JustPaste.it

Ostatnia wojna weterana

Kobieta jest Kwiatem. Ziemia jest szczególnie piękna właśnie dzięki tym Kwiatom. Codziennie Zło Wcielone zrywa wiele z nich.

Kobieta jest Kwiatem. Ziemia jest szczególnie piękna właśnie dzięki tym Kwiatom. Codziennie Zło Wcielone zrywa wiele z nich.

 

 Słowem wstępu

   Drogi Czytelniku Eiobowy!
   Jako, że poniższe opowiadanie należy do tych, z których, ze staropolska mówiąc, jestem szczególnie kontent, mam do Ciebie dwie prośby. Po pierwsze: upewnij się, że masz czas na większą kawę, taką - piętnastominutową.
   Po drugie: zaparz ją i zasiądź do lektury.
   Stanowi ją opowiadanie wypełnione upodobaną przeze mnie nutą groteski. Ale nie tylko. Zawarłem w nim także pierwiastek człowieczeństwa, który ma dla mnie duże znaczenie.
   Historię dedykuję - stanowczo i absolutnie - Alicji Minickiej. Osoba ta zwróciła moją uwagę wyważeniem i przenikliwością obserwacji i oceny. Nade wszystko jednak - dzieli ze mną pasję do literatury kryminalnej. A opowiadanie to jest historią całkiem kryminalną...
   Zapraszam do lektury...

   83ef3ba3aa8bbf450f817540db1f5a36.jpg

     Ostatnia wojna weterana

     Hugh Hughes zadziwił wszystkich. Zwłaszcza magistrat miasta, kiedy wtoczył się do jego gmachu podczas obrad na swoim wózku inwalidzkim. Towarzyszyło mu trzydziestu dziennikarzy, więc sprawy nie dało się ani wyciszyć, ani też zbyć – ot, choćby pałkami i paralizatorami ochrony.
     Hugh Hughes miał 86 lat i był charakterny. Zawsze odmawiał wszelkiej pomocy, czy to ze strony sąsiadów, czy przechodniów. Robiło to wrażenie, bo Hughesowi dokuczało kilka dolegliwości, które wykluczały akces do miejskich kół atletycznych: niedowład nóg, choroba wieńcowa, choroba Parkinsona, choroba Picka, choroba Pageta, a także jaskra. Poza tym coraz bardziej odzywały się rany odniesione w 1944 na fanatycznie bronionym przez Japończyków Atolu Kwajalein oraz pod Taejŏn - miejscem sromotnej rzezi, sprawionej amerykańskiej dywizji generała Deana przez armię północnych Koreańczyków w roku 1950.
     Mimo to Hugh Hughes odmówił pomocy także dziennikarzom, co zaowocowało ponad trzygodzinnym przedzieraniem się przez gmach budynku władz, dwoma omdleniami, krępującym dla świadków napadem drgawek oraz zapaścią, która wymagała już podania aparatu tlenowego, a nawet podjęcia reanimacji. Tę jednak prawie natychmiast przerwano, bo staruszek nieoczekiwanie oprzytomniał i nadgorliwych ratowników obdarował pełnymi pasji jankeskimi obelgami, które przyprawiłyby dodatkowych cięgów moralnych wojskom Południa pod Gettysburgiem.
     Nikt się jednak nie obraził, bo Hughes był bohaterem miasta – i to nie za rany wojenne. Dwa dni wcześniej udzielił wstrząsającego wywiadu lokalnej telewizji, kolejnego dnia przemówił jeszcze bardziej wstrząsająco przed kamerami NBC, a dziś wkroczył do siedziby władz miasta.
     Kiedy znalazł się na sali obrad, natychmiast – zgodnie z tym, co zapowiedział w telewizji – zwrócił się do burmistrza:
      - Panie Apprentice! Burmistrzu New Phoenix! Pytam się w obecności wszystkich zgromadzonych tu świadków oraz milionów Amerykanów patrzących na pana poprzez telewizory – a żądam odpowiedzi bezzwłocznej i odpowiedzialnej: CO PAN ZAMIERZA! – Hughes zwracał się do burmistrza surowym tonem sędziego, a raczej nie było to coś, do czego burmistrz był przyzwyczajony. – Co pan zamierza! Od ośmiu miesięcy w elitarnej dzielnicy Charm Village grasuje wampir! Szesnaście dziewcząt zostało zgwałconych i zabitych! Siedemnasta zgwałcona i tkwi w komie!... Co pan zamierza!
      Burmistrz i jego otoczenie – jeszcze przed momentem skupieni na talerzach z plastrami łososia i kwestii organizacji parady zwolenników rozwodów dla par homoseksualnych – zastygli zaskoczeni, zmieszani, oszołomieni.
     Owszem, widzieli Hughesa w telewizji, nie sądzili jednak, że ów weteran, znany tak z samodzielności, jak z nieporadności, rzeczywiście przebędzie na wózku dystans dwunastu kilometrów oraz przemierzy potężny gmach magistratu.
     - Szesnaście? – burmistrz spojrzał bezradnie na zastępcę.
     - Piętnaście – zastępca patrzył z kolei na Hughesa. – Piętnaście ofiar śmiertelnych.
     - Świetnie! Pomyliłem się, ukrzyżujcie mnie za to! Tylko piętnaście!... Co pan zamierza!!
     Zapanowała cisza. Którą przełamali podekscytowani dziennikarze, zdający dramatycznie pobrzmiewające relacje. Jeden z nich krzyczał do kamery z przekonującym wzruszeniem:
     - Oto jesteśmy świadkami okrzyku rozpaczy wydanego przez wojownika Starej Ameryki, reprezentanta odchodzącej generacji, która pamięta recesję, prohibicję, traumę Pearl Harbour, ale która nie może pamiętać bezkarnych gwałtów na elitarnych dziewczętach Ameryki!
     Gwałciciel w istocie wybrał sobie miejsce nocnych łowów jak wampir łatwo dostępny magazyn krwi. W dzielnicy Charm Village mieściły się dwie szkoły żeńskie, dziewczęce kluby sportowe, college, internat dla dziewcząt z najbogatszych rodów hrabstwa, Akademia Manier i Wdzięku oraz kilkaset domów zasobnych w luksusy materii i dorodne córki ich właścicieli. Charm Village było dumą miasta, sam burmistrz nazwał tę dzielnicą Sercem New Phoenix, Ogrodem Kwiatów Ameryki.
     Tak. Tyle, że piętnaście z nich wyrwano. Szesnasty wiądł w szpitalnej izolatce.
     - Opowiada pan, burmistrzu, o patrolach i obserwacji czynionej z Predatorów Dronów! – podniósł głos Hugh Hughes. – Czy bezzałogowe samoloty wytropiły złoczyńcę? Jak dotąd nie! A od kiedy „ubezpieczają” Ogród Kwiatów Ameryki? – wbił oszczepowy wzrok w burmistrza.
     Apprentice zagryzł wargi.
     - Od kilku tygodni – wycedził. Sprawa była kłopotliwa. Miał już dwa telefony z Waszyngtonu.
    Ale wampir był nieuchwytny. Ani zasadzki FBI, ani wzmożone działania policji nie przyniosły efektu. Zawiodły nawet Predatory, którym w Pakistanie nie wymknął się ani jeden upatrzony wróg Ameryki , choćby miał posturę hobbita i wmieszał się w tłum. Odpalenie rakiety w amerykański tłum to było już jednak poza zasięgiem... Już i tak wszystkie struktury społecznego zaufania zapadły się nieodwracalnie po WTC...
     - Od kilku tygodni – powtórzył Hughes. – Ostatnia dziewczyna została zamordowana trzy dni temu, czterysta metrów od mojego domu. Mieszkam w Charm Village i codziennie widzę dziewczyny zaczynające swój dzień z pozytywnym nastawieniem i wiarą w siłę kraju – grzmiał Hughes. – Ich celem jest rozwój, nie tylko własny, ale i narodowy. Pozwólmy naszym kobietom bezpiecznie spełniać sny i plany podparte ambicją i przekonaniem o przewadze dobra nad złem! Oskarżam pana o lekceważenie bezpieczeństwa i cnót kobiety amerykańskiej!... Co pan zamierza?!
     Burmistrz Apprentice poczuł, jak spojrzenia dziennikarzy podkładają ogień na jego policzkach i krtani. Odruchowo obejrzał się na ochronę spiętą w niezdecydowanych pozach, Gdyby jednak rzucił ją na inwalidę wojennego, byłby skończony. Czekałby go lincz polityczny.
     Co najmniej polityczny.
     Weteran – znany niestety w całym mieście - przemawiał agresywnie i wybuchowo, ale i tego nie mógł się burmistrz uczepić; takie zachowanie uchodziło płazem ludziom z chorobą Picka. Ich zachowanie było impulsywne, a świadomość konsekwencji i czynienie nietaktu poważnie zaburzone. Wiedział o tym od wczoraj, bo sprawdzono to na jego polecenie. Wywiad, jakiego Hughes udzielił telewizji, zapowiadał kłopoty... no i faktycznie nadeszły.
     A poza tym wszystkim – każdy usprawiedliwiłby agresywne, obelżywe pretensje obywatela zrozpaczonego bezkarnym krzywdzeniem młodych Amerykanek.
     Po prawdzie sąsiadek Hugha Hughesa.
     - Panie Hughes! – przemówił burmistrz Apprentice, zaciskając pięści. – Los naszych dziewczyn leży mi na sercu tak samo jak panu i...
     - Do dzieła! – przerwał weteran. I chyba za bardzo się uniósł, bo nagle zadygotał i zapadł w wózek jakby porażony protestem ciała umęczonego wysiłkiem ponad możliwości. Ciągle jednak oszczepowo patrzył na burmistrza.
     - Działania są i n t e n s y f i k o w a n e – zapewnił Apprentice. – New Phoenix nie pozwoli, by degenerat plamił jego tradycję i wysysał energię! Zło zostanie zmiażdżone! Zmiażdżone!!
     - Powiem panu, burmistrzu – Hugh Hughes z widocznym, ściskającym serce wysiłkiem uniósł rozdygotaną rękę. – New Phoenix rzeczywiście nie pozwoli. Ponieważ władze i ich technologie nie skutkują niczym poza irytującą grą polityczną, ogłaszam powszechny patrol obywatelski! Ja sam biorę pierwszy dyżur nocny! I drugi! I trzeci... Pan sądzi, że jestem za stary? – przeszył prowokującym spojrzeniem burmistrza.
     - No... nie. Oczywiście, że nie. Jest pan żołnierzem – chrząknął Apprentice. – Nie mniej...
     - Moje ręce drżą i dotyka je bezwład – wszedł mu w słowo staruszek. – Nie są pewne podczas celowania, co pan chyba rozumie, burmistrzu. Ale mam karabin i będę z niego strzelał do niszczyciela naszych Kwiatów. A jeśli chybię, jeśli trafię niewinną osobę, to pan będzie odpowiedzialny. Pan.
     Znowu zapadła cisza. Nawet dziennikarze zamarli zdumieni i zafascynowani.
     I nagle Hugh Hughes, który już zaczął toczyć swój wózek do wyjścia, zatrzymał się i zwrócił do najbliższej z kamer:
     - Niszczycielu! Kimkolwiek jesteś, gdziekolwiek jesteś, rzucam ci wyzwanie! Wypowiadam wojnę! Będę czekał na ciebie bez ruchu, bez snu i pożywienia. Ale zapewniam cię, że nie zabraknie mi siły na ostatni strzał. Dopadnę cię. Wygram ostatnią wojnę mojego życia, tak jak wygrałem dwie poprzednie. Zgładzę cię, ty... Uncle Rape, czy jak to tam przedstawiasz się ofiarom, kiedy gasisz w nich dumę i życie!! – poruszony weteran nieomal podniósł się na wózku. Ale tego nie mógł oczywiście zrobić. – Zastrzelę cię, wrogu Ameryki – zakończył, po czym spojrzał na skamieniałych polityków. – Możecie panowie wrócić do swego łososia.
     Hugh Hughes chciał opuścić salę i gmach samodzielnie, ale całkowicie opadł z sił. Nie opadł natomiast z tej upartej jankeskiej dumy. Mimo skrajnego wyczerpania nie pozwolił dziennikarzom na przejęcie kontroli nad wózkiem; po dłuższej chwili odpoczynku i walki ze zbuntowaniem płuc, podjął udany wysiłek własnoręcznego prowadzenia wózka. Odprowadzały go wzruszone twarze większości zgromadzonych.
     Tylko burmistrz krzywił twarz jak szympans uderzony łopatą w szczękę. W gruncie rzeczy nie czuł jednak tak bardzo złości do weterana, jak zniecierpliwienie i rozczarowanie rażącą i kompromitującą nieudolnością wszelkich służb zaangażowanych w polowanie na zabójcę.
     - Przeklęte Predatory – wymamrotał gniewnie. – Przeklęty Uncle Rape.

