Są takie zakątki na tym świecie, które zatrzymały się w pół drogi. Do których nie dotarła nasza odmóżdżająca, zadyszana i beznadziejnie głupia, w swym owczym, stadnym pędzie, cywilizacja.
Są takie miejsca, gdzie matka natura jest nią, a ja, jej dziecko, mogę w ciszy umysłu poczytać sobie Kołakowskiego i “Moje (jego?) słuszne poglądy na wszystko”. I choć odrobinę pomyśleć, zastanowić się, zadumać... Także zapomnieć. Wybaczyć sobie i innym. Być.
Takim miejscem jest Północno-Zachodnie Wybrzeże Szkocji, skąd właśnie, nie wiem dokładnie po co, wróciłem. I choć fizycznie jestem tu gdzie jestem, to w rzeczywistości wciąż pozostaję tam.
TAM! I chcę by tak zostało. Bo im bardziej skrzypię i pierdzę, tym bardziej uwiera mi pusty magiel codzienności. Tak, życie jest tam, tu jest umieranie, niedorzecznie bzdurne spory, skretyniałe, infantylne satysfakcje...
Droga dociera tylko do Badrallach. Z lewej zatoka Morza Hebrydzkiego, z prawej, porośnięty wrzosami, polnym kwieciem i skrzypami, ostry stok. Wszędzie porozrzucane głazy narzutowe o fantastycznych kształtach. I szumiące nieustannie potoki, strumienie i rzeczułki.
Jeśli masz odrobinę szczęścia wypatrzysz w morzu fontanny wyrzucane przez wieloryby i baraszkujące stada delfinów.
Nie trzeba mieć szczęścia by wielokrotnie, w ciągu dnia, witać sarny i jelenie, obserwować orły, jastrzębie i “sigale”.
A wszystko zanurzone we mgle. Rzeczywiste i nierzeczywiste zarazem. Odrealnione. Piękne.
Zdziczała jabłoń wabi czerwonością owoców zanurzonych w pomarańczowo-rdzawych liściach. Kępy wrzosów kwitnących fioletowo, niebiesko, i stalowo-szaro upstrzone są pomarańczowo-brązowymi i brunatno-czarnymi kapeluszami prawdziwków tak wielkich, że z trudnością mieszczą się w wiadrze. A niedorzecznie wielkie maliny smakują tak jak nic na tym świecie.
Prąd doprowadzono tu dopiero w 2002 roku. Wcześniej używano agregatów a jeszcze wcześniej, do połowy lat osiemdziesiątych, prądu zwyczajnie nie było. Wszystkie urządzenia napędzane były siłą ludzkich mięśni. Zaprzęgano do pracy także konie i bydło. A jedynym sposobem kontaktu ze światem zewnętrznym były łodzie, na których pływano do Ullapool gdzie sprzedawano ryby, dziczyznę, skóry i, sezonowo, grzyby, jagody, maliny.
Za Badrallach jest osada Scoraig, do której nie prowadzi żadna droga. Można się tam dostać jedynie łodzią lub pieszo, ścieżką wzdłuż klifu. Od Badrallach 8 kilometrów.
W Scoraig nie ma prądu. Dziś 87. mieszkańców używa mini elektrowni wiatrowych lub agregatów prądotwórczych. Do Ullapool pływają łodziami. Żyją, jak od wieków, z darów morza i lasu. Mieszkają w kamiennych chatach i kurcze, rzecz niewiawrygodna, są szczęśliwi i nie chcą stąd wyjeżdżać. No nie porypańcy...?
My też mieszkaliśmy w kamiennej chacie “Bothy”, cokolwiek miałoby to znaczyć, na kampingu w Badrallach. Właściwie trudno to miejsce nazwać kampingiem.
Jest pole namiotowe, dwa, może trzy świetnie wyposażone domki i nasza “Bothy”. Jest zaplecze sanitarne, wspólna kuchnia i bardzo niewielu ludzi. Ale za to jakich?!
“Bothy” jest bez dyskusji centrum “kulturalno-oświatowym” kampingu. To tu studiuje się mapy, planuje trasy, suszy przemoczone ciuchy i buty nad i obok pieca na drewno typu “koza”. Pod sufitem rozciagnięte są sznury, na których wiszą spodnie, majtki, biustonosze, skarpety. Pod tymi girlandami stoi duży “stół do mielenia spraw”. Czasem też coś się je... Po lewej i prawej stronie, podłogi są zasłane karimatami, materacami i spiworami. Są to bowiem “miejsca sypialne”, na zasadzie: ”Mój jest ten kawałek podłogi...”
I kto by przypuszczał, że w takim miejscu spotka Baska i Hiszpana, dwóch Francuzów, dwie Czeszki, parę z Włoch i dwie pary z Australii? A fakt ten niezbicie dowodzi, że wariaci (bo trzeba być nienormalnym by się tak po świecie szlajać i to nie dla kasy) rekrutują się z różnych narodów świata. Bo nie ma popapranych nacji, są za to popaprani ludzie. Ciekawe, że ci porypani uchodzą za normalnych a normalni za porypanych. Ale co tam.
I nikt nikogo nie pytał w co i komu wierzy, jakie ma a jakich nie ma poglądów. Jej wysokość Ocenę szlag nagły trafił i więcej jej nie widziano...
A czy ktoś widział kiedy Francuza mówiącego po angielsku? Albo Czeszkę po francusku? W każdym razie, co wieczór brzuchy bolały nas ze śmiechu. A co się w kuchence wyrabiało...? A cośmy na grilla kładli...? A co się w czeluściach plecaków cudownie odnajdywało...?
Dla takich chwil warto jeszcze oddychać.
Wróciłem. Włączyłem telewizornię i po kilku chwilach zachciało mi się wyć. No cóż? Trzeba znów trochę zarobić i uciec od tego syfu by znów nie dać się oblepić gnojem.
By żyć.
PS
Dla tych "normalnych inaczej" bezpośredni link na ten przedziwny kamping:
Zrobiłem mnóstwo zdjęć. Za pioruna nie mogę ich wgrać. Ale znam takich co się na tym diabelstwie znają. Jak mi pomogą to wkleję. Są cudne... Bo sam robiłem:-)