańska maszyna jest nadzwyczaj skomplikowana.- powiedziała bardzo poważnie Soley.

- To chyba dobrze w tym wypadku, moje dziecko. Kobiety! Nigdy nic nie jest dostatecznie dobre. –  powiedział obrażonym tonem.

Usłyszała syk jakiegoś urządzenia. Miękkie podeszwy butów zaklaskały o podłogę. Czyjeś ręce brutalnie złapały ją za ramiona, inne za nogi i wyniesiono ją z pokoju. Biedny profesor siedział cichutko, jak trusia, zapewne przerażony odgłosami, ale dalej, choć milcząco, stawiał opór.

 

W innym pokoju ktoś usadził Soley w fotelu. Poczuła podgłówek i podnóżek na które położono jej nogi i głowę. Szybko i z wprawą przymocowano czujniki. Potem nałożono na głowę dość twardą i ciężką czapę. Ponieważ nic nie widziała, praca innych zmysłów natychmiast się zintensyfikowała, a wyobraźnia podrzucała prawdopodobne odpowiedzi. Wszystko to działo się w kompletnej ciszy. Pomyślała, że skoro nie zdjęli jej opaski z oczu, to może wyjdzie z tego z życiem. Znowu miała do wyboru walkę, ucieczkę i nie robienie nic. Postanowiła nie robić nic.

 

Nie poruszała się.
Nie mówiła.

Oczyszczała umysł ze wszystkich myśli.
Wizualizowała jeden jedyny obraz.

 

A kiedy wszystko było już gotowe skupiła swoje myśli tak mocno i intensywnie, że podsycane gniewem i pragnieniem zemsty, pozwoliły wystrzelić jej świadomości wysoko pod sufit, jak pocisk. Uderzyła w mur i poczuła dziwne  doznanie. Zrozumiała, że jej świadomość tkwi w jakimś  ochronnym opakowaniu. Nie widziała go, ale poczuła, kiedy mocniej wczuła się w siebie i skupiła, aby lepiej to wszystko zrozumieć. Poczuła całą siebie. Ręce i nogi, głowę i całą resztę. W pewnym sensie była jak gdyby materialna, ale ta materialność utkana była nie z atomów, ale z innych cząsteczek. Było to tak niesamowite dla niej odkrycie, że jej zdziwienie na dłuższy moment oderwało ją od obserwacji tego, co dzieje się na dole.

Zwiesiła się głową w dół  i z zainteresowaniem zaczęła obserwację.

Jej ciało, nieruchome i blade, tkwiło w fotelu przeznaczonym do badań. Olbrzymi kask, niczym bańka przy skafandrze astronauty otaczała jej głowę po samą szyję. Obok stało trzech mężczyzn w maskach o twarzy Pierrota i białych kitlach. Czwartą osobą był autentyczny Obcy. Był wysoki i chudy, o długich rękach, dużej głowie i olbrzymich, przepastnych czarnych oczach w kształcie migdałów. Skórę miał szaro-zieloną, lekko błyszczącą. Głowę miał przechyloną na lewą stronę i wydawało się, że przygląda się wszystkiemu z uwagą. Ręce trzymał skrzyżowane na chudej piersi i widziała wyraźnie, że ma tylko trzy długie i smukłe palce zakończone ostrymi szponami.
- Zrób coś! – wrzeszczała jedna z osób, a maska tłumiła i deformowała  jego głos.

- Robię, cholera, robię!- syczała druga maska.

- Patrzcie tylko! – zawołała trzecia – Lalunia spieprzyła, nic nie mam. Ani zapisu pulsu, oddechu czy EEG. Prosta linia, kurwa!

- Co ty pieprzysz? Tak ni z tego, ni z owego? Pogięło cię?

- To niech pan sam zobaczy. Dokładnie to samo co zdarzyło się w Bazie.

- To wy jesteście od patrzenia. Ja chcę mieć wyniki. WY- NI – KI!!

- Nie mamy nic – smętnie i z rezygnacją powiedziała trzecia maska i odwróciła się do monitora stojącego nieco na uboczu.

- Panowie – krzyknęła – Panowie, tu jest jakiś obraz!

