JustPaste.it

Przeciwnicy Powstania Warszawskiego.

Bóg pokarał Anglię sojusznikami.

Bóg pokarał Anglię sojusznikami.

 

 

Przeciwnicy  Powstania  Warszawskiego.

 

I. Taki sobie wstęp.

W tytułowej kwestii istnieje pewien ogłupiający bałagan. Nawet specjalne rzeczy pomieszanie. Kwestia jest jakby celowo omijana, pozostawiona domyślności, która winna być „sama przez się” jasną. A wcale taką nie jest.

Każda rzecz na świecie ma zwolenników i przeciwników. Każdy zwolennik i każdy przeciwnik ma swoje racje. Zależne od cech tej rzeczy oraz od jej celów, generalnie to ujmując. W tym miejscu chcę zająć się przeciwnikami.

Ujmując równie generalnie, przeciwników można podzielić na dwie kategorie: tych, przeciw którym rzecz jest skierowana – i to są przeciwnicy, jakby to określić, naturalni – oraz tych, którzy nie zgadzają się albo z metodą, albo z celem, albo z inną cechą owej rzeczy. Nie są więc ci drudzy przeciwnikami samej rzeczy, jedynie pewnych jej aspektów.

Tą drugą kategorią przeciwników zajmował się tu nie będę, choć dla porządku wymienię kilku jej przedstawicieli. Tylko wyższych oficerów ze sztabu Armii Krajowej: generała Albina Skroczyńskiego, (dowódcę Obszaru Warszawskiego), o którym historia przeważnie i uparcie milczy, pułkownika Iranka – Osmeckiego (szefa wywiadu, czyli II Oddziału Sztabu AK), generała Stanisława Tatara (byłego szefa III Oddziału Sztabu AK) – których opinie jednak nie były w ogóle rozważane przy podejmowaniu decyzji o Powstaniu. Pomijam także szczegóły ich obstrukcji.

Wspomnę jeszcze o zabawnym w gruncie rzeczy fakcie, że większość zabierających głos o Powstaniu dyskutantów nie ma zielonego pojęcia o funkcjach i roli poszczególnych wyższych oficerów z dowództwa Armii Krajowej.

Wróćmy do pierwszej kategorii przeciwników.

Chodzi o pytanie, kto był przeciwnikiem dla organizatorów Powstania. Chcę, aby to było sformułowane bez niedomówień, „czarno na białym”. Bez owego „to samo się rozumie”. Bo wcale się nie rozumie „samo”.

Prawda, że dzisiaj, po wielu latach, można by tak już napisać. Ale czy wtedy też? Wtedy, to znaczy 1 sierpnia 1944 roku?

Wtedy istniała słynna „teoria dwóch wrogów”, która nie była teorią. Była jak najbardziej praktyką, wprawdzie niezbyt starannie, lecz jednak nieco kamuflowaną. Na wszystkich organizacyjnych szczeblach.

Wróg nr 1 – Niemcy. To określenie wraz z numerem było wtedy oczywiste, rozumiało się „samo” dla każdego mniej upolitycznionego Polaka. Bardziej upolitycznieni potrafili formułować niesłychanie zręczne zastrzeżenia (powołam się na Pobóg – Malinowskiego, bo jawnych kolaborantów typu „hrabiego” Ronikiera pominę). W każdym razie, biorąc to oficjalnie, z dokumentów i rozkazów, wrogiem nr 1 byli Niemcy.

Byli – bo po wojnie jakoś dziwnie szybko przestali nim być. Po wojnie bilans wroga nr 1 został raz na zawsze zamknięty. Wprawdzie czasem się o nim wspomina, gdy już nie można inaczej, ale ten bilans Niemców raczej nie dotyczy, jedynie pewnej ich grupy, zwanej „hitlerowcami”, „nazistami” albo też podobnie. Używa się także określenia „faszyści” (błędnego, nota bene).

Wrogiem nr 2 byli Rosjanie, z tajemnych powodów zwani z ruska Sowietami. W języku zwykłego ludu zwani byli po prostu „Ruskie”. To ludowe określenie okazało się idealne, przetrwało wszystkie próby. Nawet, kiedy Rosjanie przestali być Sowietami. I tak wiadomo, że Ruskie byli wrogami, są i będą. Nic ich nie uratuje. Po wakacie Niemców awansowali automatycznie na wroga nr 1.