 


***

 

     Uncle Rape – ten bezwiednie, emocjonalnie nadany przez Hughesa przydomek przylgnął do złoczyńcy natychmiast i na dobre. Przechwycili i upodobali go sobie nawet dziennikarze z Meksyku i Europy, przy czym zachowano oryginalną pisownię bez tłumaczenia.
     (Elitarną) Dzielnicę Gwałtów, jak ją zaczęli nazywać z gorzkim sarkazmem reporterzy i zdesperowani mieszkańcy miasta, nadal przeczesywały siły policji oraz skryte na nocnym niebie Predatory - przy czym najnowsze z nich, Drony, małe, niewiele większe od latawców, za to szybkie i nieomal drapieżne, miały technologiczną swobodę przemknięcia między gałęziami brzozy i wpadnięcia w pościgu za złoczyńcą przez uchylone okno w budynku, w którym by się schronił.
      Ale Uncle Rape pozostawał nieuchwytny. Miał sporo szczęścia, diabelskiego szczęścia, lecz niewątpliwie sprzyjał mu fakt, że Charm Village „szatkowało” dwanaście baldachimowo zadrzewionych alei oraz pięć parków, których nie powstydziłaby się Kenia.
     Hugh Hughes był bohaterem miasta, a nawet całego poruszonego jego przemową kraju. Słowa „dumy i poparcia” pod jego adresem wymówił oficjalnie prezydent, z drugiej strony oliwy do ognia dolał premier Francji, który zaproponował Ameryce „wypożyczenie policjantów, którzy znają się na rzeczy”.
     Hugh Hughes zaprzestał co prawda krytyki władz i burmistrza, ale nie oglądał się też na ich poczynania. Przystąpił do działania po swojemu. „Po jankesku”, jak orzekł.
     Ponieważ prasa podała, że weteran zbiera ochotników i formuje z nich Oddziały Samoobrony, codziennie pod domem Hughesa zbierały się tłumy obywateli poruszonych tragedią i – co tu dużo mówić – sromotą miasta. Niektórzy ograniczali się tylko do pozbawionych ukierunkowania gróźb, a nawet dysponowali kondycją fizyczną wyraźnie gorszą od Hughesa. Nie brakowało jednak ochotników z ogniem zniszczenia w oczach i potężnymi strzelbami w rękach, które to strzelby sprawiały wrażenie skutecznych nawet przeciw najeźdźcom pozaziemskim.
     Sąsiad Hugha Hughesa, Edward Anthony stawił się z widłami. Nikt mu jednak tego nie wypomniał.
     Jego wnuczka tkwiła w komie.
     Była Kwiatem, który wiądł.
     Edward Anthony był weteranem, podobnie jak Hugh Hughes. Też bił północnych Koreańczyków. Z kolei w latach 40. nie walczył przeciw Japończykom, a przeciw Niemcom.
     Teraz przyniósł widły, a jego stare ręce nie drżały pod ich ciężarem aż tak bardzo.
     - Widły? – zwrócił się do niego jeden z policjantów. – Noo...
     Anthony przeniósł na niego oczy, z których wypływało frapujące przemieszanie zmęczenia z szaleństwem. Przy czym szaleństwo to zdawało się być mustangiem opanowanym przez kilka demonów. Może prewencyjnie skrępowanym mustangiem, owszem, ale nicią dentystyczną.
     - Szkoda tego Kwiatu, co usycha – wycharczał cicho.
     Policjant oddalił się z poczuciem winy. 
     Anthony patrzył za nim jak w przestrzeń pozbawioną obiektów. Jego serce umierało. Stracił żonę – rak, stracił syna – wypadek lotniczy, a teraz stracił wnuczkę. Jego serce umierało. 
     Umierało – ale dogadał się z nim. Poszedł na wzruszającą ugodę. Okazało się, że można zawrzeć ugodę z własnym sercem. Pęknij sobie na zdrowie, kochane – zwrócił się w modlitwie do serca. – Szczerze tobie tego życzę, tak samo jak sobie. Pęknij sobie, kochane. Ale dopiero, jak go dopadnę.
     I stał się cud. Serce Anthony’ego przestało się rozpadać, a on sam każdego ranka odczuwał mistyczny napływ energii, mimo, że w ogóle nie spał.
     Nienawiść zbudowana na zniszczonej miłości przyda zadziwiających mocy, ale cena za ich wykorzystanie jest - oczywiście - najwyższą.
     Hugh Hughes wyjechał przed dom jak każdego poprzedniego dnia i mimo ograniczeń fizycznych, a nawet uderzającego wyczerpania psychicznego, szybko i sprawnie podzielił oddziały i wyznaczył im godziny patrolowe.
     - Aczkolwiek nadgodziny nie są zabronione – zaznaczył, patrząc na tłum przez przymknięte powieki.
     - Jest pan bohaterem!! – krzyknęła jakaś kobieta.
     Z wysiłkiem odszukał ją wzrokiem. Jaskra nie ułatwiała identyfikacji.
     Może dlatego przez parki Charm Village przestali przemykać wieczorami samotni mężczyźni.
     Ktoś, kto trzyma karabin i nie waha się go użyć mimo jaskry, nie jest zjawiskowo zachęcający do nocnych spacerów.
     Stary człowiek mógł zresztą oddać przypadkowy strzał; zespół Pageta zadał jego kościom deformację i ból porażenia, a choroba Parkinsona uczyniła go strzelcem o latających rękach.
     - Bohaterem...? – powtórzył chrapliwie Hugh Hughes. – Bohaterem jest kobieta, która umiera z wolną duszą.
     Zapadła smutna cisza.
     - A tego żaden gwałciciel nie odbierze – dokończył weteran.
     Kobieta zaniosła się szlochem. Uzbrojeni mężczyźni zacisnęli zęby. Edward Anthony, dziadek Usychającego Kwiatu, przecisnął się przez tłum – trochę pomagając sobie widłami – po czym stanął przy wózku znużonego Hughesa. Widywali się przez lata z dystansu, lecz nigdy nie zamienili ani słowa. Obaj byli odludkami dźwigającymi ciężary starości, chorób i życiowych nieszczęść – jednak nowa sytuacja nieoczekiwanie sprawiła, że stanęli przy sobie.
     - Wypowiedziałeś wojnę Uncle Rape’owi, Hugh – powiedział Edward Anthony, długo mu się przyglądając dziwnymi oczami. – Będzie musiał przejść pod moimi widłami, żeby cię dopaść.
     Hughes skinął głową.
     Tłum znowu ogarnęła żądza pomsty w rodzaju wieszania na drzewie i odrąbywaniu stóp.
     - Będzie musiał przejść przez nas wszystkich!! – krzyknął ktoś gromko.
     Tłum podjął okrzyki. Hugh Hughes z trudem podniósł rękę, która już nawet nie drżała, nie dygotała – a trzepotała jak węgorz na końcu wędki. Gwar nieomal natychmiast ucichł. Szacunek do bohatera wojen – teraz już trzech – oraz wyrazistość jego przykrych dla oczu przypadłości zamknęły usta nawet pijanym ochotnikom.
     - Sam się obronię – rzekł weteran. – A zresztą, do cholery, nie zamierzam się bronić. Zamierzam zaatakować zło i unicestwić je. Jestem amerykańskim żołnierzem. A nie jakimś francuskim kirasjerem z parady, psiakrew!
     - Oto mój sąsiad! – zacisnął pięści Edward Anthony. Wzniósł widły w górę. – Oto narzędzie kary bożej!
     Hugh Huhges przeniósł na niego znużony, lecz i tak zacięty wzrok. Gdy ujrzał łzy w oczach sąsiada, skinął głową z westchnieniem.
     - Ed – rzekł dziwnym, napiętym, a zarazem wzruszonym głosem. – Uncle Rape... – Antony wrócił do niego oczami smutnego szaleńca - ...on nie przeżyje twojej wnuczki.
     Łzy spłynęły policzkach Anthny’ego na brodę, a stamtąd na asfalt. Dziennikarze nie przegapili tego. Błysnęły flesze, a jedna z kamer omal nie została skłuta widłami, gdy kamerzyści naparli do przodu jak zdeterminowani szermierze.
     „Ojciec Więdnącego Kwiatu płacze. Żołnierz Dzielnicy składa obietnicę” – głosiły nazajutrz nagłówki gazet. – „3P-hero” nowym Pattonem*!”.
     3P-Hero. Ten cokolwiek groteskowy przydomek nadał prezenter telewizji, na którym zrobił wstrząsające wrażenie widok karabinu w rękach staruszka „upodlonego - a jednak nie złamanego - przez chorobę Parkinsona, Picka i Pageta”.
     Oddziały Samoobrony uporządkowane pod względem ilości, uzbrojenia i godzin służby zaczęły się rozchodzić. Hugh 3P Hughes ze stękaniem chwycił za koła wózka, który nie był elektryczny. Mógł być – ale weteran odmówił takiego przy pomocy jankeskich przekleństw. „Ciało pozbawione aktywności umiera, a wraz z nim umiera dusza” – powiedział w jednym z wywiadów.
     Hugh Hughes i Anthony Edwards patrzyli na rozchodzący się tłum. Żyli od wielu lat naprzeciw siebie, ale nigdy nie podjęli wspólnie nawet pogawędki. Teraz połączyła ich walka ze złem. Hughes walczył z Japończykami i Koreańczykami. Antony z Niemcami. Z Koreańczykami – jak sam przyznał – wymienił tylko kilka strzałów. „Tyle, co mogłem z pędzącej sanitarki” – wyznawał z cierpkim uśmiechem. Kiedy jednak wspominał Ardeny, uśmiech nie był już cierpki, raczej wilczy.
     - Pomogę ci – Edward Anthony nachylił się nad wózkiem.
     - Idź do diabła – uciął życzliwie i wdzięcznie Hughes.
     Antony uśmiechnął się martwo, po czym potoczył pustym, a jednak obiecującym straszne rzeczy wzrokiem po okolicy.
     - Wojna to dobra rzecz – wymówił cicho. – Oczyszcza. Oczyszcza z gówna... Wszyscy potrzebujemy oczyszczenia.
     Hughes patrzył na niego w zastanowieniu. Nagle rzekł:
     - Ed... Wymień widły na karabin. Masz chyba?
     Anthony rozszerzył oczy wyrwany z zamyślenia i jakby zaskoczony.
     - Mam. Oczywiście, że mam. Jeszcze z Ardenów. Tam zdmuchnąłem 24 Szwabów. W cztery dni. 24 Szwabów. W cztery dni... Ale dlaczego? – zerknął na Hughesa. – Dlaczego mam odłożyć widły? To dobre narzędzie wdzięczności dla szatana.
     Hugh Hughes skrzywił się.
     - Dobre, kiedy już go masz, Ed. Ale nie złapiesz go biegnąc z widłami przez park. A karabin go ściągnie jak bobra z pniaka. Karabin wyrównuje szanse.
     Edward Anthony, weteran wojny z Niemcami objął widły czułym wzrokiem.
     - Dobra jest – rzekł z żalem. – Dobra jest... 24 Szwabów... W cztery dni.
.
...  
    *George Patton (1885-1945) - charyzmatyczny, kontrowersyjny generał amerykański z okresu II Wojny Światowej. Potomek Konfederatów, żołnierzy Południa. Zwolennik reinkarnacji; utrzymywał, że w poprzednich wcieleniach był m. in. żołnierzem Kartaginy i Rzymu, a także generałem w armii Napoleona. Zabłysnął zmysłem strategicznym, przewidując m. in. niemiecką ofensywę w Ardenach i przeciwstawiając jej błyskawiczne kontruderzenie.