- To jednak działa to dzieło profesora, niemożliwe.

- Możliwe, jak najbardziej

Pierwsza maska zaczęła brutalnie przepychać się do przodu roztrącając pozostałych na boki. Zachłannie wpatrzyła się w ekran monitora.

Na ekranie śnieżyło, ale wśród tych elektronicznych płatków  widać było dość wyraźnie postać; zwrócona do nich plecami odchodziła z uniesioną wysoko ręką.

- Czy wy widzicie to co ja? – wycharczała pierwsza maska – Czy wy….

Zapadła kamienna cisza. Można by nawet powiedzieć, że wszyscy skamienieli na moment.

- Ja widzę, że ona trzyma w górze środkowy palec. – powiedziała cicho i nieśmiało trzecia maska. Obca Istota tak jakoś dziwnie zakląskała i zatrzęsła się, co można by uznać za śmiech.

- No i udało się, panie profesorze. – pomyślała z satysfakcją Soley, patrząc z uśmiechem na stojących na dole mężczyzn.

 

Ponieważ przez dłuższy czas nie dawała oznak życia, odwieziono ją do motelu i pozostawiono w wynajętym na fałszywe nazwisko pokoju.

Soley spała po zastrzyku, który zaaplikowano jej przed wywiezieniem. Kiedy Gravena wszedł do pokoju, leżała w pozycji embrionalnej przykryta jasnozielonym pledem.

Usiadł obok niej na tapczanie i gładząc ją delikatnie po ręce przemawiał cichym głosem.

- Soley, maleńka, obudź się. Już dobrze, jestem przy tobie.

Jego delikatne zabiegi nie dały żadnego rezultatu i Soley spała jeszcze dwie godziny.

Peter siedział na fotelu obok i rozmawiał przez komórkę z różnymi osobami.

Od mężczyzny w recepcji dowiedział się, że Soley przyprowadziło dwóch facetów wyglądających na gliniarzy po cywilnemu. Dziewczynę zaprowadzili do pokoju, a jemu zostawili  kartkę z numerem telefonu i kazali zadzwonić pod ten numer po pół godzinie od ich odjazdu. Zadzwonił tak , jak kazali; do pokoju nie wchodził. Wszystkich widział po raz  pierwszy w życiu.

- Nie płacą mi za wtrącanie się do cudzych spraw.- powiedział hardo, patrząc bez lęku w oczy Petera.

- Ma pan rację – powiedział Peter ugodowo i poszedł na górę.

Soley obudziła się od razu całkowicie przytomna.

- Co ty tu robisz? – zapytała widząc Petera

- O to samo chciałbym zapytać ciebie. – powiedział rozzłoszczony.

- Wszystko jest jak najbardziej OK. – powiedziała i pomacała się po głowie, ból rozsadzał jej czaszkę tak, jak gdyby wybuchł tam granat. Wiedziała, że jest to skutek zastrzyku, którym ją nafaszerowano.

- Tylko mi nie mów, że wszystko jest OK.! Twierdzisz, że nic ci się nie stało? Jeszcze przed chwilą dłonie drżały ci jak cholera, nie mogłaś złapać tchu, ani powiedzieć słowa wyjaśnienia, a teraz zbywasz mnie jakimś” OK.” To jak jest, jak nie jest OK.?

- Wtedy już nie żyję, Peter.

-  Aż swędzą mi ręce!  Mów! – powiedział to takim głosem i z takim wyrazem twarzy, że Soley zaczęła mówić bez ociągania.

W trakcie jej opowiadania zadzwonił po mocną kawę. Wypiła ją prawie natychmiast i ulga, którą jej przyniosła spowodowała, że zaczęła płakać. Łzy leciały po policzkach, jak krople delikatnego deszczu. Objął ją ramieniem i mocno przytulił, a ona wtuliła się w niego mocno i desperacko.

- Już dobrze, Soley, już dobrze. Masz to wszystko za sobą. Cicho maleńka!

Pamięć dawnych dni ożyła i wróciła też pamięć przytulonych do siebie ciał. Soley uniosła głowę, a Peter ujął jej twarz w dłonie i zaczął delikatnie całować  jej drżące usta.