Należy zaznaczyć, że ta ówczesna kolejność wrogów (Niemcy – nr 1, Rosjanie – nr 2)  przekładała się w aktualnych dokumentach dość dziwacznie. Dla użytku tzw. „wojska”, czyli w normalnych rozkazach, pisało się „Niemcy” lub po prostu „wróg”, zakładając oczywistość, że to wróg nr 1. Odpowiadało to rzeczywistości, gdyż dla żołnierzy Niemcy byli wrogiem groźniejszym, bo najbliższym i bezpośrednim.

Natomiast w mniej oficjalnych papierach, czyli w memorandach, meldunkach etc sytuację przedstawiano jakby odwrotnie. Sądząc po uwadze, jaką im poświęcano, Sowieci zdecydowanie byli wrogiem nr 1.

Niestety, niewiele ujawniono (może niewiele uratowano) dokumentów sztabowych Armii Krajowej. Znamy je raczej wyrywkowo i bardziej z cytatów, niżeli z oryginałów. Jednakże pewien spójny obraz wyłania się dosyć wyraźnie. Mimo różnic metodycznych i nawet politycznych, zarówno Ciechanowski, jak Pobóg – Malinowski, Kowalski i Kirchmayer zgodnie ten obraz charakteryzują.

W skrócie wyglądał on tak: wzmiankę o współpracy z Niemcami uznawano za niedorzeczność i odpierano argumentami – sugestie już nie współpracy, lecz zaledwie porozumienia z Sowietami traktowano jak zdradę i odpierano kulą w łeb dla mniej ważnych, zaś wyrzuceniem z dowództwa i kraju dla bardziej znaczących (generała Tatara).

Był to zarazem obraz raczej groteskowy, z gatunku pobożnych życzeń, które nie przystoją wojskowym realistom. Tatar, jakby nie było, szef wydziału operacyjnego, nie chciał planować pobożnych życzeń.

Zdaje się, że nawet obśmiewał to, co wielu naszym strategom chodziło po zakutych łbach – mieli za złe aliantom, że się „skumali” z Ruskimi. A powinni byli najpierw pomóc Niemcom dobić te cholerne Sowiety, zaś dopiero potem, po dobiciu Sowietów, z pomocą Matki Boskiej, czyli z naszą pomocą, zabrać się za Niemców. „Aby Polska była Polską”, czyli nie tylko od Bałtyku do Tatr, ale taką od Inflant do Czarnego Morza, z Litwą, Białą Rusią oraz Ukrainą na wszelki wypadek. Śląsk to nam zupełnie zbędny, bo żeby wykąpać się w morzu, starczyłby nam Sopot.

To stąd brały się te nieustanne początkowe euforie owych strategów po każdej klęsce Ruskich: „Koniec z Sowietami! Za chwilę runie ten kolos na glinianych nogach!” Czyli też pobożne życzenia.

Lata dwudzieste niczego ich nie nauczyły. Zresztą, jak powiedział generał Okulicki do pułkownika Szostaka: „Ja żadnych nauk nie potrzebuję!”

Cóż, kiedy Bóg chce kogoś pokarać…

Tylko czemu nas pokarał nim?

1e8ca69c89c52fb2058adcf85e766d6e.jpg

 

II. Czego nauczyli się Niemcy.

Wielka Wojna Światowa, zwana Pierwszą, obaliła wiele strategicznych dogmatów. Niejeden ze strategów nie potrafił się z ich obaleniem pogodzić. Skutkiem było walenie głową w mur (lub oddziałami piechoty w beton), co licznych przywiodło do opamiętania. Licznych też – nie przywiodło.

Najbardziej spektakularnym przykładem jest dogmat twierdz. Koronnym zaś dowodem – Verdun. Jak wiadomo, koszt nauki był tu straszliwy. Ale wniosek – prosty: nie szturmować twierdz atakiem bezpośrednim, na wprost.