  

***

 

     - Pamiętacie, jakie pozycje wam przysługują? – spytał Hugh Hughes.
     - Absolutnie – odrzekła Elisabeth.
     Hughes popatrzył na nią przenikliwie. Jego wzrok wyrażał to, co zawsze podczas odprawy dziewczęcego patrolu: sympatię, troskę, wzruszenie i obawę.
     - Jesteśmy gotowe i czujne – zapewniła Elisabeth. Widziała, co mówią wpatrzone w nią oczy i odwzajemniła im krzepiący, wdzięczny uśmiech. – Nie musi się pan martwić, panie Hughes.
     Skinął głową. Ale potem przeniósł wzrok na karabin, który trzymał na kolanach i dało się zauważyć, że  grymas zasępienia przeciął mu twarz. Następnie spojrzał przez okno na ulicę. Zapadał zmierzch. Widział dom Edwarda Anthony’ego. Nie paliło się światło w ani jednym oknie.
     Ale Anthony był gdzieś tam. Odkąd jego wnuczka Melanie tkwiła w śpiączce, a córkę zabrano do szpitala w stanie katatonii, nie zapalał świateł po zmierzchu.
     Siedział na podłodze z karabinem w rękach.
     Czekał.
     Na cień za oknem.
     Na krzyk z parku.
     Na cokolwiek.
     Czyhał na Uncle Rape’a.
     - Wiesz, chłopie – zwierzył się dwa dni wcześniej Hughowi Hughesowi – chyba robię trochę pod siebie. Nie mogę wstać z podłogi i pójść do kibla z taką szopą jak wiadro moczu czy sraki, bo przecież mogę go przegapić... Rozumiesz. Ale co tam. To bez znaczenia. No i jeszcze taka sprawa, bardzo to dziwne... Otóż kiedy tak siedzę u parapetu, to płaczę. I wiesz – płaczę głosem dziecka. Tak... Głosem dziecka. Chyba nie płakałem głosem dziecka od siedemdziesięciu lat. To frapujące, i fascynujące, ale ten płacz i złamanie mojego ducha i ciała w niczym nie przeszkadza temu mordercy, co tam we mnie siedzi. Ciekawe, co?... Ani to, że sram pod siebie. Ale co tam. To bez znaczenia. Jeśli nawet przywali mnie własne gówno, to i tak wstanę, kiedy będzie trzeba i zrobię TO.
     TO oznaczało egzekucję na gwałcicielu Melanie. Co prawda Anthony wymienił widły na karabin, ale Hugh Hughes szczerze wątpił, czy z tej właśnie broni skorzysta jego sąsiad, jeśli nie będzie to konieczne, żeby Uncle Rape upadł u jego stóp.
    Wyobraził sobie gwałciciela padającego na buty uwalone odchodami i zatrzęsło nim. Opanował się jednak szybko, bo czuł na sobie spojrzenia ośmiu dziewcząt. Ośmiu Kwiatów San Francisco.
     Powinny widzieć w nim silnego, surowego żołnierza, a nie rozpadającą się bryłę umierającej proteiny. Choć to drugie też miało swoje znaczenie.
     - Życie jest ulotne poza wszelką kontrolą – powiedział chrapliwie. – Szanujcie każdy swój oddech, dziewczyny. Trzymajcie ciało w gotowości , a umysł w czujności. Polegajcie na swoich partnerach, ale jeszcze więcej energii poświęćcie na to, by to partnerzy byli ufni, że jesteście blisko i że przyniesiecie pomoc szybko i pewnie.    
     Elisabeth pokiwała głową z nikłym uśmiechem, który w innych okolicznościach uchodziłby za nieśmiało zalotny, a teraz był po prostu smutnym uśmiechem dziewczyny-żołnierza, która pożegnała dwie koleżanki z Klubu Siatkówki Charm Stars.
     Dopadł je Uncle Rape. Już nigdy nie zagrają.
     Osiem dziewczyn z osiedlowego klubu zgłosiło się do Hugha Hughesa przed tygodniem.
     - Jesteśmy silne, zjednoczone i gotowe na próbę najwyższych konsekwencji – przemówiła twardo i z determinacją Elisabeth. Była uderzająco piękną i proporcjonalnie zbudowaną dziewczyną o muskularnych, acz urzekająco smukłych kończynach oraz platynowych włosach, falujących nawet w bezwietrzny dzień. Jej wrażliwość i charyzma wcale nie zostały w tyle za urodą.
     Hugh Hughes zesztywniał zaskoczony. Obejrzał się na dziennikarza, któremu udzielał właśnie wywiadu na ganku, a potem wrócił zmrużonymi oczami do dziewczyny.
     - Nigdy na to nie pozwolę – wycedził, zaciskając ręce na broni.
     Elisabeth była przygotowana na takie słowa.
     - Jeśli pan nas nie poprowadzi, pójdziemy na patrol same. Nikt nam tego nie zabroni. Jesteśmy Amerykankami, Kwiatami New Phoenix. Dopóki Uncle Rape terroryzuje Charm Village, wszystko pozostanie martwe. Nie będzie sportu, rekreacji, rozwoju, nauki, progresu. Nie staniemy się Kobietami Ameryki, żonami i matkami tak długo, dopóki będziemy musiały być żołnierzami.
     Tego rodzaju słowa wypowiedziane przez osiemnastoletnią dziewczynę, u której uderzała anielska uroda, charyzmatyczny głos oraz – to najbardziej – oczywisty wielki potencjał do stracenia wobec rodzaju powziętego ryzyka, musiały zamurować każdego starego żołnierza. I Hughes zamilkł zamurowany.
     Dziennikarz też zamilkł, ale nie stracił przytomności umysłu. Serce napęczniało mu euforią, bo szczęśliwym trafem znalazł się we właściwym miejscu o właściwym czasie i pozyskał materiał międzynarodowej rangi.
     Poderwał się z błyszczącymi oczami, uścisnął dziewczynom ręce, obfotografował, a potem uroczyście przemówił do zamurowanego 3P-Hero:
     - Spoczywa na panu wielka odpowiedzialność, ale to odpowiedzialność przyniesiona przez wyróżnienie, a na to pan zasłużył.
     Teraz, gdy zapadał zmierzch, Hugh Hughes patrzył przez okno na dom Edwarda Anthony’ego, a za nim w cierpliwym, milczącym i zdyscyplinowanym kręgu stało osiem dziewczyn uzbrojonych w pałki elektryczne, granaty dźwiękowe, latarki paraliżujące nerwy wzrokowe.
     I gliniane gwizdki.
     - A to po co? – rozwarła oczy Elisabeth, gdy pierwszego wieczora, tuż przed wymarszem, Hugh Hughes wręczy im wszystkim gwizdki.
     - Technologia to najbardziej zawodny przyjaciel człowieka – odparł. – Gdy Uncle Rape wciągnie cię do kanału i podtopi w szambie, może się okazać, że tylko gwizdek będzie pełnił swoje funkcje.
     Po tych słowach traktowały gwizdki jak rękojmię przetrwania.
     Elisabeth przełknęła ślinę. Jeśli jednak poczuła ukłucie strachu, to w każdym razie głos jej nie zadrżał, gdy powiedziała:
     - Okej. To ruszajmy.
     - Ruszajmy – ponaglił cicho, gdy patrzył teraz na dom pozbawiony świateł.   
     Edward Anthony może właśnie robił pod siebie i płakał głosem dziecka, ale nie było wątpliwości, że czyhał przy uchylonym oknie z cierpliwością i żądzą wygłodniałego wampira.
     Groźny człowiek. Jak to człowiek spod Ardenów.
     24 Szwabów. W cztery dni.
     Groźny człowiek.
     Hugh Hughes odwrócił się i wymienił spojrzenia z dziewczynami.
     - Idziemy – rzekł.
     Ruszył wózkiem do drzwi. Kwiaty New Phoenix, najpiękniejsi żołnierze Ameryki, ruszyły w ciszy za nim.

 

***

 

