JustPaste.it

Gra cieni, rozdział 1

Połączenie klasycznego kryminału z thrillerem autorstwa Radosława Dąbrowskiego, wydawnictwo Radwan, książka jest dostępna na stronie wydawnictwa (kategoria: Sensacja i kryminał).

Połączenie klasycznego kryminału z thrillerem autorstwa Radosława Dąbrowskiego, wydawnictwo Radwan, książka jest dostępna na stronie wydawnictwa (kategoria: Sensacja i kryminał).

 

Krótki opis fabuły

Akcja książki osadzona jest na wyspie Saint Bradley u wybrzeży Bostonu w r. 1957. Z miejscowego zakonu w tajemniczych okolicznościach znika jeden z mnichów. Rozwiązaniem zagadki zajmuje się uznany detektyw Frank Sullivan. Sprawa wygląda jednak na beznadziejną. Nieoczekiwane nadchodzi jednak pomoc. Ryzykowne decyzje i koszmarne sny towarzyszą bostońskiemu detektywowi podczas próby wyjaśnienia zniknięcia zakonnika.

 

1 

Zgodnie z opinią wielu osób był po prostu dobrym człowiekiem. Tak jak każdy miał również negatywne cechy, aczkolwiek więcej było tych pozytywnych. Stwierdzenie, że to mężczyzna pełen rozsądku, inteligencji, mądrości i charyzmy nie było żadną przesadą. Taki właśnie bowiem był detektyw Frank Sullivan trzydziestodwuletni mężczyzna od dziecka żyjący na bostońskiej Liberty Street. Jego zdolności detektywistyczne były nietuzinkowe. W tym przewyższał innych agentów, nawet tych należących do grona weteranów. Część z nich otwarcie mówiła, że nigdy w całej swojej karierze nie okazała aż tyle błyskotliwości i przebiegłości. Czy kiedykolwiek Frank Sullivan popełnił błąd? Nikt sobie nie przypominał takiej sytuacji. Pewnie dlatego, że nigdy taka się nie wydarzyła. Wydział, w którym pracował, znajdował się w centrum Bostonu. Dziesięć minut jazdy samochodem, wliczając uprzykrzające podróż korki, lub dwadzieścia minut spacerem. Tak wyglądała pod względem czasowym droga Franka do miejsca, w którym od godziny ósmej rano do trzeciej po południu wykonywał swój zawód. Z racji tego, iż miał solidną renomę w detektywistycznej społeczności, dziesięć minut spóźnienia nie stanowiło żadnego problemu. Człowiek, który zrobił w swoim życiu tak wiele dobrego, mógł sobie na to od czasu do czasu pozwolić.