- Już nigdy nie zostawię cię samą. Nigdy. – powiedział z niezachwianą pewnością.

Pociągnęła go mocno w swoją stronę i oboje znaleźli się w dobrze znanej dla siebie sytuacji. Ich oczy były pełne radości i uśmiechu, a ręce niebywale niecierpliwe.

A potem była już tylko miłość bez granic.

 

Wrócili na lotnisko i powoli cała reszta wróciła też do normy.

Postanowili, że dokładniej omówią sprawę później.                       

Kiedy odpoczęła postanowiła dowiedzieć się czegoś o Volthvorcie.

Zalogowała się i wpisała w wyszukiwarkę jego nazwisko. Wyskoczyło sześć trafień. Wszystkie oparte na artykułach z gazet, różne warianty tego samego tematu. Jeden z najbogatszych ludzi na świecie. Zdjęcie z młodych lat. Fotografia jego posiadłości z lotu ptaka.

Jego firma, „ASTROWAY”, współpracowała z NASA w zakresie prac nad unowocześnianiem skafandrów i konstruowaniem małych pojazdów planetarnych.

Współwłaścicielami firmy byli jego syn Ian i przyjaciel z młodych lat Seth DiNard.

Na razie musiało to wystarczyć. Zapisała jeszcze w planerze  wszystkie przewidywane sprawy do załatwienia, zamknęła laptop i oparła głowę o zagłówek fotela. Siedziała już w saloniku prywatnego odrzutowca. Przez okno widziała ogromną połać nieskazitelnie białej przestrzeni chmur, podobnych do pola śniegu, a nad nim ciemny granat nieba i żarzące się słońce niczym gigantyczna żarówka. Poczuła irracjonalną chęć przypięcia nart i pobiegnięcia przed siebie, hen daleko do linii horyzontu, zostawiając za sobą to całe niedokończone życie.

Kogo i czego by żałowała? Wolała nie odpowiadać sobie na to pytanie. Podświadomie czuła, że oświadczenia Petera nie może brać na poważnie; było wynikiem nastroju chwili. Ale teraz opuściła poprzeczkę wymagań, gra warta była świeczki. Zrozumiała, że jest jak rasowy koń, nie można go okiełznać. Mogła albo się z tym pogodzić albo nie.

Trzeciej alternatywy nie było. Postanowiła spróbować się pogodzić.

 

Peter stał w małym korytarzyku i rozmawiał ze stewardessą. Była piękną, wysoką dziewczyną z chłodną urodą Szwedki. Śmiała się z dowcipów Petera i pozwalała mu na niby nie zamierzone dotykanie jej ramion i włosów. Peter dumny i zadowolony, co i rusz zerkał, czy Soley to widzi. Jak widać potrzebował potwierdzenia, że jest facetem, który może mieć każdą kobietę i ona , Soley , powinna się czuć dumna, że jest właśnie z nią, że właśnie ją wybrał.

No dobrze, pomyślała. Niech tak będzie.

Wstała i poszła na poszukiwanie spokojnego kącika, gdzie mogłaby się położyć i chwilę odpocząć. Steward zjawił się przed nią, jak Dżin z arabskich bajek. Miał poczciwą  twarz, niebieskie oczy i zadarty nos obsypany złotymi piegami. Kiedy powiedziała mu, o co jej chodzi, zaprowadził ją do saloniku z dwoma wygodnymi sofami, telewizorem i radiową wieżą. Na stolikach leżały rozrzucone kolorowe czasopisma, światła dawały przyjemny matowo-ciepły blask. Położyła się, a on przyniósł miękki koc, okrył ją opiekuńczo i zniknął tak szybko, jak się pojawił.