     Hugh Hughes tkwił w wózku nieruchomy jak kawał niekształtnego, odrzuconego przez życie i naturę drewna. Mimo to był oczywiście całkiem żywy, o czym świadczył dziwny, raczej niemiły aniołom miłosierdzia błysk w jego oczach oraz lufa karabinu, która podrygiwała niczym ogon podrażnionego kota.
     Jego wózek tkwił między drzewami parku o największej przestrzeni, a zarazem zagęszczeniu. Można było przypuszczać, że Uncle Rape uderzał często właśnie z tego gąszczu. Może też tutaj wycofywał się po dokonaniu zbrodni.
     Po wyrwaniu Kwiatu.
     Elisabeth stała nad wózkiem i też nie poruszała się dużo bardziej od weterana. Tyle, że ona nie przypominała odrzuconego drewna, lecz poruszający pięknem i majestatem pomnik młodości.
     Oboje toczyli napiętym wzrokiem po okolicy, na tyle, na ile było to możliwe z roślinnej kryjówki, którą wybrali.
     Panowała cisza. Słychać było noc i wszystko, co oznaczała: dźwięki aktywnych ptaków, manewry owadów oraz niepokojące kroki ludzi, których nie było – gdyż imitował je zwodniczo świat nocnej przyrody.
     Byli sami. Cztery ubrane w ciemne dresy dziewczyny krążyły w promieniu kilkuset metrów, także korzystając z ochrony nocy i drzew.
     Trzy nie korzystały z niej wcale. Ubrane w biało-różowe spódniczki spacerowały samotnie ulicami i parkowymi alejkami.
      Przynęty. Niełatwe zadanie, ale każda musiała się z nim zmierzyć prędzej czy później.
      Ufając, że partnerki są blisko i że przyniosą pomoc szybko i pewnie. Hughes ciągle to akcentował.
     - Żołnierz amerykański jest najdzielniejszym żołnierzem świata – rzekł – bo wie, że jego koledzy tyle samo uwagi skupiają na strzelaniu do wroga, co na położeniu kolegi. Na położeniu i kondycji partnera. Zróbcie religię ze swego zjednoczenia i zaufajcie sobie.
     Elisabeth podziwiała Hugha Hughesa. Jednocześnie żałowała, że jest już tak stary. Był im potrzebny i było zaszczytem towarzyszyć mu w łowach na mordercę – ale objawy jego chorób i zniedołężnienia krępowały i wykręcały serce żalem.
     - Jak pan się czuje? – spytała szeptem.
     W odpowiedzi ręce weterana zadygotały; powstrzymał to widocznym kosztem wielkiej energii i Elisabeth była pewna, że będzie musiał za to zapłacić i to niedługo. Oby nie doznał zapaści, kiedy ON nadejdzie – pomyślała z jakimś usilnym wymodleniem.
     - Czuję się świetnie – wycharczał. Jego oczy nagle jakby spuchły, a kark wykrzywiło.
     W tym samym momencie nieopodal rozległ się trzask gałęzi złamanej pod kroczącym człowiekiem i Elisabeth naprawdę się przestraszyła.
     - Chce pan wrócić do domu? – spytała.
     Hugh Hughes nie odpowiedział. W niepokojącym znieruchomieniu, z groteskowo przechyloną w bok głową – jak taki skonfundowany puchacz – patrzył na swoje lewe ramię, na którym spoczywała lufa karabinu Springfield. Elisabeth bała się odezwać. W końcu jednak przemogła się; była odpowiedzialna za zdrowie i życie 3P-Hero, a wartości te – zdaniem mediów już narodowe – były stale zagrożone.
     Położyła dłoń na ramieniu bohatera, zanim jednak zdążyła się odezwać, ten przemówił obcym, napiętym głosem:
     - Czyja to ręka?
     Zamarła.
     Hughes nadal był puchaczem usztywnionym w konfuzji, a może i strachu.
     - Jaka ręka? – wybełkotała bliska rozpaczy.
     Dobrze jednak wiedziała, co się dzieje. Starego żołnierza dopadł właśnie fatalny, jeśli zważyć okoliczności, objaw choroby Picka: zespół obcej ręki. Hughes nie poznawał własnej kończyny. Co więcej, jak przeczytała w Internecie, rękę tę mógł nawet wziąć za niebezpiecznego wroga, budzącego lęk, wstręt albo agresję wiodącą do k o n t r a t a k u.
     - Czyja to ręka – wycharczał głosem – to było przerażające – wiedźmy.
     - To pańska ręka, panie Hughes!
     Nie uwierzył jej ani trochę. Patrzył na swoje lewe ramię jak na węża przyczajonego do śmiertelnego uderzenia.
     - U t n i j  j ą.
     Omal nie rzuciła się do ucieczki w ciemność. Miała jednak poczucie odpowiedzialności tak za weterana, jak za pozostałe dziewczyny.
     No i była winna choć trochę dyscypliny i zdeterminowania zerwanym Kwiatom, które znała.
     - Panie Hughes... Wszystko w porządku. To tylko atak choroby. To pańska ręka; potrzebuje jej pan, żeby zastrzelić Uncle Rape’a.
     Nie wierzyła własnym oczom i uszom, ale Hughes otrząsnął się nagle.
     - Co?... – spojrzał na nią błyszczącymi oczami zaniepokojonego kota. – Lis... Co się dzieje?
     Odetchnęła głęboko, po czym powtórzyła pytanie, które wcześniej zignorował:
     - Chce pan wrócić do domu?
     Hughes zdusił w ustach przekleństwo godne diabła, któremu wepchnięto głowę do chrzcielnicy.
     - Skup się na zadaniu – wymamrotał. Po czym spojrzał na nią z dziwną przytomnością.
     To ją trochę uspokoiło. Pomyślała jednak, że jeśli będzie prowadzić jakąś rozmowę, to prawdopodobieństwo wyłączenia Hughesa znacznie się obniży.
     Zbliżyła twarz do wózka i weteran drgnął.
     - Ma pan... jakąś, no, rodzinę?
     Skrzywił się smutno.
     - Tylko syna. Tylko syn mi został.
     - Tak? A gdzie mieszka? W New Phoenix?
     Milczał tak długo, że przestraszyła się, iż doznał zapaści lub czegoś jeszcze innego, z czym by sobie nie poradziła.
     - Jest w Quebecu.
     Odetchnęła.
     - Daleko.
     - Daleko. I właściwie to go nie mam. Wyjechał i nie chce nawet ze mną porozmawiać. Opuścił mnie.
     - Opuścił... Dlaczego?! – była szczerze wstrząśnięta.
     Kiwał głową. Nie zresztą z powodu goryczy, jakby się mogło wydawać. Takie bezwolne ruszanie głową mogła powodować choroba Parkinsona lub choroba Picka, a on miał je obie.
     - Nie akceptował moich stanów chorobowych. Tyle.
     Położyła mu ręce na barkach i znowu drgnął. To, że nie panował nad swoim ciałem, bardzo ją krępowało, ale miała świadomość, że jego musiało to krępować znacznie bardziej.
     - Tak mi przykro...
     - Do diabła z tym gnojkiem! Do diabła z nim! – ożywił się nagle. Ten atak złości nie wystraszył jej, przeciwnie: przyniósł ulgę. – W życiu nie trzymał ani młotka w ręce, co dopiero karabinu! Dla takich dobry jest kraj Francuzów, a nie Ameryka!!
     Znowu umilkli. Na długo.
     Elisabeth myślała o Melanie Anthony, a Hughes o jej dziadku.
     Edward Anthony siedział gdzieś tam skarlały, martwy, zapłakany i upodlony ekskrementami – a jednak żywy; bardziej żywy niż kiedykolwiek przedtem i bardzo niebezpieczny.
     - Nawet jeśli trzyma ten karabin, to i tak myśli o tych widłach... – wymruczał.
     - Co? – Elisabeth wzdrygnęła się.
     Nagle rozległ się krzyk. Był to krzyk grozy, który uczynił w jednym momencie dwie zadziwiające rzeczy: po pierwsze, natychmiast uciszył przyrodę, która przestała mistyfikować nierzeczywiste dźwięki.
     Po drugie – ożywił weterana. Hugh Hughes wyprostował plecy i szyję, po czym obejrzał się na Elisabeth z oczami pełnymi przytomności i dyscypliny. To gwałtowne zmobilizowanie i usprawnienie 3P-Hero zadziwiło ją, ale i uszczęśliwiło.
     - Uderzył – rzekł krótko.
     W tym samym momencie zatrzeszczała krótkofalówka Elisabeth. Dramatyczny głos z głośnika usłyszał i Hughes:
     - O Jezu, biegnie za mną! Uciekam do was, na Dęby Dwóch Królów! O Jezuu!
     Elisabeth jęknęła i odwróciła się do biegu. Byłby to bieg chaotyczny i rozpaczliwy, nie wiadomo, czy skuteczny w niesieniu odsieczy – na pewno byłby to bieg wbrew strategicznym koncepcjom Hughesa.
     Byłby. Bo stary człowiek zatrzymał ją w miejscu chwytem zadanym tak z dynamiką, jak siłą niezupełnie pasującą do kogoś, kogo nazwano 3P-Hero, natomiast doskonale pasowałyby te okazane moce maszynie o stalowych ramionach i wysięgnikach.
     Wrażenie zmiażdżenia ramienia w kleszczach stali było tak silne, że Elisabeth spojrzała na ów zacisk z prawdziwym przerażeniem i wstrząsem. Ale jej ramię nie było zmiażdżone, a Hughes zatrzymał ją kończyną całkowicie organiczną.
     - Spokój – wycharczał. – Biegnie tu. Mamy go.
     Natychmiast ochłonęła i usunęła się w bok. Wsparła się o pień drzewa i przyłożyła krótkofalówkę do ust.
     - Dziewczyny, biegiem na Dęby Dwóch Królów. Tylko bez krzyków.
     Schowała krótkofalówkę. Teraz patrzyła tam, gdzie weteran. Wtulona w pień, który dawał jej osobliwe wrażenie opieki i wsparcia, zaciskała jedną dłoń na latarce, a drugą na paralizatorze.
     Hugh Hughes uśmiechnął się tak, jak jeszcze nigdy w jej obecności. Był to uśmiech triumfującego wilka, który nagle otrzymał dar łatwej zdobyczy.
     - Mamy go – powtórzył. Pomyślał o Edwardzie Anthonym i znów uśmiechnął się wilczo.
     Tak. Mieli go. Nie minęła minuta, a dziewczyna zanosząca się czymś pomiędzy rzężeniem, a szlochem, przebiegła obok nich. Była w takim przerażeniu i niepowstrzymanym transie istoty chaotycznie walczącej o życie, że nie zatrzymała się i prędko wtopiła w ciemny gąszcz za nimi.
     Elisabeth obejrzała się za nią zdezorientowana i w tym samym momencie gwałciciel wbiegł prosto na nich. Nie oślepiła go, nie doskoczyła z paralizatorem. Ten jeden ułamek zdekoncentrowania, odruchowe odwrócenie głowy za partnerką wyłączyło ją z akcji jak guzik bezużytecznego robota.
     Owszem, zdążyła wrócić wzrokiem do agresora, gdy ten wyrósł nad wózkiem Hughesa – lecz rozwarła tylko oczy i usta, a wypuszczona latarka i paralizator zniknęły w trawie.
     Acz nie miało to znaczenia.
     Hugh Hughes bowiem, ten umęczony chorobą wieńcową, Parkinsona, Picka, Pageta i jaskrą weteran, wymierzył prosto w sunący ku niemu brzuch i spokojnie wypalił.
     Gwałciciel, ciemna postać w masce, zwalił się u wózka inwalidzkiego. Nie leżał na butach uwalonych odchodami, ale i tak była ta scena nie mniej żałosną i wymowną.
     - Och... To... – Elisabeth z trudem oderwała się od pnia drzewa, jakby zdążyła w nie już częściowo wrosnąć, nim jednak zdołała wysłowić się bardziej czytelnie, Hugh Hughes nachylił lufę karabinu w dół i wystrzelił wprost w plecy nieruchomego napastnika.
     Stała zamarła, wstrząśnięta, chwilowo bezrozumna.
     Hugh Hughes zapadł się w oparcie i przymknął oczy. Oddychał ciężko, coraz ciężej. Może odepchnął starość podobnymi pertraktacjami, co Anthony zawał serca? A teraz starość wracała. Wlewała się w ciało jak woda do zbiornika, od którego przestała ją odgraniczać wysłużona tama.
     Musiało tak być, bo Hughes wiądł w oczach.
     Elisabeth, nadal posągowo nieruchoma, patrzyła na niego ze łzami w oczach, kiedy zbiegły się wszystkie dziewczyny. Między innymi niedoszła ofiara. Płakała i pocierała czołem o pień drzewa, które udało się opuścić Elisabeth.
     Liderka patrolu zmobilizowała się szybko.
     - Joan, Kirstie! Weźcie Audrey do domu. Stephanie, Lilly, biegiem na ulicę. Dzwońcie na policję i pogotowie. Naprowadzicie ich z ulicy do nas. Reszta zostaje ze mną. Nadal obowiązuje zakaz separacji. – Spojrzała na Hughesa, bo pomyślała, że obdarzy ją uśmiechem uznania, ale Hugh Hughes zamierał.
     Odchodził.
     Poczuła rozdzieranie serca.
     - Niech pan się trzyma – wyrzekła przez zaciśnięte do bólu zęby. – Niech pan się trzyma! Potrzebujemy pana, na miłość Boga!
     Hugh Hughes odchodził, ale musiała przyznać, że do końca pozostał niepokornym Jankesem. Z całkowicie już niewytłumaczalnym wysiłkiem woli poderwał drżącą rękę i przywołał ją do siebie.
     Nachyliła się ku jego ustom z rozpaczą, którą – wiedziała to – powinna była usunąć z własnej twarzy, ale, cóż, gdy ma się osiemnaście lat, przypływy energii są co prawda szczodre i częste, ale też odpływy niemniejsze i to z powodów bardziej błahych, niż udział w polowaniu na gwałciciela-zabójcę.
     Była wyczerpana, a to nasilało teatr emocji na jej twarzy. Takich, jak szok po egzekucji dokonanej przez Hughesa i takich jak rozpacz z przyczyny jego oczywistej agonii.
     Hugh Hughes, Żołnierz Dzielnicy, gasł, a ona nie potrafiła zdobyć się na uśmiech oszukania.