                   Dochodziła północ. W całym domu tylko w jednym miejscu paliło się światło w gabinecie Franka, który spędzał tam bardzo wiele czasu. Mieszkał samotnie, jego najbliższa rodzina osiedliła się w innym stanie, więc poza pracą i hobby nie miał innych zajęć. Jego największym  zainteresowaniem cieszyła się muzyka symfoniczna oraz koszykówka. Nie uprawiał tego sportu osobiście, ale na bieżąco śledził rezultaty zespołów amerykańskiej NBA. Największą uwagę skupiał rzecz jasna na bostońskiej drużynie Celtics. Spektakularne sukcesy odnosili w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, zatem w okresie, kiedy zamiłowanie Franka do tego sportu gwałtownie wzrastało. Mimo późnej pory obie drużyny rozgrywały jeden z meczów. Sullivan siedział przy biurku nad masą papierów. Koło lampki nocnej stało radio, dzięki któremu mężczyzna był na bieżąco z odbywającym się w bostońskiej hali spotkaniem. Niełatwo było dostać bilety na mecz, tym bardziej gdy stawka była wysoka. A tamtej nocy 1957 roku odbywała się rywalizacja o mistrzostwo NBA, zatem otrzymanie wejściówki  graniczyło z cudem. Na szczęście wiele lat wcześniej wynaleziono radio, przez co ludzie tacy jak Frank mogli na bieżąco śledzić przebieg spotkania. Przekaz był wyraźny i Sullivan mógł zachować stoicki spokój w czasie słuchania relacji aż do końca meczu. Choć na biurku kłębiły się stosy papierów, które wymagały dokładnego opracowania, emocje nie pozwalały Frankowi skupić się na pracy. Boston grał siódmy mecz z St. Louis Hawks. Regulaminowy czas rywalizacji dobiegał końca. Wciąż utrzymywał się remis, a to w żaden sposób nie pozwalało rozstrzygnąć losów pojedynku. Sullivan rozwiązał w końcu dręczący go od kilku godzin krawat. Kilkakrotnie  próbował go zdjąć, lecz za każdym razem coś mu w tym przeszkadzało, na przykład dźwięk gwiżdżącego czajnika dochodzący z kuchni, który oznajmiał, że woda się już zagotowała. W końcu wygrał tę walkę nerwów i przetarł ze zmęczenia oczy. Miał za sobą ciężki dzień, podczas którego jego umysł przeanalizował wiele danych. Rano napisał raport ze świeżo rozwiązanej sprawy, w której pomagał mu szeryf federalny – George Letterman. Następnie oprowadził po biurze nowo przybyłego pracownika, który zadawał masę pytań, co  było dodatkowym obciążeniem. Na sam koniec został zaproszony na wspólny obiad przez inspektora Marcela Hopkinsa, który był pracodawcą Franka. Ktoś obcy powiedziałby, że relacje pomiędzy nimi prezentują się wzorowo, lecz w głębi duszy Sullivan nie przepadał za swoim szefem i na wszelkich spotkaniach szerokie uśmiechy na jego twarzy były wywoływane na siłę, tak aby nie okazać zbyt wielkiego entuzjazmu. Wspomniany wspólny obiad również był nużący, zatem godzina siedzenia naprzeciwko szefa stanowiła prawdziwą męczarnię. Wszystkie te wydarzenia porządnie zmęczyły Sullivana. Nic więc dziwnego, że tamtej nocy Frank często sięgał po filiżankę gorącej kawy. Tylko mała czarna pozwalała mu wciąż czuwać nad stosem papierów oraz słuchać relacji z meczu. W momencie kiedy sędzia ogłosił dogrywkę, Sullivan głęboko odetchnął. Zatem dodatkowy czas gry, pomyślał. Po sześciu partiach remis – trzy do trzech. Decydujące spotkanie i odbywającą się w jego ramach dogrywkę uznał za symboliczne podkreślenie olbrzymiej dramaturgii związanej z walką o bezcenne mistrzostwo. Kątem oka zerknął na filiżankę. Prawie pusta. Wstał z krzesła, porządnie się przeciągnął i po wyprostowaniu kości, sięgając po naczynie, udał się do kuchni. Nie zapalał światła, gdyż zostawił otwarte drzwi od gabinetu i światło lampki nocnej pod odpowiednim kątem pozwoliła oświetlić skrawek drogi do celu. Kuchnia miała niewielkie okna i nie była duża. Sullivan nie był jednak mistrzem gotowania i dla skromnego posiłku nie potrzebował dużej kuchennej przestrzeni. Inna sprawa, że kiedy był naprawdę zmęczony bądź wiedział, że wkrótce musi się udać na miejsce zbrodni i przesłuchać lokatora, sąsiada czy ogrodnika, zamawiał pizzę bądź coś innego na wynos, a wówczas duża kuchnia naprawdę była zbędna.

                   Minęło kilka chwil i Frank ponownie usiadł przed biurkiem. Postawił filiżankę z kawą na spodku i zerknął na zegarek. Czas upływał nieubłaganie. A dogrywka dopiero się rozpoczęła. Gdyby nie mecz, zrobiłby to, na co miał największą ochotę. Wyszedłby z domu, zamknąłby za sobą drzwi i stanąłby na trawniku oświetlonym blaskiem księżyca. Porządnie zaczerpnąć świeżego, nocnego powietrza i orzeźwić umysł – tego mu było trzeba. Jednak kiedy tylko usłyszał, że Boston ponownie wyszedł na prowadzenie, zrezygnował ze swojego pomysłu. Nie mógł zapomnieć również o czekających na niego papierach. Inspektor Marcel Hopkins z pewnością nie byłby zadowolony, gdyby Frank przedłużał termin oddania raportów, George Letterman wysłałby go zaś na urlop. Sullivan wolał jednak zrobić sobie odpoczynek w sierpniu. Miesiąc wakacyjny i więcej ofert podróżniczych. Kto wie, może podczas jednej z wypraw pozna miłość swojego życia? W końcu minęły już trzydzieści  dwa lata od momentu przyjścia Franka na świat trzydziestego kwietnia. Dokładnie dwadzieścia lat przed upadkiem Adolfa Hitlera. I Sullivan doskonale pamiętał nagłówki gazet oznajmiające śmierć Kanclerza Niemiec. W maju 1945 amerykańska gazeta The Stars and Stripes zamieściła na pierwszej stronie tytuł: Hitler Dead. Poniżej widniał dwuwersowy tekst: Fuehrer Fell at CP, German Radio Says; Doenitz at Helm, Vows War Will Continue. Dzieciństwo Franka obfitowało właśnie w takie wydarzenia. Lecz o tym już zapomniał. Początkowo pragnął zostać kompozytorem muzyki symfonicznej, ale uniemożliwił mu to brak talentu.  Okazało się jednak, że doskonale odnalazł się w roli bostońskiego detektywa.

