JustPaste.it

Spotkanie

Skąd znam to co słyszę? Przecież, do cholery, nie mam jeszcze demencji! Wkurzyłem się.
Był lipiec. Parny i burzowy. Spotkałem Go w jakimś antykwariacie w nieistotnym mieście. Przeglądał  stare, zakurzone tomiszcze.

Miał problemy ze wzrokiem. Albo z okularami, które to ściągał, to zakładał trąc w międzyczasie oczy, przykryte spuchniętymi, zmęczonymi powiekami.

Nie można było Go nie zauważyć. Mimo skwaru i duchoty miał na sobie niedorzeczny, granatowy garnitur w prążki, eleganckie, wypastowane i czyste, skórzane buty w kolorze śliwki. Łysiejącą głowę nakrywał jasnokremowy kapelusz czyniąc ją jasną na tle, a właściwie na szczycie, ciemnej sylwetki.

Prawdopodobnie nigdy by mnie nie zauważył gdyby nie drobna katastrofa.

Miałem przy sobie reklamówkę, wówczas zupełnie niepowszechną, w powodzi wszechobecnych, parcianych toreb. A w niej... A w niej pół litra. No i, za sprawą piekieł rzecz jasna, wypadła mi szelma ze spoconej dłoni. Co za despekt. Chrzęst tłuczonego szkła, plama i smród taniej wódy zgwałciła sakrum miejsca. Ale wypadek kazał Mu podnieść wzrok i spojrzeć. Najpierw na podłogę a potem, niespiesznie, na mnie.

Kiedym, w kuckach, starał się opanować sytuację, krwawiąc sobie palce, podszedł, uśmiechnął się i powiedział:

- Ałć, się narobiło. I uśmiechnął się ale nie szyderczo a      dobrotliwie i ciepło.
- Prze... prze-pra-szam, wydukałem. Ale...
- Ale, przerwał mi spokojnie, dawno nie widziałem tak wspaniałej katastrofy.

Prawdopodobnie właśnie dlatego nazwałem Go w myśli Zorba. I niech tak już zostanie.

Antykwariusz, widocznie dobry znajomy Zorby, przyszedł mi w sukurs uzbrojony w szufelkę, ścierkę i wiadro. I dzięki temu szybko uporaliśmy się ze skutkami ewidentnego nieszczęścia.

Wstałem z kolan. Zorba podał mi husteczkę, którą zaopatrzyłem paskudnie poprzecinane paluchy.

- Dzię... Dziękuję, bardziej wydukałem niż powiedziałem, a On po raz kolejny się uśmiechnął.

- Pan, zwrócił się do mnie, też jest wielbicielem starych i nikomu już niepotrzebnych książek?

- Taa. No tak, bardzo lubię czytać i czasem tu wpadam poszukując... Sam nie wiem czego.( No nie idiota ze mnie?)

- A ile, szanowny pan liczy sobie lat, jeśli wolno spytać?

- No, tego, dwadzieścia, odrzekłem nadal zmieszany.

- To, widzi pan, i dobrze jest i normalnie. Nie można bowiem znaleźć czegokolwiek, niczego nie szukając. Bo jak się poszukuje , to zawsze jest możliwość, że się coś znajdzie.

Nie bardzo Go wówczas skumałem ale, Zorba coraz bardziej mnie intrygował. Był na pewno nietuzinkowy i bez wątpliwości emanowała z Niego jakaś aura. Był jednocześnie(bez wątpienia do diaska!) rzeczywisty i nierzeczywisty zarazem. Gdybym wierzył w dziewiętnastowieczny magnetyzm to, po tych kilku zamienionych słowach, w dość szczególnych okolicznościach i miejscu, stałbym się jego wiernym wyznawcą. I magnetyzmu, i Zorby.

Chyba...

- A, jeśli można wiedzieć-kontynuował, to czym się pan szanowny, na ten czas, szczególnie interesuje?

Co mam mu odpowiedzieć by nie wyjść na kompletego kiepa? Dużo łatwiej byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, czym się nie intersuję. Psiakrew...

- No...  Znów zacząłem dukać,  filozofią troszeczkę... Antropologią kultury... I, coś mie cholera podkusiło, no.. “ładem moralnym we mnie...” I...

- To świetnie, świetnie, przerwał mi łagodnie acz stanowczo. Ale, czy ineresuje się pan także stratą?

- Stratą?  Samo mi się spytało.