Niezależnie bowiem od nakładów, koszt zawsze jest straszliwy. Tym bardziej, wobec rosnącej wciąż doskonałości narzędzi. Nie użyte wprawdzie pod Verdun „działo paryskie” – 210 mm, pocisk 100 kg, „Gruba Berta” – 420 mm, pocisk 980 kg, zastąpione „zwykłą” artylerią i pociskami liczonymi w dziesiątkach milionów sztuk, i tak zrobiły swoje. Coraz doskonalsze działa i karabiny maszynowe wobec atakującej zawsze tak samo piechoty – zdecydowanie koszt podnosiły, czyniąc go wreszcie nie do zaakceptowania.

Tę naukę zaliczyli nieomal wszyscy stratedzy.

Piszę „nieomal”, gdyż nie dotyczy to strategów, którzy albo nie zdołali zsiąść o własnych siłach z konia, albo wręcz zaczęli latać w powietrzu. Przykładowo,  niejaki Douhet pisał, że samolotami można wygrać każdą wojnę, jaka by nie była. Inni przesiedli się początkowo na taksówki (w samym Paryżu zarekwirowano ich 600), następnie na czołgi. Każdy strateg zakochiwał się w swoim rodzaju broni.

Najwięcej „końskich strategów” pozostało, niestety, w Polsce – ale i na Rusi ich nie brakowało. Na Rusi, to jednak wyłącznie przez wojnę domową i jej specyfikę. Tam jednak załatwiono tę sprawę w latach 1937 i 38. W Polsce mieli się nadal  świetnie dlatego, że kawaleria wspaniale się prezentowała. Szczególnie ułani z wyłogami i proporczykami na lancach.

Co do meritum, to nawet oni przestali wierzyć w twierdze.

Francuzi wykombinowali coś nowego: cały łańcuch twierdz, nazywany „linią”, jak słynna linia Maginota. Niemcy ani myśleli ją szturmować. Zastosowali za to całkiem nową strategię: uderzenia skrzydłowe. Wymyślił to niejaki Schlieffen, feldmarszałek. Co prawda, wymyślił to już na długo przed Verdun, ale cesarski sztab niezupełnie mu wierzył co do skuteczności. Schlieffen o mało przez to nie umarł ze zgryzoty. Po naukach Verdun, uwierzył mu Hitler, zresztą z doskonałym skutkiem. Dzięki temu bardzo mu się udał ten taniec w słynnym wagonie.

Zresztą, sami Niemcy z tych linii nie zrezygnowali. Wybudowali ich całe mnóstwo, z olbrzymim trudem i nakładem. Linia Zygfryda, Wał Atlantycki, Linia Gustawa, Ostwall, Wał Pomorski… No, sporo. Choć nie na wiele im się to przydało.

Anglosasi też znali się na uderzeniach skrzydłowych. Na przykład Linię Gustawa, szczególnie te trudne podejścia do niej, pozwolili bohatersko szturmować Kanadyjczykom, Francuzom i Polakom, sami zaś obeszli ją ze skrzydeł. Doliną Liri konkretnie. Wał Atlantycki załatwili z półwyspu Cotentin, Linię Zygfryda wzięli od strony Belgii polską Pierwszą Pancerną. Generałów, którzy nie chcieli się uczyć, z elegancją wywalali na twarz. Powiedzmy delikatnie, na tyły. Albo do wywiadu, bo nazbyt sprawny wywiad nie był im aż tak potrzebny. Niemcy sami im donosili na siebie.

Co do twierdz, to Niemcy bardzo ich unikali, stosując te uderzenia skrzydłowe. Zresztą, chodziło raczej o umocnione miasta w rodzaju Mińska, Wiaźmy, czy Smoleńska. Mińsk zrównali z ziemią, Wiaźmę i Smoleńsk prawie, za to zdobyli Odessę oraz Kijów, z których Sowieci się wycofali. I tylko jedną prawdziwą twierdzę Niemcy szturmowali – Sewastopol. Użyli tam artylerii fortecznej,  właśnie tej spod Verdun, choć mimo tego zapłacili cenę bardzo wygórowaną.