                   Wadą było natomiast palenie papierosów. Frank podczas nocnego słuchania radia również nie omieszkał wyjąć z kieszeni zawieszonego na oparciu krzesła płaszcza paczki tytoniu. Wyjmując jedną ręką papierosa, drugą sięgnął po znajdującą się koło sterty papierów zapalniczkę. Po chwili z jego ust zaczął wydobywać się gęsty dym. Kawa i papierosy. Dwa nałogi, które Frankowi pomagały w pracy. O ile ten pierwszy nie pozwalał mężczyźnie usnąć i oddać się marzeniom podczas nocy, o tyle ten drugi był jakby nieco wymuszony. Sullivan bronił się tym, iż musi się odstresować. Twierdził, że praca detektywa  wiąże się z ogromną presją. I chyba sam sobie zaprzeczał, bo większość znajomych doskonale wiedziała, że Frank to człowiek o żelaznej psychice, co niejednokrotnie udowadniał.

                   Kolejny celny rzut za dwa punkty dla Bostonu. Frank obejrzał i wysłuchał wiele meczów, więc  doskonale wiedział, iż z ostateczną radością należy poczekać do samego końca. Wiele już było cudów w koszykówce zatem i tym razem wolał nie cieszyć się przedwcześnie. I jak się okazało po kilku minutach – postąpił słusznie. Gracze St. Louis Hawks odzyskali formę i złapali drugi oddech. Mimo iż w pracy Sullivan nie był kłębkiem nerwów, po reaktywacji rywali Bostonu poczuł emocje. Odetchnął głęboko i kończąc papierosa, powiedział do siebie, że napiłby się piwa, ale wiedział, że potem nie mógłby sobie tego darować. Nie dlatego, że bał się wpaść w alkoholizm, bo kawa i papierosy przekroczyły w jego mniemaniu limit nałogów, ale ponieważ piłby dla ukojenia nerwów. Nie mógł sobie pozwolić na taką słabość. Może cola z kostkami lodu? Nie. Bez sensu łączyć z kawą. Poza tym za dużo kofeiny jak na jedną noc. Lepiej ćwiczyć opanowanie, a poza tym emocje przy meczu to normalne zjawisko. A ich poziom był jeszcze większy, kiedy komentator oznajmił, iż cały czas jest remis i o tym kto zwycięży, zadecyduje dogrywka. Frank pomasował kark i odsuwając popielniczkę,  spojrzał na papiery. Musiał cokolwiek napisać. Argument przedstawiony szefowi, że był mecz, wydawał się przecież śmieszny. I zapewne George Letterman miałby niezły ubaw, gdyby Frank o ósmej nad ranem stawił się w biurze i przedstawił swoje usprawiedliwienie. Inna sprawa, że niewykluczony byłby brak humoru ze strony inspektora Marcela Hopkinsa. Na jego twarzy wpierw zapewne pojawiłby się ironiczny uśmiech, a następnie usłyszałby polecenie, aby jak najszybciej nadrobić zaległości.