- A tak. W rzeczy samej. Bo widzi pan to zagadnienie jest równie istotne jak niedoceniane.... Nie dokończył myśli by natychmiast przejść do innej.

-A czy czas jest również w pana zaineresowaniu?

- Czas? Znowu mi się samo zapytało. No... No tak, oczywiście.

- To świetnie! Doskonale.

-?

- Bo widzi pan, przed momentem poniósł pan stratę. Dotkliwą jak ośmielam się mniemać. Ale czy ma pan czas?
- Czas?

- Tak. Czy ma pan teraz trochę czasu?

- Tak, mam...

- To doskonale. Bo widzi pan, jeśli ma pan teraz czas to strata, którą pan poniósł może nie tylko nie okazać się stratą, ale może nawet być zyskiem? Oczywiście nie koniecznie dla pana, ale dla mnie na przykład. Choć i, być może dla pana.

Cholera jasna, pomyślałem, znowu nie kumam.

- Nie bardzo pana rozumiem, odpowiedziałem.

- Ośmielam się sądzić, że jest pan jeszcze człowiekiem wolnym. Nie widzę u pana obrączki a i wiek pana do takiego wniosku może być przesłanką. Ni to zapytał ni stwierdził.

- Tak, ma pan rację, ale... Ale, przyznam, nic nie rozumiem.

- To nic, nic. Bo widzi pan: Tylko człowiek samotny może być wolny. Czyż nie?

Skądś to znałem. Gdzieś to, kiedyś już słyszałem. Ale gdzie i kiedy?

- No tak. Chyba...

- Doskonale.

- ?

- No jeśli ma pan czas, jest pan człowiekiem wolnym i chciałby pan spróbować stratę zamienić w zysk, to potrzebujemy już tylko woli i decyzji, by móc to sobie wszystko przedyskutować, poukładać, uporządkować. Po to, by wreszcie wiedzieć a nie sądzić.

O ile to możliwe, zgłupiałem do reszty. Ale Zorba już nie tylko mnie intrygował. Najzwyczajniej czułem się przy Nim dobrze i bezpiecznie. Jakkolwiek infantylnie by to nie zabrzmiało. Chciałem Go słuchać. I gdybym nawet nie miał czasu, znalazłbym go. Ale miałem czas. A nawet dużo czasu.

Od chwili rozstania z nią, miałem go zdecydowanie za dużo. A to tak samo irytuje jak i permanentny brak czasu. I tak źle i tak nie dobrze.

Ale, co i dla mnie było zaskoczeniem, od chwili rozstania, zdecydowanie częściej używałem mózgu a nie innego organu. Używanie zaś mózgu w połączeniu z bólem po jej stracie dawało ciekawą mieszankę. Nigdy wcześniej nie czytałem tylu “trudnych” książek. One stały się moją ucieczką. Tak. Było to swoistym oszustwem. Ale co nim nie jest? Przecież mój związek też nim był.  Wówczas zdanie, -”... człowiek dżwiga własne ciało a ciężaru jego nie czuje, tak nie dostrzega własnych błędów...”- było zdaniem prawdziwym. A teraz już nim nie jest. Albo, nie zawsze jest...

I, skąd ja (do diaska!) znam to zdanie? Znam je teraz. Ale czy wówczas też je znałem tylko nie chciałem sobie przypomnieć? Nie wiem. Nie wiem! Do jasnej cholery!

Zorba nie mówił dużo. Ot, od czasu do czasu, zauważył jakiś architektoniczny szczegół, rzucił, od niechcenia jakąś uwagę dotyczącą nieistotnego miasta, którego uliczkami kierowaliśmy się w nieznanym (dla mnie) kierunku. Ale, czego nie mogłem nie zauważyć, badawczo przyglądał się ludziom. I ci, nieistotni przechodnie, istotnie Go interesowali. To oni przykuwali i jego wzrok i myśli. Czasem zdawał sie być niobecny, czasem, na moment, się ożywiał, rozprawiał o czymś, gestykulował.

Wreszcie przystanął przed obskurną knajpą, znaną mi pod nazwą “akwarium”, w której, i owszem,  bywałem bo taniej nigdzie nie można było się upić, i gestem, bez słowa powiedział, wejdźmy. Nawet się nie zdziwiłem, od jakiegoś czasu, przy Nim, niczemu sie nie dziwiłem.