Szturm Leningradu i Moskwy zupełnie im się nie opłacił. Stalingrad – to już prawie była powtórka z Verdun. A przecież próbowali uderzeń skrzydłowych, najpierw z łuku Donu, czyli od północy, potem od strony południowej, od jezior Caca i Barmancak. Ale jakoś nie wyszło, dali się wciągnąć do miasta, którego już przecież nie było. No ale był za to ruski generał Czujkow i wyborowy strzelec Zajcew. Acha! Był jeszcze SMIERSZ i jako "drugi front" była też tuszonka.

Naprawdę mieli z czego pobierać nauki.

d5e0940f3f59935ccd0f75adef95fc15.jpg

 

III. Na tapecie Model i von Vormann.

Tu przechodzimy do Powstania Warszawskiego, którego personalnymi przeciwnikami ani feldmarszałek Model, ani generał wojsk pancernych (po polsku generał broni) von Vormann nie byli. Obaj mieli poważniejsze zajęcia. Model dowodził dwiema Grupami Armii: Grupą Mitte oraz Grupą Nordukrainen, więc przestrzenią od Kurlandii do Karpat. Von Vormann 9 Armią na kierunku warszawskim.

Powstaniem zajmowali się pomniejsi – generał von Stahel (dowódca garnizonu warszawskiego), dysponujący ok. 11.000 żołnierzy formacji nieliniowych, generał SS i policji Paul Otto Geibel, mający pod komendą ok. 10.000 policjantów, żandarmów, różnego rodzaju strażników (Bahnschutz, Werkschutz, itp.) oraz oddziały SS Ukraińskie, RONA itd. Tę zbieraninę, wzmocnioną później kilkoma pododdziałami SS, nazwano Korpsgruppe von dem Bach. Osobno włączono do niej Kampfgruppe Günthera Rohra i Kampfgruppe Heinza Reinefartha. Wiele z tych oddziałów zasłużyło się w sposób szczególny.

Ale to nie było zmartwienie Modela, ani von Vormanna. Oni naprawdę mieli ciekawsze zajęcia.

Model, który dowodził dwiema na raz Grupami Armii (coś takiego, jak ruskie Fronty), powinien był osiwieć od zmartwień, które spadły na niego po objęciu dowództwa. I to niezależnie od samej Warszawy, ale zależnie od linii Wisły. To bowiem od niego zależało, czy Rosjanie zdołają zająć Warszawę, czy nie zdołają. Rzecz jasna, zrobił wszystko, aby nie zdołali.

Dowództwo Grupy Armii Mitte na kierunku warszawskim, oraz Nordukrainen bardziej na południu, objął w stanie fatalnym. Obie były rozbite uderzeniami I Frontu Białoruskiego i Frontu Ukraińskiego. Cofały się, wręcz w nieładzie wiały. Albo walczyły w okrążeniu – pod Bobrujskiem i Mińskiem. Grupie Armii Mitte zabrakło sił do zamknięcia ponad 400 kilometrowej wyrwy. Korzystając z tego, I Front Białoruski Rokossowskiego pozostawił kocioł pod Mińskiem (60 tysięcy jeńców) II Frontowi, sam zaś rozwijał ofensywę w kierunku Bugu i Narwi, zaś I Front Ukraiński Koniewa – w kierunku Sanu. Na tych rzekach zamierzano utworzyć przyczółki do dalszego natarcia w terminie późniejszym: na prawym brzegu Sanu i na lewym brzegu Bugu.

W rzeczywistości okazało się, że przestrzeń operacyjna I Frontu Białoruskiego i I Ukraińskiego nie jest prawie wcale obsadzona wojskami niemieckimi. Model bowiem rozumiał, że nie dokona cudu, postawił więc wszystko na obronę linii Wisły. Po awanturze z Oberkommando der Wehrmacht, które jak zwykle stawiało wygórowane i mało realne żądania, postawił na swoim. Zwany nie bez racji „strażakiem Hitlera” feldmarszałek zaczął z trudem klecić jako tako zwartą linię obrony.