                   Frank ledwo przyłożył długopis do pustego miejsca wyznaczonego rzędami kropek, a już usłyszał, iż rozpoczęła się druga dogrywka. Uznał jednak, że ma na tyle dobrą podzielną uwagę, że w pełni będzie się rozkoszował meczem i jednocześnie sporządzi istotne notatki. I zdążył przypomnieć sobie starą, dobrą zasadę. Jak się robi coś z przymusu, to czas ucieka niczym żółw, natomiast podczas pozytywnych czynności ucieka porównywalnie z biegiem zająca. Kiedy odpoczywał, pił kawę i słuchał relacji, to różnica pomiędzy jedenastą a dwunastą w nocy była nieznaczna. Kiedy wysilił umysł i skonstruował trzy rozsądne zdania, co patrząc na warunki zarówno fizyczne, jak i psychicznie  nie było łatwe, zerknął na zegar i mocno się przeraził. Liczył, że minął co najmniej kwadrans i nadeszła pora  kończyć pracę. Chyba nikt się aż tak nie pomylił jak Frank. Wsłuchał się w relację, szukając potwierdzenia. No tak, dopiero kilka punktów, pomyślał. Okno w gabinecie było lekko uchylone, zatem dochodziły do niego dźwięki z zewnątrz. Słyszalne były świerszcze, szczekający pies sąsiada, ale w momencie kiedy Boston zdobył kolejne dwa punkty, Frank usłyszał hamujący samochód. Pojazd zatrzymał się stosunkowo blisko, góra dwadzieścia metrów od domu detektywa. Mógł to być pan Jonathan Harris, który pracował jako ochroniarz w sklepie  bądź panna Megan Lloyd, ale czy pracująca na poczcie dziewczyna mogła o tej porze wracać do domu? Tak, to musiał być pan Harris. Frank miał chęć otworzyć szerzej okno, wychylić głowę i powiedzieć zwyczajowe „Dobry wieczór”, ale jeszcze obudzi psa sąsiada i znowu przez Liberty Street będzie się rozchodziło działające na nerwy szczekanie.

                   Ostatnie sekundy meczu. I… koniec. Nareszcie. Boston wygrał sto dwadzieścia pięć do stu dwudziestu trzech. Frank zaklaskał po cichu dwa razy w geście triumfu. Wyłączył radio i obiecał sobie, że do trzeciej zdąży z papierami. W gabinecie panowała jednak głucha cisza. Świerszcze udały się najwidoczniej na spoczynek, pies sąsiada także, pan Harris po zamknięciu garażu wszedł zaś do domu i zapadła dookoła cisza. Sullivan był w stanie pracować podczas tej przygnębiającej ciszy tylko przez kwadrans. Oparł się o siedzenie krzesła i rozejrzał się po gabinecie. Co mogło zaspokoić jego potrzeby? Dokładnie przesuwał wzrok po pomieszczeniu. Regał z książkami Arthura Conana Doyle`a –  książki pożyczone od inspektora Marcela Hopkinsa. Radio – już po meczu. Barek z alkoholem – przecież wcześniej wykluczył tę możliwość. Gramofon – tak, to było to. Kiedy pomyślał o gramofonie, od razu do głowy przyszedł jeden człowiek. Gustav Mahler. Frank wstał z krzesła i podszedł do sprzętu. Sięgnął po płytę i nałożył na nią igłę. Igła zachrobotała, po czym rozległo się kilka chrupnięć i syków. Kolejno odezwały się kojące smyczki i fortepian. Muzyka rozpełzła po całym pokoju, tworząc wspaniałą atmosferę. Quartet for Piano and Strings in A Minor. Arcydzieło. Stuprocentowa wrażliwość i niezapomniane emocje. Frank przymknął oczy. Tego potrzebował. Z jednej strony pragnął się położyć, lecz z drugiej słuchanie Mahlera to momentami obowiązek. I w tamtej chwili również nie był w stanie zdjąć igły z płyty. Zapewne dźwięk rozchodził się na zewnątrz poprzez szczelinę w oknie, ale czy tak genialny utwór mógł komuś przeszkadzać? Pan Harris zapewne już spał jak zabity ze zmęczenia i europejski geniusz symfoniczny nie mógł mu przeszkadzać. A Sullivan stał wyprostowany przed gramofonem z przymkniętymi oczami i myślał… Myślał o życiu, które trwało już trzydzieści dwa lata. A może dopiero? Frank był przecież wciąż młodym człowiekiem. Brakowało mu jednego. Partnerki. Nie mógł przecież całego życia spędzić na rozwiązywaniu spraw detektywistycznych. Ale na razie na zmianę się nie zanosiło…