Kompletnie nie pasował do klienteli lokalu, czyli nieistotnej “żulii”, nieistotnego miasta. Wyglądem, sposobem bycia, mózgiem. Ale był tu znany, co też mnie nie zdziwiło. Natomiast byłem zaskoczony faktem, że nie zdziwiło mnie to, co jeszcze niedawno, zdziwiło by mnie na pewno. I nie wiedziałem czy to jest progres czy regres mojego, nie tylko myślenia, ale i postrzegania rzeczywistości.

Usiedliśmy przy brudnym, klejącym, zasłoniętym podartą ceratą, stoliku. Na nim stała przepełnina popielniczka, wokół, na szarobrązowej podłodze, walały się kiepy. Wszystko i wszyscy śmierdzieli słodkawym smrodem nędzy, bólu, głupoty. Losu.

Barman, kelner, kasjer i obijmorda w jednym, podszedł do nas natychmiast. Brudną szmatą przetarł stolik, opróżnił popielniczkę.

- To co zawsze, szanow... pan sobie życzy, wybełkotał ukazując zdecydowanie niekompletne, ale zdecydowanie zółtobrązowe zęby.

- Uprzejmie poproszę, odparł Zorba , z tym, że dziś, panie Zdzisiu, jak pan widzi, nie jestem sam.
- Już się robi sznow... panie, już się robi, wyrechotał i zniknął.

- Czy jest pan zakłopotany? Tym razem Zorba zwrócił się do mnie.

- Nie. Choć jestem istotnie zdziwiony tym, że nie jestem zdziwiony. I przyznam, nie bardzo swoją reakcję, a raczej brak reakcji, rozumiem.

I było to prawdopodobnie pierwsze, tego dnia, zdanie, które wypowiedziałem i szczerze i świadomie.

- Nic w tym dziwnego, że pan nie rozumie swojej reakcji. Praktycznie nigdy ich nie rozumiemy choć zawsze udajemy, że tak jest. Nierozumienie jest normą, rozumienie wyjątkiem. I to bardzo wyjątkowym.

Znowu niewiele zrozumiałem... Ale by jakoś wyjść z zakłopotania, zapytałem... Istotnie głupio i z lekka chamsko. Ale uświadomiłem to sobie po fakcie. Psiakrew!

- Czy jest pan stałym bywalcem tego miejsca?

- Tak, a czemu pan pyta?

O błogosławione pytanie! Może odpowiedź na nie pozwoli mi zatrzeć gafę, pomyślałem.

- Bo, widzi pan, spotkaliśmy się w antykwariacie a teraz siedzimy w najobskurniejszej spelunie. My, ci sami ludzie. Czyż nie jest to intrygujące?

- Nie. Intrygujace są tylko pozory. Pozory, które zasłaniają naszą prawdziwą, ludzką naturę. To, że tu jesteśmy to nic innego jak, chwilowe, ich odrzucenie.

- Tak. Przypomniałem sobie, kiedy po raz pierwszy trafiłem do tej speluny. Człowiek od historii kultury dał nam kiedyś zadanie. Mieliśmy się zbratać z ludem, cokolwiek by to miało znaczyć. No i ja “bratałem się” z nim właśnie tutaj.

- A czy pana zaineresowania i te z tego miejsca i tamte z antykwariatu noszą w sobie jakieś symptomy przyjaźni i z tym, i z tamtym światem? I z tą i z tamtą rzeczywistością? I, na przykład, z Platonem i, z panem Zdzisiem?

- Być może, w pewnym sensie.

- Ależ myślę, że nawet na pewno. Tyle, że, widzi pan, przyjaciel wszystkich to niczyj przyjaciel. I proszę tego nie traktować jako zarzut. To jest także nasza ludzka norma. Nic dziwnego. Ale znów pozory narzucane nam przez innych ale i te, które sami sobie narzucamy, zmieniają rzeczywistość. Poza tym, a jest to, być może sprawa zasadnicza, czy my, ludzie jesteśmy w ogóle zdolni do przyjaźni....

Nie słuchałem Go dłużej. Po raz kolejny uderzyło mnie zdanie, cześć zdania, już mi skądś znanego. Skąd znam to co słyszę? Przecież, do cholery, nie mam jeszcze demencji! Wkurzyłem się. No bo skąd wiem, to co wiem? Przecież już to kiedyś musiałem usłyszeć, przeczytać... Nawet dziś pamiętam...

Ale gdzie, kiedy, w jakich okolicznościach? Niech to szlag...