     Czy jednak oszukiwanie umierających ma sens? Czy Hugh Hughes nie powiedział w jednym z wywiadów, że prawdziwy żołnierz odchodzi w polu i że on nie wyobraża sobie śmierci pod kocem?
     - Posłuchaj, dziecino – wyszeptał jej do ucha. – Kazałaś wezwać ambulans dla mnie, prawda? – Skinęła głową. – Pewnie, nie obwiniam cię o to. Ale słuchaj, Lis. Zrób coś dla mnie. Zrób jedną rzecz, bardzo, bardzo proszę. Kiedy wziąłem cię do Oddziałów Samoobrony, też złamałem zasady i też ryzykowałem pogrzebanie tak mojej reputacji, jak sumienia. Zgodzisz się? – Znowu skinęła głową, połykając łzy. – Tak... Umieram teraz i ostatnie czego chcę, to utrata honoru i upokorzenie. Rozumiesz, dziecino? Nie straciłem honoru ani na tych cholernych wyspach, ani w Korei, nie pozwól mi go stracić w tym parku, okej? Proszę.
     Czekała nieporuszona, z mętlikiem w sercu i w głowie. Dziewczyny, które zostały, patrzyły na nie rozszerzonymi oczami, które świeciły księżycowym odbiciem.
     - Zabierz mnie stąd, Elisabeth.
     Skinęła głową. Nie tyle z aprobaty, lecz raczej w reakcji na słowa, których się podświadomie spodziewała.
     - Zabierz mnie do domu i tam zostaw. Tak musi być.      
     - Wiem – wykrztusiła. – Ale nie mogę tak... Oni mi nie darują.,..
     - Elisabeth. Nie pozwól, by upokorzono mnie jak kalekę pozbawionego hełmu i broni. Proszę. Jak córkę...
     Przypomniała sobie o jego synu.
     Nie akceptował moich stanów chorobowych.
     Wyprostowała się gwałtownie. Platyna jej włosów błysnęła nocnym srebrem, co jeszcze przydało jej czaru.
     - Dziewczyny. Zostańcie tu. Powiedzcie im, że straciliście z nami kontakt. Że prawdopodobnie jesteśmy w Parku Greatest Autumn. Dzięki – ucięła, nim pozbierały myśli. Ruszyła z wózkiem; po prostu pchnęła go bezmyślnie, odruchowo, a Hugh Hughes, ten niepoprawny Jankes, pierwszy raz nie protestował. Umierał. To nie była pora protestów. Już nie.
     - Dziękuję, dziecino – wyrzęził. – Stara Ameryka ci tego nie zapomni.
     Gdy dochodzili do jego domu, zdawał się nieżywym, ale nagle przemówił, choć nie miał już sił poderwać głowy.
     - Lis. Ważna sprawa.
     - Tak?
     - Kiedy mnie zostawisz, natychmiast idź do Anthony’ego. Powiedz mu, że załatwione. Nie wspominaj tylko, że... Choć nie sądzę, by zechciał mi przeszkadzać. To stary żołnierz spod Ardenów. Aha, nie skradaj się, tylko podejdź do drzwi głośno i wołaj. Nie wiem, w jakim jest stanie ten dzielny chłop... – westchnął w dziwny sposób, który uwolnił z jego ust jakąś substancję.
     Dopchała wózek do drzwi, po czym zatrzymała się nagle. Wyczuła, że się spiął.
     - Spokojnie panie Hughes... Ja tylko... Nie obejrzeliśmy jego twarzy.
     W milczeniu patrzył na zjazd z ganku. Po chwili roześmiał się gorzko.
     - Naprawdę myślisz, że ma dla mnie znaczenie twarz, jaką posiada potwór?
     Zagryzła wargi. Wypełniał ją tak wielki smutek, że wiedziała, iż miną tygodnie, nim się go pozbędzie.
     - Ale... Może go znamy...
     - Lis... Zaraz tam wrócisz. Możesz zdjąć mu maskę. Ja zabiłem setki Japończyków i Koreańczyków. Gdybym miał każdemu z nich zajrzeć w twarz, sam dawno zostałbym potworem.
     Znowu poczuła łzy na policzkach. I ból w krtani, który narastał i dławił struny głosowe terrorem.
     - Rozumiem – wydusiła.
     Pomyślała, że skinie głową, ale ani drgnął, wpatrzony w schody. Nie mógł drgnąć, to oczywiste. Jego ciało było już na tej drodze, w której mięśnie wypowiadają służbę nieodwracalnie.
     - Wprowadź mnie do domu. – Gdy pchnęła wózek, dodał z wyczuwalnym żalem: - A jednak trochę mi szkoda, że nie powiem o tym sam staremu Edowi.
     - Może...
     - Zamknij wszystkie okna, nim wyjdziesz. Sprzęt zostaw na stole. Mam mało czasu.
     Zostawiła wózek na środku salonu i ciężkim krokiem zaczęła obchodzić dom w poszukiwaniu niedomkniętych okien. Kiedy wróciła, poczuła lęk, bo Hughes prawie zwisał z wózka i zdawał się sztywny. Poruszył się jednak, kiedy podeszła bliżej, a nawet uśmiechnął.
     - Pocałuj mnie i uciekaj – rzekł słabnącym głosem. – No, możesz podpalić moją twierdzę, jeśli chcesz... Żołnierze odchodzą w ogniu i dy... – nagle przerwał i szarpnął się za koszulę z twarzą wręcz porżniętą sierpem bólu. Oderwane guziki potoczyły się po dywanie.
     Nachyliła się nad nim i pocałowała w czoło z delikatnością oddanej córki, której nigdy nie miał. Chciała wziąć karabin, ale zacisnął na nim dłonie w kurczliwy i trochę dziecięcy sposób.
     - Przepraszam... – Obejrzała się.- Drzwi na ogród były otwarte. Zamknęłam na zasuwkę.
     - Pięknie pachniesz, Elisabeth. To zabawne, co teraz powiem, ale żaden zapach nie może zostać uznany za najwyższe zapachowe dzieło boże: zapach akacji, zapach konwalii, wanilii... Żaden. No – tylko ten jeden. Zapach osiemnastoletniej dziewczyny.
     Spuściła głowę i uczyniła krok w stronę drzwi.
     - No tak, no tak – mamrotał cicho Hughes. – Szkoda, że dojrzewająca kobieta nie potrafi zatrzymać tego zapachu. Bo tylko on czyni inspirację.
     Uczyniła drugi krok.
     - Poczekaj... Jeszcze jedno, dziecino.
     Podniosła głowę i popatrzyła mu w głowę. On patrzył z namysłem na jej biodra.
     - Cofnij się o krok. O, tak. No i widzisz, Lis. Twoje biodra. Biodra osiemnastoletniej siatkarki, która nie rodziła. Czyż to nie jest esencją? Esencją organicznego piękna?
     Westchnęła i ruszyła ku drzwiom. Było jej żal starego żołnierza. Ale czuła, że się rozpadał z każdym wypowiedzianym słowem. W każdej chwili mógł się rozpłakać nad swoim losem. Nad losem odchodzącego starca, dla którego zapach i biodra osiemnastoletniej dziewczyny były już poza zasięgiem. Przypomniało jej się, co zatopiony w smętnej apatii Hugh Hughes powiedział jej dwa dni wcześniej: że dar ciała (młodej) kobiety jest tak naprawdę jedynym prawdziwym darem, jaki mężczyzna może uzyskać od życia. Że wszelkie pozostałe pasje i radości są już tylko iluzorycznymi substytutami, odległymi od tej jedynej esencji, i że z czasem coraz bardziej świadomy tego samotny mężczyzna popada w toksyczny sarkazm i frustrację.
     Poczuła beznadziejny smutek.
     - Do widzenia, panie Hughes.
     - Hmm?
     Dziwne było to „hmm”; brzmiało całkiem ciepło i beztrosko. Zaskoczona zatrzymała się i odwróciła głowę.
     Hugh Hughes siedział w wózku uśmiechnięty od ucha do ucha. Trudno było dopatrzyć się w jego twarzy utrapień związanych z chorobą Picka czy Pageta.
     - Zapach – powiedział z łagodnym uśmiechem. – Zapach osiemnastoletniej kobiety.
     Nie wiedzieć czemu, Elisabeth poczuła nagle, że łagodny uśmiech Hugha Hughesa nie wróży jej niczego dobrego.
     Podobnie jak to, że swobodnym, bardzo swobodnym, prawie baletowym ruchem wyciągnął z kieszeni spodni pilota i uruchomił nim system zamykania drzwi.
     Ani też to, że Hugh Hughes, osiemdziesięcioletni weteran dwóch wojen, dotknięty chorobą wieńcową, Parkinsona, Picka i Pageta, jaskrą i niedowładami, podniósł się lekko z wózka i zszedł z niego z westchnieniem odprężenia.
     Odłożył karabin na wózek i podłożył dłonie pod brodę, co upodobniło je w groteskowy sposób do mostka przerzuconego nad strumieniem. Nadal uśmiechał się ciepło.
     Ten uśmiech nie miał jakoś szczególnie krzepiącego wpływu na Elisabeth, która cała skamieniała w jednej chwili. Teraz to jej bliżej było do tego obumarłego drewna odrzuconego przez naturę. Nawet jej oczy dopadło usztywnienie, które zablokowało mechanizm mrugania. Aktywność trzymała się tylko serca, które zdawało się tańczyć w bolesnym pożarze rozlewającym się w jej piersiach.   
     Poddał się też jej układ moczowy.
     Hughes obniżył wzrok na jej nogi.
     - To akurat uznaję za zachętę, Lis, dziecino.
     Znowu westchnął, po czym zatarł ręce.
     - No, ale widzę, że trochę przeceniałem twoją charyzmę – rzekł z wyrzutem. – Spodziewałem się jakiegoś tam ruchu oporu, a ty będziesz mi tu jedną z tych zdrewniałych. Tam do kata, nie będę przecież grymasił. Jestem Jankesem, a nie francuskim doboszem z parady.- Zaśmiał się lekko. Po czym zmrużył oczy i zmienił ton na mniej wesoły: - No, dobrze, dość tych przekomarzanek, chodź tu do mnie i pokaż, że siatkówka czyni kondycję.
    Ani drgnęła. Jej twarz była wciąż kamieniem, a mózg szmacianą kulą, ale jakieś zrozumienie musiało już przetoczyć się przez duszę, bo strawione ogniem zgrozy serce zaczęło teraz płakać w żalu i rozpaczy. Wywołały je myśli o rodzicach i nagle zrodzona świadomość, że w świecie, w którym możliwe jest takie oszustwo, dobro nie zwycięży nigdy.
     Hughes zmarszczył brwi.
     - Powiem tak – a powtórki tego obwieszczenia nie będzie – jeśli nie ty przyjdziesz do mnie, a ja do ciebie, gwałt będzie krótki, a zabijanie długie. Jeśli zaś ty podejdziesz, proporcje zostaną zamienione, co ma swoje walory. Pozostawiam wybór tobie.
     Zaniosła się szlochem. Z płuc wydarło się stłumione wycie.
     - Ach, prawda  - zmitygował się, uderzając dłonią w czoło. – Przecież ja nie jestem atrakcyjny! Kto by chciał ściągać majtki dla starucha z Pagetem i takimi tam ohydami. No to siup, czary-mary – Wytrzeszczonymi oczami patrzyła, jak odrywa z twarzy i rąk silikonowe zmarszczki i blizny, odkleja brodę. – No co, lepiej, nie? – Uśmiechnął się zalotnie. – Miło mi cię poznać, moja dzisiejsza elitarna prostytutko, Kwiecie ścięty ku profanacji i pogrzebaniu. Jestem David Hughes, syn dzielnego weterana. Przyjechałem z Quebecu osiem miesięcy temu.
     - Przecież pan ma osiemdziesiąt sześć lat – wybełkotała tępo.
     Wybuchnął głośnym, niepowstrzymanym śmiechem.
     - A to dobre, Lis! A to dobre!... No nie, nie – osiemdziesiąt sześć lat ma mój ojciec weteran. Ale więcej nie będzie, bo leży tu pod podłogą  - wskazał palcem, za którym poszła zamglonym wzrokiem ogłuszonej ryby. – Jakby tu powiedzieć... Nie akceptowałem jego stanów chorobowych. Poza tym jego pozycja życiowa i ten oto wehikuł były mi pilnie potrzebne do realizacji marzeń życiowych. No przecież każdy jakieś ma, prawda? Ty pewnie medale? I te dzieci dla męża? Po polowaniu na zboczeńca? No to pięknie. Szkoda, że nie wypali. – Rozłożył ręce w geście zatroskania. – Ale się cieszę, że moje marzenie ciągle się spełnia. Kto wie? – przybrał ton narratora bajek – Może dlatego, że mam tylko jedno i nie wydziwiam jak te rozkapryszone dzieciaki z Charm Village? Aa? No bo ja tylko chcę gwałcić – wyznał z prostotą. – Całe moje marzenie to gwałty na młodych kwiatuszkach, co ślicznie pachną. Pamiętasz, co powiedziałem? Pamiętasz? Bo jak mi w tej chwili nie przypomnisz, to ci oderwę nos jeszcze przed pompowaniem we wszystko, co wyjdzie spod ubrania, a nie jestem konserwatywnym misjonarzem Kolumba. No? – Ton nadal należał do narratora bajek, ale Elisabeth poczuła, że traci kontakt z sercem.
     Tylko jedno przyszło jej do głowy.
      - O... zapachu... osiemnastoletnich...? – wypłakała to raczej, niż wymówiła.
      - Nooo! – rozpromienił się David Hughes. – Jednak słuchasz, co mówi zauroczony i bardzo ku tobie napalony mężczyzna! Oczywiście. Zapach osiemnastoletniej kobiety jest mi inspiracją. No – uniósł ręce w groteskowej pozie zawstydzenia – nie do grania Vivaldiego na skrzypcach, po prawdzie. Do gwałcenia przez noc całą i zarzynania o świcie.
     Zachwiała się, a przed jej oczami wyrosła nagle czarna ściana. Ale jakimś cudem przełamała tę zapaść w dwie sekundy.
       - Powiedziałem – pogroził palcem. – Jeśli ja będę zmuszony się fatygować i męczyć z twoimi skarpetami i gaciami, to... proporcje znasz. Z drugiej strony twoje milczenie działa mi na nerwy, Lis. Charyzmatyczne i dumne kobiety negocjują, a negocjacje czynią moje podniecenie. A TY MILCZYSZ!! – wykrzyknął z nagłym rozwścieczeniem, które omal jej nie zabiło. – Do cholery, nie jesteś córką szewca z dziewiętnastowiecznego Londynu! Jesteś córką bogacza ze starego amerykańskiego rodu! Masz rozum i charyzmę! Masz negocjować swoje ocalenie i to w tej chwili! – żądał, a Elisabeth nagle zapragnęła śmierci. Powoli odchodziło jej zesztywnienie, ale Hughes musiał wygrać każdy rodzaj walki, który by podjęła. Zresztą czekał na to, to było oczywiste. Miał swój program podniet gwałciciela-rzeźnika, kto wie, co jeszcze ujawni. Umrzeć... Gdyby tak serce pękło. Czy można prosić serce o pęknięcie?