                   Kiedy utwór dobiegł końca, Sullivan otworzył oczy, zdjął igłę i schował płytę do tekturowego opakowania. Powrót do rzeczywistości. Tym razem skrobnięcie kilku zdań nie zajęło już tyle czasu. Frank po wysłuchaniu symfonii  poczuł się lepiej. Wciąż  chciało mu się spać, ale istotne było to, że drzemały w nim jeszcze siły do pracy. W końcu wybiła trzecia. Fakt ten potwierdziła zegarowa kukułka na parterze domu w holu. Wydała kilka tradycyjnych dźwięków i kiedy drewniany ptaszek ponownie się ukrył we wnętrzu czasomierza, Sullivan zarządził krótką przerwę. Wyjął jednego papierosa z paczki, zapalniczkę i opuścił gabinet. Zostawił włączoną lampkę na biurku, aby w drodze powrotnej nie szukać włącznika od jarzeniówki. Zszedł po schodach na parter i wyszedł tylnymi drzwiami domu na trawnik. Rzeczywiście, był cały oświetlony blaskiem księżyca. Stanął na środku i zapalił papierosa. Wokół panowała cisza. Było po trzeciej, zatem ten nocny spokój nie powinien go dziwić. Frank stał wyprostowany, wpatrzony w drzewa, które otaczały jego trawnik. Połowa z nich należała do Sullivana, drugie pięćdziesiąt procent było zaś własnością mieszkającego obok poczciwego pana Jonathana Semple'a. Mężczyźni znali się od dłuższego czasu i zaufanie było na tyle duże, że montaż płotów rozdzielających drzewa wydawał się w tym przypadku zbędny. Poza tym drapaki były wystarczająco wysokie, aby jeden sąsiad nie miał możliwości zaglądania do ogrodu drugiemu. Sullivan zamyślił się. Czy naprawdę takiej przyszłości oczekiwał kilkanaście lat wcześniej? Rok 1957 trwał w najlepsze i Frank miał prawo poszczycić się statusem w pełni uznanego detektywa. Był powszechnie znany, w jego bordowym notesie spoczywały kontakty do wielu wpływowych osób, w końcu zarabiał wystarczająco na utrzymanie dużego domu mieszczącego się na niewielkiej, lecz zamożnej Liberty Street. Cały czas jednak czuł, że czegoś mu brakuje do szczęścia i że jest jeszcze szansa, by ten brak uzupełnić.  Czuł niedosyt na przykład z tego powodu, że nieustannie rozwiązywał sprawy tylko w Bostonie bądź w jego okolicach. Nie miał jeszcze okazji wykazać się w przeciwległym stanie kraju, nie wspominając już o arenie międzynarodowej. I to bolało najbardziej. Być może miał zdolności na miarę Sherlocka Holmesa, bohatera powieści Arthura Conana Doyle`a, a w książkach przecież łatwiej o wizerunek człowieka perfekcyjnego w swoim zawodzie niż w rzeczywistości.

                   Skończył papierosa i po ostatnim głębokim zaczerpnięciu świeżego powietrza postanowił wrócić do domu. Zanim wszedł po schodach, zahaczył po drodze o łazienkę. Zapalił światło i podszedł do umywalki. Umył starannie dłonie, a następnie podłożył je pod kran i zebrał na nich niewielką ilość wody, aby obmyć twarz. Nie sięgnął po ręcznik, tylko przymknął oczy i cierpliwie poczekał, aż krople spłyną po jego twarzy. Zakręcił zawór i opierając się o brzegi umywalki, spojrzał w znajdujące się nad nią prostokątne lustro. Zobaczył w nim mężczyznę po trzydziestce, który wciąż był przystojny, ale tej nocy ciężka praca dawała się we znaki i trudno było mówić o atrakcyjnym wyglądzie. Dostrzegalne były zaczerwienione  oczy, suche, pomarszczone wargi i nieuczesane włosy. Pił tylko kawę, zaś wygląd sugerował za postać mężczyzny, który podczas całej nocy topił smutki w whisky bądź wódce. Brak snu i jedzenie w pośpiechu zdecydowanie niosły ze sobą fatalne skutki. Sullivan mógł sobie zadać tylko jedno pytanie. Gdzie jest ten mężczyzna, który jest uważany za osobę o żelaznej psychice, konsekwentny, posiadający wzorowo ułożony harmonogram zajęć i tylko czekający na swoją wielką miłość? Takie dni spadku formy musiały się jednak zdarzyć. Każdy miał swój słabszy dzień lub gorszą noc, tym razem dopadła ona Franka. Szkoda tylko, że akurat w czasie, kiedy jego ulubiona drużyna koszykówki walczyła o mistrzostwo, a on nie miał siły cieszyć się w pełni jej zwycięstwem. Druga sprawa to stos papierów, które należało uzupełnić na ósmą rano. A czasu na ich opracowanie pozostało niewiele, o czym informował zegarek. Wychodząc z łazienki, zgasił światło. Udał się bezpośrednio do gabinetu. Pozostawienie włączonej lampki w znacznym stopniu ułatwiło dojście do biurka. Sullivan zebrał wszystkie myśli i postarał się maksymalnie skupić. To była ostatnia szansa, aby jednak skończyć zadanie i pójść spać. Chociaż drzemka to odpowiedniejsze określenie.