Moją zadumę i słowa wypowiadane przez Zorbę przerwał pan Zdzisio.

- Dwie lornety szanow... panie...

- Panie Zdzisiu, proszę, niechże pan od razu przyniesie pół litra. Nie będzie pan się musiał później fatygować, powiedział Zorba.

- Się robi sznow... panie, odrzekł pan Zdzisio i chwilowo się zdematerializował, by w okamgnieniu spełnić prośbę Zorby.

Nasza rozmowa, zrazu nieco chropawa, nabrała, by tak rzec, wigoru. Bo wódka pita w odpowiednim towarzystwie bywa istotnie czarodziejką. Ma tę bowiem błogosławioną zaletę, że nie wszystko pozwala pamiętać...

Ale wiem to na pewno, że kiedy wędrowaliśmy meandrami myśli, to wypowiadane przez Zorbę zdania już gdzieś słyszałem.

- Każdy dzień to odrobina życia: każde przebudzenie, to odrobina narodzin, każdy poranek, to odrobina młodości, każdy sen zaś, to namiastka śmierci.

- Czego twój wróg nie powinien wiedzieć, nie mów przyjacielowi.

-Mali ludzie czerpią olbrzymią radość z błędów i gaf popełnianych przez ludzi wielkich.

I wiele, wiele innych, które i wówczas i teraz kłębią mi się pod czaszką.

Kiedy zobaczyliśmy dno butelki, Zorba zaproponował kolację i kontynuowanie rozmowy w nieco innym miejscu i w zasadniczo innym anturażu. Zaprosił mnie do siebie.

Po drodze kupiliśmy bukiet kwiatów i kolejną flaszkę.

Na kolację?

Był wieczór, ale jak to w lipcu, słońce jeszcze dość mocno grzało. Usiedliśmy na ławeczce przy marmurowym grobie gdzieś w ustronnym zakątku nieistotnego cmentarza. Ale tym razem Zorba wyraźnie zmienił przedmiot naszej dyskusji. Rozmawialismy o konkretnym czasie i konkretnym miejscu.

I znów nie wszystko pamiętam. Mówił wprawdzie wolno i bardzo wyraźnie, co samo w sobie było cudem, ale moja zdolność rozumienia była już znacznie ograniczona. Jednak znów, czego do dziś nie pojmuję wryły mi się w pamięć słowa, zdania, frazy, już kiedyś usłyszane, znane ale zepchnięte w najgłębsze zakamarki podświadomości.

- Płynie się zawsze do źródeł pod prąd, z prądem płyną śmiecie.

- Ty, która widzisz wszystko w kolorze swych oczu i stajesz syta świata - na granicy rzęs.

- Wielkie nazwiska uprawdopodobniają największe idioty­zmy, gdyż tłum ma naiwną pewność, że wielcy ludzie bredzić nie mogą.

- Jestem szczęśliwy to znaczy wyzbyty złudzeń

Byłem, to fakt, zdrowo upity ale pamiętam, że słowa te z najgłębszych głębi jednostkowego umysłu potrafią się same wydostawać i funkcjonować w zbiorowej świadomości bardzo wielu ludzi. Że są oni połączeni jedną myślą o tysiącu treści.

- Widzisz, rzekł Zorba, wszystko, co potrzebujemy do prawdziwego życia już wiemy. Wyważamy dawno otwarte okna i drzwi. Burzymy nieistniejące mury albo stawiamy warownie by bronić  naszej pychy, małości, gnuśności. Tylko po to by uzasadniać nasze bezsensowne, głupie i podłe czyny. Tylko po to by się nie przyznać. Wolimy być uznawanymi za głupców niż za oszustów. Tylko dlatego, że głupota może być winą innych ale oszustwo jest zawsze naszą winą. Tylko dlatego.

- Powiedz mi jeszcze jedno, proszę. Prawdopodobnie wybełkotałem. Dlaczego dziś spotkałeś się ze mną?

- Bo, widzisz, moim prawdziwym obowiązkiem jest ocalić własne marzenia.

To jest wszystko co zapamiętałem. Nie wiem jak wróciłem do domu. Nie pamiętam.

Kiedy tylko mogę odwiedzam nieistotny cmentarz w nieistotnym mieście, w nadziei, że znowu Go spotkam.

Ale ta nadzieja jest pewnością tego co kiedyś się stanie.

...puste miejsce
  lecz wciąż ponad nim drży powietrze
  po tamtych głosach...