Pożar szalał. Spod ognistej czapy okrywającej dachy i ściany budynków wystrzelił w powietrze ognisty balon.
. Autobus przejechał nie zatrzymując sie na przystanku a zanim nasycone białym tumanem powietrze odzyskało właściwą sobie przejrzystość gdzieś w pobliżu kościoła rozległ się dramatyczny krzyk. – Ludzie! Ludzie! Pali się! W oka mgnieniu wokół pożaru zaroiło się od ludzi.
Zanim zawyła syrena wiejskiej straży pożarnej, kto żyw opuszczał domy i biegł ku kościołowi w pobliżu, którego płonęły już zabudowania Alberciaków-Wojtasów i Gąsiorów. Suche jak pieprz słomiane strzechy niemal eksplodowały w objęciach zabójczego żywiołu. W jednej chwili całą przestrzeń wsi wypełnił niesamowity trzask płonącej słomy.
Nie słychać już było wspaniałych popisów organisty. Grały demony ognia wydobywają makabryczne dźwięki z rozpadających się w płomieniach drewnianych konstrukcjach wiejskiej zabudowy. Na tle tej przeraźliwej symfonii zniszczenia słychać było budzące grozę krzyki przerażonych ludzi, żałosne ryczenie bydła, przeraźliwy kwik świń biegnących wprost do otchłani ognia, wycie i skowyt psów szarpiących się na łańcuchach.
Niewiadomo, kiedy kościół opustoszał. Ostatni wyszedł ksiądz Jan w szatach liturgicznych ze złotą monstrancją w rękach. Minął plebanię i zatrzymał się naprzeciw objętych już ścianą ognia zabudowań Józefa Krakowiaka, rosłego blondyna, zwanego na wsi Siwkiem.
Pożar szalał. Buchającymi w niebo płomieniami kręcił jakiś wir, choć przed chwilą pogoda była jeszcze bezwietrzna. Nagle spod tej ognistej czapy okrywającej dachy i ściany budynków wystrzelił w powietrze ognisty balon. Przeleciał ponad głowami stojących na drodze ludzi i stał się niewidzialny w oślepiającym blasku słońca.
Po południowej stronie ulicy stała samotnie w polu drewniana, kryta strzechą stodoła Ałaszewskich. Nagle ni stąd ni zowąd płonąca żagiew runęła na ten budynek i błyskawicznie stanęła w ogniu jak gigantyczna pochodnia. W ślad za tym ognistym posłańcem zaczęły przelatywać nad ulicą kolejne fajerwerki i spadać na następne zabudowania. Wokół pożaru kłębił się tłum ludzi.
Na widok tych latających posłańców piekła ludzie zamarli, ale jedna chwila wystarczyła, żeby ochłonęli i rzucili się ratować, co było jeszcze możliwe do uratowania na przedpolu szybko przemieszczającej się strefy ognia, W kwadrans po krzyku obwieszczającym pożar pojawiły się oddziały straży pożarnej.
Pierwsza ruszyła do walki z pożogą zawodowa straż z Fabryki Chemicznej czerpiąc wodę ze stawu po zachodniej stronie kościoła. Zagrała motopompa i strumień wody zaczął przenikać przez ścianę ognia. Dwóch strażaków z dużym wysiłkiem trzymało końcówkę gaśniczego węża. Ciśnienie tłoczonej wody usiłowało wyrwać im z rąk tak zwaną prądnicę wyrzucającą wodę, tak jakby było w zmowie z szalejącym żywiołem. Jednakże strażakom udało się opanować miotającego się węża.
Motopompy jęczały na najwyższych obrotach a strażacy nieprzerwanie poili piekielnego smoka wyciągającego swoje ogniste głowy po kolejne porcje żeru, żeby nim wypełnić ogniste trzewia, nasycić niepohamowany głód destrukcji, opanować całą wieś i zmienić ją w zgliszcza i popioły. Rozpasany żywioł początkowo za nic miał heroiczne wysiłki strażaków. Połykał bez szkody dla siebie cała podawaną mu wodę wypluwając w powietrze potężne kłęby pary.
Z czasem jednak zaczął się krztusić, bo para pomieszana z dymem zaczęła tamować mu oddech i powoli kurczyły się ogniste głowy. Demon przestał wypluwać groźne fajerwerki, wciąż jednak był potężny. Trzymał w szponach zagarnięte wcześniej dobra i bezlitośnie je trawił, Falą gorącego powietrza trzymał z dala walczących z nim ludzi.
Ksiądz Jan Brachowski stał w pobliżu płotu oddzielającego zabudowania plebani od sąsiedniej posesji. Płot z drewnianych sztachet płonął jak krzak mojżeszowy. Proboszcz w drżących rękach trzymał złotą monstrancję z białą hostią za szkłem. W promieniach słońca i blasku pożaru złota monstrancja rozsiewała złoty blask jakby nie z tego świata
. Ksiądz Jan modlił się w skupieniu nie zważając na otaczający go gorący podmuch. Stał natchniony wielką wiarą w Opatrzność Boską, wiarą mającą przedziwną moc sprawczą czynienia cudów. I stał się cud. Na pół zwęglony płot przestał się palić. Wielki ogień przykurczył się pod baldachimem białej pary. Rozległy się radosne okrzyki ludzi walczących z żywiołem. Po drugiej stronie powstrzymanego ognia stał Wojciech i uśmiechał się pod wąsem.
Z inspiracji książka "Odłamki czasu".