 Zamknęła oczy i pozwoliła myślom płynąć bez ładu i składu. Emocje, wydarzenia i myśli wirowały w jej głowie, jak stado spłoszonych gołębi. Zmęczenie powoli ustępowało i zamieniało się w przyjemne odrętwienie, gdzieś na granicy snu i jawy. Poprzez mgiełkę nieświadomości przebił się nierozpoznany dźwięk. Pozostając w półśnie, pomyślała, że ma nowy rodzaj snu, z efektami dźwiękowymi. Po kilku sekundach zrozumiała, że nie śpi.  Intuicja podpowiedziała jej, że dźwięk nie należy do otoczenia. Leżała nieruchomo, cała spięta i czekała. Dźwięk wrócił i brzmiał dłużej. Była to muzyka, w którą wtopiły się metalowe zgrzyty, a także wibracje, które odczuwała całym ciałem. W ułamku sekundy do jej krwi dostała się ogromna dawka adrenaliny, serce załomotało w piersi, jak oszalałe. Problem tkwił w tym, że jej reakcja nie powinna być tak dramatyczna. Leci w samolocie, otaczają ją życzliwi ludzie i na dobrą sprawę nic jej nie grozi. A jednak opanowała ją panika i chęć natychmiastowej ucieczki. Tylko dokąd? Nie rozumiała, co się z nią dzieje.

Dźwięk powtórzył się, był teraz donośny, wypełniał całą jej głowę. Poczuła, jak ogarnia ją strach, a raczej ślepe, duszące przerażenie. Co robić? Co robić? Z głębi świadomości wychynął obraz sali ćwiczeń aikido i sensei  mówiący:” Gdy wszystko wymyka ci się spod kontroli, wciąż możesz panować nad swoim oddechem. Zepchnij swoje ki  na właściwe miejsce i oddychaj, miarowo oddychaj.”

Oddychała miarowo i głęboko i po chwili otworzyła oczy. Wyostrzonemu zmysłowi słuchu przyszedł na pomoc zmysł wzroku. Okazało się być jeszcze gorzej.

 

1eb065afa503c3f5d695dd234ec484ba.jpg

 

 

Stała w jakimś potwornie gigantycznym pomieszczeniu. Ściany i sufit tonęły w brudno szarobłękitnej poświacie, niby mgle lub jakimś oparze, którego strzępki przepływały sporymi kawałkami tu i ówdzie. Migały i pulsowały jasne i kolorowe światła, niektóre jak grube i długie węże przeciskały się przez kłaki mgły. Urządzenia ogromnych rozmiarów podobne do dźwigów, kratownic, suwnic i ożebrowań ciągnęły się i ginęły w niezmierzonej dali. Stała nieruchomo i starała się ogarnąć to supergigantyczne pomieszczenie wzrokiem.

 

Nagle poczuła delikatne mrowienie na karku. Coś się zbliżało. Coś nieznanego, dziwnego, ogromnego. Coś bardzo złego.

Powietrze, czy co to było, co wypełniało to gigantyczne do dwudziestej potęgi pomieszczenie, wydawało się ciężkie, jak pomiędzy pierwszą błyskawicą a grzmotem, kiedy natura wstrzymuje oddech przed początkiem groźnego przedstawienia.

Niespodziewany błysk, jak wybuch bomby atomowej, wpadł do jej czaszki i wir najczystszej bieli za oczami omal nie przeniósł ją w niebyt. Zacisnęła spazmatycznie powieki i pośpiesznie szukała czegoś pomocnego, co utrzyma ją w równowadze psychiczno – fizycznej. Czuła się, jak pasażer „Titanica”. W momentach wielkiego napięcia nerwowego zdarzało się jej robić nieoczekiwane rzeczy. I teraz zanuciła „Nearer May Go to Thee”, po czym otworzyła powoli powieki. Z radością stwierdziła, że żyje i stoi w tym samym miejscu. Przed nią, w niewielkiej odległości pojawił się cień niewyraźnej smugi.  Coś poruszało się, wyłaniało się z tej smugi. Amorficzny kształt, blada forma wibrująca potencjalną siłą.

 

Intruz zmaterializował się nagle w szaleńczym przyskoku. Drgnęła, serce zamarło, ale nie odskoczyła, nie uciekła. Nie poruszyła się.

Wiedziała, że to nie bohaterstwo.

Sparaliżowała ją ciekawość.

                   <    *    >

Koniec odcinka II

Anna Modrzejewska

   Ciąg dalszy nastąpi.

 

Licencja: Creative Commons