     Serce Elisabeth nie pękło.
     - Do diabła z tobą, ty dziwko! Nie jesteś charyzmatyczna, tylko drewniana jak kukiełka ze strzelnicy!... Tak... Tak... – Hughes nagle uspokoił się i jakby zadumał. - W Quebecu też nie próżnowałem – zwierzył się z oczami błyszczącymi opętaniem. – Dobrze wspominam ten czas, jak takie kolonie letnie czy obóz skautów... Co miesiąc wyjeżdżałem na obóz, jak to sobie nazywałem, i dopadałem jedną młodą biegaczkę. – Mimo tępego odrętwienia obejmującego tak umysł jak ciało, wzdrygnęła się i nawet stęknęła pod uderzeniem rozpaczliwej fali. Fali, która wypłukała ostatnie odrobiny nadziei. – Napadałem tylko biegaczki! – Wycedził z osobliwym grymasem, przenosząc wzrok na sufit, jakby szukając w górze mrocznego boga w chęci wyrażenia wdzięczności. – Ach, Lissssss... Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się, dlaczego gwałciciele z takim upodobaniem napadają biegaczki? – Wrócił do niej ostrzejszym spojrzeniem, które wymuszało odpowiedź nie mniej, niż uczyniłyby to wilcze kły wbite w udo.
     - Boo... – z trudem przekształciła pchający się do ujścia szloch we względnie zrozumiały głos - ...są samotne... zmęczone... zbyt słabe, by...
     - GÓWNO TAM!! – znowu ryknął, prawie miażdżąc jej struchlałe serce. – Co ty tam wiesz, szmato! – Potrząsnął głową, bardziej jak koń niż człowiek. – Bo są spocone!... SPOCONE, Lis. Rozumiesz? – Automatycznie skinęła głową. – Czy wy, cholerne, wyprane z inteligencji i zmysłowości kobiety nie rozumiecie, że my, wojownicy, nie chcemy wąchać tych chemicznych gówien, tylko wasze feromony? Czy nie rozumiecie, że gdy kąpiecie się przed seksem i oblewacie perfumami, to zabijacie połowę pożądania i czaru?! Kurwa!! To takie tępe! Dajecie się ogłupiać koncernom, cywilizacja steruje wami, histeryzuje was w kierunku sztuczności!!... To pot kobiety, chemia jej ciała czyni erekcję kamiennej siły! Lissss... – Z trudem zniosła wstrętny wzrok, którym zdawał się oblizywać jej twarz i piersi, ale wiedziała że musi wytrzymać. Nie mogła upaść. – Lis. Włożę usta pod twoją pachę. Jeśli poczuję perfum, urwę ci nos i wyłamię ramiona z barków, zanim zacznę całą ofensywę. Jeśli zaś poczuję tylko pot, obiecuję ci erekcję z kamienia. Poczujesz kamienny młot, który rozbije cię od środka. I chyba rozbiję cię tym młotem, bo gdy nachyliłaś się nade mną w parku, czułem pot, a nie zasrane chemikalia. Piękny pot, Lis. Spiję go i uniosę się w górę jak nasycona żerem harpia – zaśmiał się cicho i charkotliwie dziwnym, agonalnym śmiechem, być może oddającym euforię harpii szybującej nad rozlewiskiem krwi.
     Tym razem zachwiała się mocniej. Było to równie groźne jak chwianie się nad brzegiem rzeki wypełnionej pluskotem rozdrażnionych aligatorów – tyle, że już same słowa Hughesa były strasznymi młotami, które rozbijały ją i oprócz mocy mięśni okradały tak z woli życia, jak świadomości.
     - Czy... – myślała, że zacznie zaraz szarpać swoje gardło ze złości i rozpaczy, za ten sabotaż, który jej czyniło. – Czy jest jakiś sposób, żebym...
     - ...wyszła stąd nieskalana? – uzupełnił z nieoczekiwanym odprężeniem, jakby cały wybuch gniewu był tylko szyderczym narzędziem tortury. – Tak serio? To nie. W sumie kpię sobie z ciebie. Nigdy nikogo nie wypuszczam. No, owszem, nad ranem wynoszę ciała do parku. I tam cię znajdą. Gdzie chcesz sobie poleżeć, nim cię zwiozą do kostnicy? Może rzeczywiście ten Park Greatest Autumn? To bardzo urocze miejsce. Lubię je. To tam właśnie dopadłem córkę tego zasranego starucha Anthony’ego. Nie wiem, jakim cudem przeżyła, bo sporo tu przeszła, na tym dywanie, a potem waliłem w nią pałką. Chyba godzinę? A potem jeszcze kamieniem, mocno, jakbym ogień chciał wykrzesać. Tak... Potem przyjdą do mnie. Powiem im z płaczem, że wyszłaś o północy. Zacznę krzyczeć coś o karze bożej i pieniądzach zmarnowanych na bezzałogowe samoloty... Rozumiesz. A potem pochodzę sobie z dziewczynami na patrole i za jakiś czas... Rozumiesz. Może Audrey? Jest wrażliwa, no i kręcą mnie zadbane, mięciutkie stopy osiemnastoletniej dziewczyny, a ona ma prześliczne stopy, dobrze się przyjrzałem. Jestem niezmożony, kiedy wdycham aromat osiemnastoletnich stóp, wiesz? Muszę je mieć przy nosie, kiedy jadę z koksem, a wtedy masz we mnie androida, moja ty ladacznico! I jeszcze jedno: trzymaj ramiona w górze przez cały czas, bo źle znoszę kiedy bezmyślna prostytutka odcina mi dostęp do swoich feromonów. Okej? Postarasz się? – Pokiwał głową. - No, dość tego. Czas ucieka, a ja nie lubię po łebkach. Idziesz do mnie? Hm?
      Opadła na kolana i zaniosła się płaczem.
     - Chodź tu do mnie, Kwiecie New Phoenix – wymruczał chrapliwie David Hughes. – Chodź do mnie na zatracenie. Jesteś dziewicą? Jeśli nie, urwę ci nos, bo dyshonorom nie pobłażam. Ale jesteś, prawda? Doceniam dary elity tego kraju, jak mi Bóg miły...
     Opadła głową na dywan i wyła w sposób, który kazał przypuszczać, że pewna część zmysłów jest zagrożona bezpowrotną destrukcją.
      Mina Hughesa stężała. Dolna warga opadła jak u piranii, a głos stwardniał, gdy rzekł:
     - No dobra tam. Dobra. To ja idę. Uncle Rape idzie do ciebie.
     Ruszył wolnym krokiem ku upadłej, rozbitej w kawałki jestestwa Elisabeth, ściągając rozerwaną koszulę.
     - Przyjacielu.
     David Hughes stanął. Zmarszczył brwi, ale wciąż patrzył nieruchomo na ciało dziewczyny.
     - No tak, brachu, do ciebie mówię.
     To był bardzo dziwny głos. Mieszał wiele emocji, a to rzadka sztuka. I był tam i spokój, i smutek, i chłód, i jakiś nawet zatwierdzony wyrok.
     Hughes zamruczał zdziwiony, po czym obrócił się i spojrzał na schody prowadzące na piętro.
     Siedział na nich Edward Anthony. Mierzył do niego z karabinu. Jego twarz wyrażała dokładnie to samo, co użyty głos.
     Trudno było też przeoczyć hełm i mundur z lat 50.
     Stary hełm i stary mundur, ale jakoś nie wyglądały przez to mniej groźnie.
     - Przyjacielu diabła, czy jak cię tam zwać – mówił spokojnie Anthony. -  Naprawdę chciałeś splugawić tę dziewczynę? Spójrz na jej piękno, magnetyzm, grację, unikalność. Myślisz, że mamy takich nadmiar w Ameryce? W plastikowych czasach fast-foodu, konsumpcji, Internetu i oderwania młodzieży od ćwiczeń ducha i ciała? Hm?
     Hughes patrzył na niego bez słowa. Teraz on był skamieniały i teraz on wyglądał bezrozumnie.
     - Nie myśl, że będziemy sobie gaworzyć do świtu – zaznaczył Anthony. – Nie mam aż tak wiele czasu. I tak robię dla ciebie wyjątek, za który nigdy mi nie podziękujesz, aczkolwiek nikt tam na zewnątrz mi tego pewnie nie wypomni. Mimo to czuję się paskudnie, bo ostatnią osobą, którą widzę w życiu, powinna być moja wnuczka, a nie jej oprawca. – Przeniósł zgaszony wzrok na lufę karabinu.
     David Hughes odzyskał spokój. Może tak to już jest z diabłami.
     - Ogłoszono mobilizację? – spytał, przesuwając spojrzeniem po mundurze Anthony’ego. Nie wyszczerzył co prawda zębów, ale szyderstwo przebiło z jego tonu.
     - Sam się zmobilizowałem.
     - Wyglądasz wojennie, Edward...
     - Prowadzę wojnę.
     - Chryste panie, rozumiem, że munduru konfederata nie zdołałeś odszukać na dnie szafy. Dzisiejsze dzieciaki wezmą cię w tym stroju za wiertniczego lub coś w tym stylu!
     Anthony patrzył na niego całkowicie nieporuszony. Karabin w jego starych rękach drgał ledwo dostrzegalnie.
     David Hughes zagryzł wargi w wysiłku pozbierania myśli. Byłoby łatwiej, gdyby stary zdradzał jakieś wzburzenie... Tymczasem jego spokój budził większe obawy niż karabin.
     - Nie narobiłeś pod siebie – rzekł Hughes, wymierzając palec w buty weterana.
     Tego prawdziwego, żołnierza wojny z Niemcami i Koreańczykami.
     - Nie – zgodził się spokojnie Anthony. – Nigdy nie narobiłem w portki. Jestem amerykańskim żołnierzem spod Ardenów, a nie francuskim kirasjerem z Quebecu.
     Huges zaśmiał się mimo woli.
     - Boże, jak ja kocham przenikliwy sarkazm – powiedział, kręcąc głową. Zamyślił się i obejrzał na Elisabeth, która właśnie podniosła głowę i wbiła zszokowane oczy w Anthony’ego. – Ale doprawdy szkoda, że taka sztuka mi przepadnie. Nie mogłeś chociaż zaczekać, aż... Cholera, policja nie przeszkadzałaby mi do rana; wszyscy wiedzą, że między północą, a świtem zapadam w letarg, którego przerwanie grozi zawałem serca i wylewem krwi do mózgu. Ale może teraz mógłbyś dać nam?...
      Anthony zignorował go. Przeniósł skupiony wzrok na Elisabeth.
     - Zmykaj stąd, dziewczyno – rzekł miękko, lecz stanowczo. – Nic tu po tobie. Resztę sami sobie załatwimy.
     - Liczę na jakieś możliwości negocjacji – Hughes rozłożył ręce z dobrotliwym uśmiechem pojednania. – Daj mi chociaż wsadzić nos pod jej pachę.
     - Otwórz drzwi, synu, nim ponaglę cię oderwaniem nosa przy pomocy kuli.
     - Weterani z tymi traumami i agresją – ciągle uśmiechnięty, Hughes wymierzył pilota i wcisnął guzik – Chyba nie było jeszcze obowiązkowych badań psychologicznych po wojnie z Hitlerem, co?
    Elisabeth podniosła się na chwiejnych nogach i ruszyła ku uchylającym się drzwiom. Była zbyt spustoszona, by pomyśleć o jakimś podziękowaniu, czy choćby wcale nie małym prawdopodobieństwie, że Anthony, stary człowiek, może nie poradzić sobie z Hughesem. Z Hughesem,  który co prawda wypuścił karabin z rąk, ale który był wszak diabłem.
     - Elisabeth.
     Odwróciła się, bo głos należał do jej wybawcy.
     - Przepraszam za to, co przeszłaś – rzekł zmienionym głosem, w którym zabrzmiało nagle dużo więcej smutku i znużenia. – Obiecałem sobie, że dopóki cię nie ruszy, to poczekam, aż wymówi słowa „Uncle Rape”. Rozumiesz?
     Niewiele rozumiała, ale skinęła głową.
     - Wiem, że to ci nie wyrówna cierpienia... Ale pomyśl o tym, że moja córka przeszła przez jego ręce, a tobie nigdy to już nie zagrozi. – Przez chwilę patrzył w jej oczy, które błyszczały nie mniej od jego. – No, dobra. Zmykaj. Opowiedz o tym, co tu się stało. Ale dopiero rano. Muszę mieć trochę czasu. Idź prosto do Audrey. Proszę.
     Elisabeth znów skinęła głową, po czym przestąpiła przez próg drzwi. I w progu znieruchomiała, tknięta nagłą myślą. Znowu odwróciła się do nich.
     - Panie Anthony – wybełkotała. – On kogoś zastrzelił. My...
     Weteran uśmiechnął się. Był to co prawda wciąż smutny uśmiech, ale całkiem szeroki. Na tyle, że Hughes z kolei przestał się uśmiechać i zmarszczył brwi.
     - Zastrzelił? Nie, kochanie. Myślał, że zastrzelił. A przecież dwa dni temu, gdy wpadłem na pogawędkę przy kawie, podmieniłem mu pociski. Ale cóż, coś czyni różnicę między fircykiem, a żołnierzem, a tym czymś jest czujność i stała kontrola broni.
     Oboje, Elisabeth i Hughes, sprawiali wrażenie kukieł rozumujących przy pomocy kul szmacianych.
     - Ale kto? Kto tam leży? – spytała dziewczyna umęczonym głosem.
    Anthony zdawał sobie sprawę, że jej zmysły ocalił cud i że nadal są zagrożone, a ich utratę mógł w tej chwili spowodować każdy niefortunny drobiazg, na przykład sfrunięcie nietoperza czy krzyk kawalarza zza drzewa – więc bardzo chciał, żeby już poszła.
     Owszem, nie powinien puścić jej samej, to nie był gest rycerza, ale w życiu są priorytety. Takie, jak rozprawa z niszczycielem jego wnuczki. Los Elisabeth w gruncie rzeczy nie miał już prawa wedrzeć się do jego serca, które umierało utopione dramatem Melanie.
     Anthony wiedział, że do jego serca nigdy już nie wejdzie nikt inny.
     - Mój bratanek Michael. I nie leży. Dawno już wstał. Pewnie już poszedł na kręgle. Co prawda podmieniłem ci pociski, chłopie, ale i tak ubrał kamizelkę. Zdyscyplinowany chłopak. Tak, pomógł mi w tym całym szwindlu. Pewnie dlatego, że nigdy nie miał problemu z zaakceptowaniem moich stanów chorobowych.