Sprzyjało mu wiele okoliczności. Rosjanie też nie posuwali się zwartym frontem, wypuszczając do przodu korpusy pancerne i kawaleryjskie, często zaś grupy kombinowane – w celu dokonywania owych uderzeń skrzydłowych, odcinania dróg odwrotu i blokowania zaopatrzenia. Sami jednak pakowali się bez przerwy w poważne kłopoty dostawcze: brakło im paliwa (Niemcy stosowali do czołgów benzynę, Rosjanie ropę), także amunicji (kalibry dział były odmienne), tylko prowiant i środki medyczne dało się zastępować. Niemiecka taktyka „spalonej ziemi”, zrywanie mostów, niszczenie linii kolejowych etc również przynosiła owoce. Począwszy od Bugu i Sanu ofensywa rosyjska zwolniła.

Feldmarszałek właśnie na to liczył, odbudowując obronę na Wiśle.

Zapewne powtarzał sobie wówczas te wszystkie zasady operacyjne i taktyczne, których uczyła go wojna. Może miał je po prostu we krwi, ponieważ sporo z nich przerobił na własnej skórze i własnym doświadczeniem.

Swoją dywizją pancerną zamykał Rosjan w kotle białostockim, szturmował Mińsk (trzecie najbardziej zniszczone miasto Europy – w 95%), połamał sobie zęby na Moskwie, przekonał się namacalnie pod Stalingradem i pod Leningradem, co znaczy szturm bezpośredni na wielkie miasto. Stąd wiedział doskonale, z pewnością absolutną: w lipcu i sierpniu 1944 Rosjanie zdobywać Warszawy nie będą. Raz, że nie są w stanie, zaś dwa, że im nie pozwoli. Powstanie było dla niego mało ważną awanturą, z którą musi sobie poradzić SS i policja. Wcale nie wątpił, że sobie poradzą.

Von Vormann, zbierający swoją 9 Armię na przedpolach Warszawy, też był pewien tego. Miał zresztą doświadczenia podobne, jak Model. 9 Armia, wzmocniona doraźnie aż pięcioma dywizjami pancernymi i grenadierów pancernych, sprawiła Rosjanom krwawą łaźnię pod Wyszkowem i Radzyminem, rozbijając niemal kompletnie 2 armię pancerną (457 czołgów zniszczonych) i poważnie naruszając stany trzech korpusów piechoty oraz jednego korpusu kawalerii (dla porządku: korpus kawalerii walczył pieszo, znacząco wsparty artylerią).

Tak więc von Vormann mógł, póki co, spać spokojnie. Von dem Bachowi gniewnie odmówił wszelkiej pomocy jednostek frontowych.

Co prawda, w tym śnie przegapił kilka ważnych spraw: przyczółki za Wisłą, przez które trochę oberwał. Przyczółek magnuszewski kosztował go całkiem sporo, może nawet zdecydował o jego odwołaniu. Ale póki co, spał.

Model tymczasem pracował. Użerał się o posiłki, prowadził dyskusje na temat strategii. Rosjan poniekąd lekceważył, co się na nim zemściło. Podobnie jak von Vormann, przegapił przyczółki i także zapłacił za to.

Feldmarszałek wiedział, że nim Rosjanie znowu zbiorą w garść swoje fronty, nim je odpowiednio zaopatrzą – musi minąć sporo czasu. Miał rozeznanie w stratach nie tylko niemieckich, ale też rosyjskich. Co prawda, liczył je po niemiecku. Niby, że ruskie straciły ponad pół miliona żołnierzy w samym I Białoruskim. Inaczej mówiąc, mnożył to niemal przez  dwa.

Ale na wszelki wypadek, dzielił to też przez dwa. Z szacunku dla wroga.

Rokossowski i Koniew zapewne tym szacunkiem nie byli zdziwieni. Po prostu go wykorzystali, dochodząc na północy do Pułtuska, na południu aż do Baranowa. „Pistolet wymierzony w serce Niemiec”, czyli przyczółek magnuszewski, właśnie ładowano. Ale na razie nie był gotowy do strzału.

 

2c4cab890818058f49b3bbc243240278.jpg

 

IV. A co tam, panie, w Warszawie?

Przemądry Wiliam Szekspir ostrzegał: „Nie wchodź między ostrza potężnych szermierzy”. Wydaje się, że nie tylko Okulickiemu zbędne były wszelakie nauki. Więc chyba nie czytywał Szekspira.