                   Około dwie godziny później Frank wyłączył lampę na biurku. Raporty były skończone. Detektyw złożył papiery i podszedł do niewielkiego okna znajdującego się w jego gabinecie. Słońce zaczęło powoli wschodzić. Trzy godziny dzieliły Franka od stawienia się w biurze. Mógł ewentualnie spóźnić się kilkanaście minut, co już nieraz w jego przypadku się zdarzało, i pospać nieco dłużej, ale to i tak by zapewne niewiele zmieniło. Sullivan zszedł po schodach na parter i udał się do łazienki. Wziął szybki prysznic i założył przygotowaną już wcześniej piżamę. Niewiele brakowało, aby z powodu fatalnego samopoczucia oraz braku koncentracji zapomniał umyć zębów, ale na szczęście w ostatniej chwili przypomniał sobie, ile to kawy wypił podczas męczącej nocy. Zanim Frank powrócił na górę, zajrzał do salonu, w którym znajdowały się znacznie większych rozmiarów okna niż to jedno, skromne w gabinecie. Rozmyte światło słoneczne rozlewało się po pomieszczeniu i dotykało jego każdego skrawka. Jak szybko to słońce wschodzi, pomyślał mężczyzna. Po minucie Frank wszedł do sypialni i sięgnął po czerwony budzik stojący na nocnej szafce. Smętnie patrząc na wskazówki zegara, wyznaczył pobudkę na siódmą trzydzieści. Pogańska godzina. W nadziei, że sen będzie trwał i trwał, położył się do łóżka. Minęły dwie, może trzy minuty, Sullivan nie zdążył jeszcze dobrze zamknąć oczu i wybrać odpowiedniej pozycji do snu, gdy… z parteru zaczął dochodzić dźwięk dzwoniącego telefonu. Jak pech to pech. Brzmienie domowego aparatu było „idealnym” zwieńczeniem ostatnich kilkunastu godzin z życia detektywa. Sullivan otworzył powoli oczy i przełknął ślinę. A może to nic pilnego? Tak na pewno nie mógłby pomyśleć lekarz. Natomiast czy to się tyczyło detektywa? Uznanego detektywa, który nigdy nie zawiódł? Kto dzwonił o tej porze? George Letterman? Inspektor Marcel Hopkins? Któryś z kolegów z pracy? A może sąsiad? Czyżby Frank zrobił coś niewłaściwego podczas minionej nocy? Najgorsza opcja, jaka pozostała, to pomyłka. Sullivan zepchnął kołdrę na brzeg łóżka, włożył kapcie i ledwo żywy zszedł na dół.

Gdy podniósł słuchawkę, usłyszał głos Waltera Rogersa, inspektora lokalnego departamentu policji. Kazał natychmiast wziąć Frankowi kawałek papieru i długopis, aby zapisać adres, pod który ma przyjechać. Wymęczony Sullivan otworzył szufladę komody i wyjął swój bordowy notes oraz ołówek. Zanotował przekazane informacje i po usłyszeniu jeszcze kilku słów odłożył słuchawkę. Wrócił na górę. Sięgnął po ciemne spodnie, czarną koszulę, tego samego koloru marynarkę i bieliznę. Przebrał się szybko w łazience, ale jak zwykle najwięcej problemów miał z krawatem. Nigdy nie prosił nikogo o pomoc w nauce, jak szybko i bezproblemowo wiązać halsztuch. Po kilku chwilach udręki i walki z odwiecznym rywalem Frank był gotowy. Założył zegarek na lewy nadgarstek i przygładził włosy ręką. Po zawiązaniu butów włożył do kieszeni bordowy notes oraz długopis. Komu w drogę, temu czas, pomyślał. Z racji, iż nie jechał do biura, zostawił sporządzone raporty na biurku w gabinecie i opuścił dom. Przekręcając klucz w zamku, zerknął na podany przez Rogersa adres. Bogate osiedle mieszkaniowe, pomyślał. Morderca mierzył zatem wysoko.