     - Co prawda nie masz ich aż tak wiele – zauważył ponuro Hughes. Pot na jego czole nie zapowiadał już chyba powrotu dobrego nastroju.
     - Ano nie – zgodził się swobodnie Anthony. – Nie, skoro mogę ciągle mierzyć z karabinu do degeneratów. Zdziwiłeś się tym gwałcicielem, co gonił za Audrey, czyż nie, Hughes?
     - Niezupełnie – oczy mordercy zabłysły krótkim ożywieniem. – Myślisz, że nie liczyłem na to, że ktoś w końcu się napatoczy, kiedy tak rozpuszczałem te na pół obnażone dziewczyny po parku? Ale przyznaję, serce mi się radowało. W Quebecu też taki numer mi przeszedł. Aczkolwiek... – Znowu przygasł. – Audrey wiedziała?
     - Oczywiście. Najbliższa przyjaciółka Melanie. Wiedziałem, że to udźwignie. To wspaniała dziewczyna. Mówisz, że miała być następna, brachu? – Głos weterana zabrzmiał pogodnie, beztrosko, nieomal przyjaźnie, ale Hughes właśnie przez to poczuł ciarki na plecach i szyi. - Niestety, nie mogłem ryzykować i wtajemniczyć wszystkich – Anthony wrócił oczami do Elisabeth. - Lis, wylatuj stąd. Aha, weź jego karabin i wywal w krzewy. Tylko ostrożnie z tym.
     Elisabeth wyszła w noc. Przez chwilę słyszeli jej rozpaczliwe zawodzenie.
     Skrzyżowali spojrzenia.
     - Co byś zrobił, żeby ocalić skórę? – spytał Anthony. – Zamierzasz jakoś tam o to swoje życie walczyć, czy jesteś pogodzony?
     - Chcę żyć – wydusił Hughes. – Ale ty się nabijasz, co? Nie dasz mi szansy? Co?...
     - Szansy na co? Na osiemnastą ofiarę?
     - Osiem... Słuchaj... Kiedy... Jak się domyśliłeś?
     - Ha – Anthony uśmiechnął się lekko. – Popełniłeś kilka błędów. Pamiętasz tę swoją szopkę u burmistrza? To było świetnie zagrane, kiedy tam wpadłeś jak wielki oskarżyciel niesiony tłumem. No, ale popełniłeś dwa błędy.
     - Jakie? – zmarszczył czoło morderca.
     - Wywaliłeś się z tymi szesnastoma ofiarami śmiertelnymi, podczas gdy było ich piętnaście.
     - Przejęzyczenie – Hughes oblizał wargi z potu, który na nie kapał.
     - Oczywiście. To było przejęzyczenie. Dziś do godziny 16.44, kiedy to znaleziono w gęstwinie parkowej ciało dziewczyny, którą capnąłeś kilka tygodni wcześniej.
      - Rebecca... Znaleźliście ją.
      - Owszem. Znaleźli. Mnie w to nie wplątuj, nie jestem policjantem. Tak, znaleźli ją. FBI. Kiedy się wtedy przejęzyczyłeś, nikt na to nie zwrócił uwagi. Oprócz mnie. Bo znam twoje zaangażowanie, a w tej kwestii odgrywałeś misyjny fanatyzm. Gdybyś chociaż sam się od razu poprawił...
     - Ale to taki drobiazg...
     - Fakt. Wystarczył jednak, żebym zaczął myśleć o tobie przed zaśnięciem.  – Anthony stęknął cicho. Nie spodobało mu się to, co poczuł w sercu. Coś jakby zacisk stalowego ramienia, a takie pozbawione są organicznej czułości i duchowego taktu.
     Uciekał mu czas. Każdy kontrakt jest ograniczony czasem i wymaga dotrzymania.
     - I co dalej?  - spytał Hughes z błyskiem w oku. Zauważył grymas bólu starca i zwietrzył szansę.
     - Zabiję cię, chłopie, nie rób sobie nadziei. Co dalej? No, ten przydomek. Uncle Rape. Sam sypnąłeś się, tam, u burmistrza, z tym przydomkiem. Uncle Rape. Pomyślałby kto, że ci to impulsywnie przyszło na myśl. Właśnie taki przydomek... Daj spokój, mnie to zastanowiło. Uncle Rape... Nie mogłeś wymyślić czegoś innego? Taa... Tak właśnie przedstawiałeś się tym biednym dziewczynom. Uncle Rape. „Chodź do Uncle Rape’a, Uncle Rape przytuli. A potem zarąbie.” Słodkie, doprawdy – Anthony wbił szare oczy w swoje buty. Nawet, kiedy się uśmiechał, jego oczy pozostawały szare. Sprawiały wrażenie organu, który prowadzi w wyścigu do śmierci całego ciała.
     - Coś jeszcze?
     - Oczywiście, chłopie. No, choćby ta uwaga o widłach? Odradziłeś mi je, pamiętasz?
     - No i co z tego – wzruszył ramionami Hughes.
     - Odradziłeś, bo sam się ich bałeś. Nawet diabeł boi się wideł. Gdybyś był uczciwym obywatelem łaknącym egzekucji potwora, życzyłbyś mi sukcesu z widłami w rękach. No, ale jesteś diabłem.
     - To wszystko? – spytał zdrewniałym głosem diabeł.
     - Skądże. Pamiętasz, kiedy nagle wypaliłeś z tymi widłami... Kiedy mi je odradziłeś... Pamiętasz, co powiedziałem tuż przed tym?
     - Nie...
     - Powiedziałem: „Wojna oczyszcza z gówna. Wszyscy potrzebujemy oczyszczenia”. I wiesz, co, chłopie? Nie znam ani jednego weterana, który nie uczepiłby się tych słów. W proteście lub potwierdzeniu. W smutnej refleksji. Rozumiesz. Ktokolwiek był na wojnie, nie zostawi tych słów w próżni, ot, tak. Ty zaś zignorowałeś je i zacząłeś o tych widłach. W ogóle nie rozumiałeś, o czym mówię. Wtedy już miałem pewność. Miałem pewność, że nie byłeś na wojnie.
     David Hughes nadal nie bardzo rozumiał. Dolna warga trzęsła mu się, jakby nagle choroba Picka przeszła na niego wprost z pogrzebanego pod podłogą ciała, nad którym stał.
     - Aha – wymamrotał. – To tyle.
     - Nie. Widzisz, chłopie, mówimy tu o drobiazgach, nie przeczę. Tyle, że tuzin drobiazgów złożonych do kupy tworzy całkiem silnie opancerzony kierunek podejrzenia. A ty byłeś podejrzany w zbyt wielu drobiazgach. Mnie osobiście podpadły jeszcze twoje porywy zadziwiającej sprawności. A przecież byłeś jakoby (cóż, twój ojciec był) obarczony schorzeniami nieco bardziej plączącymi olimpijskie szyki, niż taka astma czy podagra. Ja rozumiem fenomen biologii i siłę ducha, ale bez przesady... Też jestem stary – a raczej: TO JA JESTEM STARY i doskonale wiem, że na łopot białych flag starości i chorób dewastujących nerwy, mięśnie i kości ani determinacja, ani ręce zaciśnięte na Springfieldzie nie pomogą za wiele... Nadążasz, smyku?
     Hughes milczał. Patrzył na niego twarzą, a raczej strasznie już wydłużonym pyskiem goblina przypartego do muru.
     Anthony ze zrozumieniem pokiwał głową chronioną hełmem.
     - Chciałeś mieć gwarancję nietykalności i rozwinąłeś sobie listę chorób do absurdalnej długości, synu. Parkinson, Paget, Pick... no poniosło cię i tyle. Lekarz, który to potwierdził, żyje jeszcze? Pewnie! O ile tylko ma skrzela, bo chyba należy szukać go gdzieś w kanałach, jak się domyślam. Jeszcze muszę cię uświadomić, że nie doceniłeś Predatorów. Naprawdę latają nad nami i sporo widzą. Technologia co prawda zawodzi czasem, ale w gruncie rzeczy wszystkich nas wystawia jak te kuropatwy. Sporo się najeździłeś wózkiem po okolicy w te noce, kiedy dziewczyny znikały. A wtedy jeszcze nie było patroli obywatelskich, prawda? Kto by zresztą podejrzewał bohatera z chorobą Pageta uwięzionego w wózku. Poza tym ten atak na władze miasta to był mistrzowski ruch. No, prawie. Trochę poleciałeś z tym Uncle Rape’m, no i ta wpadka z ilością ofiar. Nie jestem psychologiem, ale korzystam z takich pożytecznych bożych narzędzi, jak rozum i wrażliwość. A one mi powiedziały, że lider misji oczyszczania miasta ze zła nie wymyśla groteskowych – jeśli w ogóle jakieś - przydomków potworowi, no i nigdy, ale to nigdy, nie pomyli ilości jego ofiar. Tyle, że oni to przegapili. Zagłuszyłeś ich napastliwymi oskarżeniami. Genialne. Tylko diabeł by to wymyślił. Nie wyciągali też wniosków z pracy Predatorów, które pozostają bezdusznymi maszynami, co ma tę dobrą stronę, że w przeciwieństwie do ludzi nigdy nie uniewinnią potwora tylko dlatego, że siedzi na wózku. Byłeś bezpieczny, choć w końcu wyciągnęliby jakieś wnioski z tego, co wyłapały samoloty. Myślę, że mieli zapukać do twoich drzwi jutro albo pojutrze. No, ale ja okazałem się szybszy. Bardzo chciałem okazać się szybszy, brachu.
     Hughes spuścił głowę.
     - Bardzo chcę żyć – wyszeptał.
     - Dobry żart, synu. Powiedz to tym wszystkim Kwiatom, które zerwałeś… No, ale wiesz, co cię ostatecznie pogrzebało? – Anthony nagle podniósł głowę i popatrzył na mordercę z jakimś dziwnym światłem w oczach. To był ten jeden, jedyny moment, kiedy jego oczy ożyły.
     - Co...?
     - Melanie obudziła się ze śpiączki dziś rano.
     - Obudziła się? – wybełkotał Hughes.
     - Tak. To smutne, że nic nie pamięta.
     - Nic...?
     - Nic, zupełnie – pokiwał głową Anthony. – Oprócz kilku ledwie słów. Powiedziała mi je na ucho. Tylko mi. Jakimś cudem poznała mnie i powiedziała te słowa, chłopie – pokręcił z niedowierzaniem głową, jak człowiek, który uzyskał niespodziewane wyróżnienie w konkursie.
     - Jakie... słowa?
     - Powiedziała mi te słowa i wiesz? Stałem tam pochylony nad nią chyba z pół godziny i płakałem głosem dziecka. Ano tak... Nie mogłem wyjść, poruszyć się, nic... tylko płakać. Smutna sprawa.
     - Jakie słowa?
     - Kiedy stary człowiek płacze głosem dziecka, to chyba zmartwienie jest poważne, co?
     - Jakie słowa...
     - „No, dobra, zdychaj, cipko, a ja tymczasem wracam na wózek. Szkoda, że tobie nawet to nie jest pisane. Ot, życiowe segregacje”.
     Hughes skamieniał.
     - Ciekawe, co? Wózek? Jakiś widłowy, czy co? A może to jakieś sny macierzyńskie, co myślisz? - Hughes nie zdradzał sie z tym, co myśli. – Ale z drugiej strony co mają do macierzyństwa albo marzeń o pracy na wózku widłowym takie słowa jak „zdychaj”, albo „cipka”? No, rozumiesz, coś mi tu się nie kleiło. Nic, a nic. I wtedy pomyślałem, że moja wnusia powtarza ostatnie słowa, jakie usłyszała przed tą całą komą. Biologia człowieka to fenomen, co? Chłopie?... Milczysz. Nie wciągnąłeś się w to za bardzo, co? No, to chyba nie będziemy przeciągali. Zresztą serce mi się rozpada. Straszna lipa z tym starzeniem. Drugi raz na to nie pójdę.
     Hughes wykrzywił twarz jak diabeł.
     Bardzo zatrwożony diabeł.
     - Chcę żyć!! – zawył.
     - Żałosne – skwitował z odrazą Anthony. Powoli wstał i odłożył karabin na schody. – A wiesz, że wziąłem widły?
     Diabeł popatrzył na niego odpychającą maską nałożonych warstwowo zbrodni, która tej nocy zastąpiła twarz człowieka.
     - Spójrz, nie mam karabinu – uśmiechnął się Anthony krzepiąco. – Ale i po widły nie pójdę. Niestety. Zostawiłem je oparte o drzwi od ogrodu, no trudno. Mój błąd. Nie mogę po nie już iść. Zostało mi życia tylko na pięć kroków i na jeden czy dwa ruchy ręką. Tyle akurat, by podejść do ciebie i wbić ci w krtań przedmiot, który mam za paskiem.
     - Zapłacę ci i zmykam do Kanady – wycharczał diabeł. Jego usta opuściło zacznie więcej kłębów piany niż słów.
     - Za kogo mnie masz, uważając, że pozwoliłbym ci wyrywać Kwiaty w Kanadzie? Poza tym wyrok śmierci masz u mnie już za sam fakt, że umieram przy tobie, a nie przy tych, których kocham. Za to, co zrobiłeś z ciałem i duszą mojej wnuczki, to nade wszystko. Ale zabiłbym cię nawet już tylko za to – przeniósł zimny wzrok na podłogę – że zamordowałeś żołnierza. Nie wspominając o tym drobiazgu, że był twoim ojcem.
     - Ocal mniee!! – wytrzeszcz oczu Hughesa mógł zadziwić świat medyczny.
     - Widły już poza akcją – wymruczał z żalem Anthony – ale spójrz, co mam. – Wyciągnął zza paska okazały bagnet. – Co sądzisz? Wystarczy na diabła?
     Hughes zacharczał jak knur wycieńczony pościgiem.
     W którym bynajmniej nie on ścigał.
     Anthony przestał się uśmiechać i zaczął schodzić ze schodów.
     - Zabiję cię, diable. I to nie ostrzem. Trzonkiem. Trzonkiem zmiażdżę ci krtań. Udało mi się to już raz w Ardenach. Wytarzałem się w zaspie śniegu z esesmanem, no i on już nie wstał... Naprawdę... Nie wierzysz? Myślisz, że nie podołam? Bo jestem stary i łamliwy? Hę? Chcesz się założyć? No spróbuj, chłopie. Łap się czegoś, co tam masz pod ręką. Za tobą jest pogrzebacz. Bierz go, diable...
     - Błagam, błagam, błagam, błagammmm – David Hughes trząsł się i pienił w zaiste nieludzki sposób.
     Athony zbliżał się do niego z bagnetem odwróconym rękojeścią do przodu.
     - Hughes – wyrzekł surowo i z najwyższą odrazą – nawet do pięt nie dorastasz Niemcom.
     Diabeł obejrzał się i sięgnął po pogrzebacz.