O Powstaniu Warszawskim „od wewnątrz” pisałem już takie wypracowanie pod dwoma tytułami – „O sumieniu historyków” oraz „Powstanie Warszawskie oczami kibica”. To rzecz dokładnie ta sama, tyle że w dwóch odmianach.

Nie wydaje mi się, by warto ją było powtarzać, dlatego dorzucę jedynie kilka szczególnych drobiazgów. Co prawda, one wcale nie są drobiazgami, gdyż wszystko, co dotyczy Powstania, jest na wagę krwi.

Zdumiewającą wydaje się pewna jaskrawa dysproporcja, bohaterowie której nie chcieli jej przyjąć nawet do wiadomości. Polscy generałowie, nie takie znowu orły, których bezpośrednia kariera liniowa skończyła się na roli dowódcy pułku kawalerii, występują jako kibice wobec marszałków, kierujących sprawnie i skutecznie większą liczbą żołnierzy i armat, niżeli było ich w całej wrześniowej armii. Dowódca pułku recenzentem marszałków! Tak, bo chodzi tu zarówno o Modela, jak Rokossowskiego. Tak, bo ci dowódcy pułku występują z całą powagą wojskowych ekspertów.

Byłoby to śmieszne, gdyby nie było krwawe.

Tacy dowódcy pułków (bo jakoś dziwnie dowódcy dywizji zostali przez nich niemal całkowicie zdominowani) co rusz wygłaszali zdumiewające swą naiwnością opinie. Raz: że nasza wrześniowa kawaleria najdalej za dwa tygodnie odbędzie defiladę na Unter den Linden, dwa: że miesiąc po ataku na Ruskich podniosą oni ręce do góry, trzy: że niech no tylko Royal Navy wpłynie na Bałtyk, no to …ho! ho!

Więcej nie chce się po prostu pamiętać.

Uderza jeszcze tylko dziwna sprzeczność, aby nie określić gorzej. Otóż po latach konsekwentnych zapewnień, że teraz to już na pewno Rosja się rozleci, składanych od samej ruskiej granicy, po Leningrad, Moskwę i Stalingrad – nie odszczekanych nawet przez kapitulację Paulusa i klęskę na Kurskim Łuku, coś nagle się u naszych „końskich strategów” zmieniło. Nie, że zmieniło się trochę. Zmieniło się radykalnie, całkiem na abarot.

Przyczyn tej zmiany, jako żywo, nikt wyjaśnić nie potrafi. Musi to być naprawdę wielką tajemnicą.

Według naszych strategów, Ruskie zostały nagle natchnięte niewyczerpalną siłą. Nic by chyba dziwnego nie było, gdyby na tym jednym jedynym tchu, zaczerpniętym na Białorusi, doszli aż do Berlina. No może nie aż do Berlina, to nie byłoby za dobrze, ale Warszawę to już zgarną na pewno. Skoro zaś zgarną, to trzeba się pospieszyć, zrobić im kuku przed samym nosem, nieważne, za jaką cenę, no nie można inaczej.

Pomyliło się naszym strategom, że polityka ma służyć życiu, nie życie polityce. Bo kiedy staje się odwrotnie, życie zawsze przegrywa. Ale oni byli posłuszni wyłącznie polityce. To od niej zależały ich awanse, od awansów wszystko inne. Tak u nas było zawsze, jest i długo będzie.

Dlatego nie spytali o nic ani von Vormanna, ani też Modela. Bo spytać Rokossowskiego… tfu! To byłaby zdrada.

Właściwie, nic w tym dziwnego. Żaden z tych dowódców pułku nie miał bladego pojęcia o tym, czym jest ofensywa kilkunastu armii na przestrzeni ponad 600 kilometrów, jakie mogą być straty w zabitych i rannych, ile potrzeba amunicji do kilku tysięcy dział i moździerzy, ile paliwa do tysięcy czołgów, samolotów i samochodów, ile prowiantu i medykamentów dla setek tysięcy ludzi. A wszystko to w warunkach „spalonej ziemi”, bez mostów, dróg, nieomal bez mieszkańców. Te drogi, mosty, tory – trzeba po prostu zrobić. Za każdą cenę. Żołnierzami i babami – po prostu trzeba zrobić.

