JustPaste.it

Don Kichot z mikrofonem

Historia całkiem fajnego gościa, który nie trafił w swój czas. Przy okazji bolesna prawda o polskiej piłce, bo jeden mecz niczego nie zmienia...

Historia całkiem fajnego gościa, który nie trafił w swój czas. Przy okazji bolesna prawda o polskiej piłce, bo jeden mecz niczego nie zmienia...

 

 

16 czerwca 1986 roku. Mundial. Czas kiedy nawet najwięksi ignoranci próbują pojąć znaczenia słowa spalony. Tak jakby zwroty linia obrony, moment podania, chorągiewka w górze i nie ma gola były nie do opanowania. Może i są, ale nie w Polsce. Przynajmniej nie wtedy. Wtedy przecież każdy znał się na piłce. Potrafił jednym tchem wymienić wszystkich zawodników reprezentacji, łącznie z masażystą, trzecim trenerem i kierowcą autokaru. Ludzie zaczynali dzień od kawy, wiadomości sportowych i głosu Darka Szpakowskiego.

 Jechał do Meksyku jako wschodząca gwiazda polskiej telewizji zastąpić w narodowej świadomości Jana Ciszewskiego. Oczami wyobraźni widział swoje wywiady z polskimi mistrzami świata. Wyszło nieco inaczej. Ale żeby była jasność – przygotowany na sławę to on był. Tylko piłkarze trochę mniej. Poza wątpliwym zaszczytem komentowania srogich porażek z Anglią i Brazylią, ciągłego wyjaśniania zachodnim komentatorom gdzie ta Polska właściwie leży i jak poprawnie wymawiać nazwiska naszych obrońców, trafiło mu się coś znacznie gorszego. Gniew Bogów. To jemu bowiem Zbigniew Boniek przed kamerą oznajmił, że kończy reprezentacyjną karierę. Opuszcza ziemskie miernoty i zasiada na Piłkarskim Olimpie – obok innych nieśmiertelnych. Dorzucił też coś o słabości polskiego futbolu i 20 kolejnych latach bez udziału w wielkich imprezach. Nikt wtedy nie doceniał wagi tych słów. Nie doceniał ich przede wszystkim nasz bohater – Dariusz. Szkoda. Może zdążyłby uciec z tonącego okrętu na czas. A tak całkowicie nie ze swojej woli stał się symbolem upadku polskiej piłki. Jeździł chłopina po świecie i komentował turnieje i piękne bramki. Turnieje na których grała Nigeria, Jamajka, Słowenia. Nawet Kostaryka. A nasi? Naszych nie było. Leżeli w rowie z kacem kolejnych eliminacji. Leżała cała polska piłka. Podniosła się tylko na chwilę i zapakowała w pociąg do Korei. Tam już czekał Dariusz. Po raz kolejny gotowy na nadchodzącą sławę. Tym razem miało być dobrze. Nawet pięknie. Albo jeszcze lepiej! Miało być jak nigdy – wyszło jak zawsze. Najpierw koreański tajfun wybił mu z głowy medale, potem portugalskie tsunami zwaliło z nóg i przypomniało największe klęski w historii. Na koniec nawet ukochana piosenkarka pokazała środkowy palec wykonując hymn narodowy. Przeżył to bardzo. Jak my wszyscy. Potem były jeszcze pociągi do Niemiec, Austrii i Szwajcarii. Szkoda, że nie w jedną stronę. Bo za każdym razem wracali ci nasi kopacze równie upokorzeni, co bezsilni. Wracał też Darek. Też upokorzony. Też bezsilny. Jednak zawsze z tą samą nadzieją w głosie, że następnym razem będzie lepiej.

 Za rok będzie kolejny pociąg, na który od dawna ma bilet. Ale może tym razem po powrocie schowa mikrofon do szafy i zdejmie obraz Ciszewskiego ze ściany nad łóżkiem. Może zrozumie, że lata 70 nie wrócą, a duma ze swoich piłkarzy była wyłącznym przywilejem przodków. Jeśli się pośpieszy to rozwinie inną pasję – hokej. Naszym podobno idzie coraz lepiej… 

 

http://zibenowskie.blogspot.com/