 

***

 

     Świtało. Z nieba spadały krople deszczu.
     Edward Anthony ni to leżał, ni siedział, wsparty bezwładnie o drzwi domu Hughesa. Jeszcze przed chwilą ze smutnym zauroczeniem patrzył na niebo, ale teraz nawet na to już nie miał sił. Jego powieki opadły, podobnie jak wszystko inne.
     Umierał. Kontrakt dobiegł końca.
     Jeszcze przed chwilą odczuwał beznadziejny smutek. Myślał o tym, w jaki sposób zabijał Hughes. Używał lekkiej pałki z aluminium, skrywanej pod poręczą wózka. Próby ustalenia liczby ciosów, które były potrzebne do zabicia takim narzędziem, sprowadzały dławiącą rozpacz.
     Myślał o żonie. Kiedy umarła, jego duszę dotknęła wieczna hibernacja. Brakowało mu każdego kawałka materii, która stanowiła całość kobiety jego życia. Brakowało mu każdego fluidu chemii, którą uwalniała i którą czuł jeszcze w każdym kącie domu przez dobry miesiąc po tym, gdy odeszła. Potem chemia zniknęła na dobre: z rozpaczliwym zawodzeniem porzuconego zwierzęcia przesuwał się tygodniami po ścianach sypialni, piwnicy, poddasza, spiżarni, by odnaleźć i wchłonąć ostatni fluid jego jedynej miłości. Ale chemia odeszła bezpowrotnie, dom stał się pusty i obcy; byłby go spalił w rozpaczliwym gniewie, gdyby nie ta część rodziny, która wciąż wypełniała jego przestrzeń.
     Myślał o swojej synowej, która straciła męża. Przeżył tyle, że jego własny ból przytłaczał go i przesłaniał wszystkie krzywdy innych istot. Ale przeżył też tyle, że z łatwością potrafił pojąć ból dotykający te istoty, a ból żony syna skrzyżował się z jego własnym i sprawił, że zakopał swój karabin w ogrodzie, bo pewnego dnia popatrzył na niego i poczuł straszliwą, gniewną pokusę oddania strzałów. W siebie albo w innych – a przecież nie byliby to ludzie winni śmierci jego dziecka i żony...
     Myślał o synu, któremu nie zdążył powiedzieć tylu rzeczy. Tak ważnych, że wciąż w nim tkwiły i cięły go od środka jak połknięte ostrza. Kiedy odchodzi dziecko, a ty zostajesz – najbardziej zabijają niedopowiedzenia.
     Myślał o wnuczce, która otworzyła oczy. Otworzyła je, ale to nie musiało oznaczać uzdrowienia duszy. Duszę wyrwano z ciała, a ciało splugawiono.
     Myślał o przyjaciołach, których zostawił w Ardenach. Owszem, zdmuchnął 24 Szwabów w cztery dni... Ale znacznie więcej kumpli stracił wcześniej jednego tylko dnia: 17 grudnia 1944 pod Malmedy, kiedy to Niemcy wzięli się za masakrowanie jeńców; chłopaków z 285 batalionu - z którego wcześniej szczęśliwie go przeniesiono. To właśnie wtedy złożył tak rozpaczliwą jak zimną przysięgę, że zabije każdą istotę, która będzie udawała człowieka, co wszak masowo przydarzało się potworom w faszystowskich mundurach... To tam właśnie, w tym mrozie śmierci, zaznał pierwszej refleksji wojennej: źle, kiedy człowiek umiera w mundurze. Kiedy umierasz w mundurze, to znaczy, że umierasz daleko od bliskich.
     Kiedy jednak powieki Anthony’ego opadły, przyszła inna refleksja. Nie powinien umierać smutny.
     I nie chciał. Ci, którzy przyszli po niego - a wyczuwał ich obecność i cieszył się nią – też tego nie chcieli. Chłopaki, których pożegnał tam, w Ardenach, stali nad nim w kręgu, uśmiechając się promiennie spod hełmów.
     Dobrze jest umierać w mundurze.
     Serce Anthony’ego właśnie zaczynało nieruchomieć, kiedy z uśmiechem wyszeptał:
     - 24 Szwabów. W cztery dni... No i diabeł... Tak, chłopie. Trzy wojny. Wszystkie wygrałeś.