Tak nawiasem, drewniany „saperski” most nad torami kolejowymi przed Oświęcimiem przetrwał ponad pięćdziesiąt lat – do dziewięćdziesiątych.

Między dowódcą pułku kawalerii i marszałkiem dowodzącym taką machiną – przepaść jest nie do przebycia. Zwyczajnie, inna skala. Dla dowódcy pułku taka machina to wyłącznie liczby na papierze, za którymi żaden obraz nie stoi. A liczby też trzeba umieć sobie wyobrazić. Zresztą, przeważająca ilość pyskaczy, zabierająca głos w tej sprawie, ma o niej podobne pojęcie, czyli nie ma bladego. Jest to, jak już pisałem, coś znacznie bardziej beznadziejnego, niżeli rozmowa z ślepym o kolorach.

Tę dysproporcję między dowódcą pułku, liczącego trzy do czterech tysięcy żołnierzy, a dowódcą Frontu i Grupy Armii, liczących od kilkuset tysięcy do ponad miliona żołnierzy – należy dobrze sobie uświadomić.

 

e3837bc08825e9080b3982dc46410a81.jpg

 

V. Na koniec kilka  poważnych dowcipów.

Według Naczelnego Wodza (licho wie, czemu się pisze dużymi literami) – „rozstrzygające zwycięstwo wraz z zajęciem terytoriów niemieckich i polskich przypadnie państwom anglosaskim”. Podpisał Kazimierz Sosnkowski.

To była prawdziwie końska strategia, obliczona z niezłomną pewnością na III wojnę światową. Była ona zresztą obsesją generała erudyty, wyśmiewaną nawet przez podporuczników. Podobny fantasta, nawet w ówczesnych realiach, mógł się uchować jedynie pośród generałów polskich. No, może by włoscy polskim dorównali.

*

Meldunek pod adresem Wodza, złożony przez Bora – Komorowskiego dnia 30 lipca 1944 roku: „…zgrupowanie pancerne Modela ruszyło do przeciwnatarcia. (…) Uderzenie Rosjan na stolicę zostało powstrzymane…”

Ten meldunek wysłano 30 lipca. A 31 lipca podjęto decyzję o Powstaniu, wierząc babskim plotkom o ruskich czołgach na Pradze. Nie czekając nawet, by tę plotkę potwierdził szef wywiadu. Albo, by jej zaprzeczył.

*

Ambasador Edward Raczyński 27 lipca 1944 roku poinformował ministra Edena o przygotowaniach do Powstania, złożył też pod adresem rządu JKM następujące żądania: wysłanie na pomoc Warszawie Brygady Spadochronowej, zbombardowanie lotnisk w pobliżu Warszawy, przekazanie do dyspozycji AK czterech polskich dywizjonów myśliwskich oraz ogłoszenie po polsku i niemiecku, że Armia Krajowa posiada prawa kombatanckie.

Eden chyba tylko przez litość nie wyrzucił go za drzwi. Nawet uprzejmie potraktował.

W przeciwieństwie do Raczyńskiego wiedział doskonale, że samoloty brytyjskie miały zasięg najwyżej do 2.500 km, tylko niektóre do 3.000. Zarówno więc te z Brygadą, jak i bombardujące, mogły wprawdzie do Warszawy dolecieć, ale nie mogłyby już wrócić z prostego braku paliwa. Myśliwcom to nawet na dolot w jedną stronę tego paliwa by zbrakło. Kilkadziesiąt odpowiednich maszyn stacjonowało we Włoszech, ale to było za mało. Zaś te myśliwce, to niby gdzie miały lądować? Na tych zbombardowanych lotniskach? Kto by zapewnił im ochronę? Kto by je zaopatrzył? Kto naprawiał?

Stanowczo, Bóg pokarał Anglię sojusznikami.

 

PS. Swoją drogą, za żadne skarby nie mogłem się dowiedzieć, kto był autorem tego sławnego dokumentu.

 

2b863b1fbebb42860bdb036bdf1611ba.jpg