JustPaste.it

Wpływ na Księżyc część II

Księżyc coraz bardziej przejmuje władzę nad rodziną, której więzi, harmonia, inteligencja i życiowe spełnienie zdawały się być bastionem nie do ukruszenia...

Księżyc coraz bardziej przejmuje władzę nad rodziną, której więzi, harmonia, inteligencja i życiowe spełnienie zdawały się być bastionem nie do ukruszenia...

 

Moi drodzy. Sytuacja staje się już nie tylko skrajnie groteskowa - jest doprawdy dramatycznie; kwestie kontroli nad rozumem i porządkiem życia zaczynają jawić się po prostu iluzją. Wydaje się, że pozostaje tylko jedno wyjście; bardzo specyficzny, kontrowersyjny plan, który oznacza wyzwanie rzucone Księżycowi...
Dzisiejszą część dedykuję Amicusowi, który, kiedykolwiek i gdziekolwiek włącza się do rozmowy, wnosi ciepły humor, łagodną ironię i dużo pozytywnej energii.
Miłej lektury!
I tylko okna zasłońcie o zmierzchu... ON patrzy.

 

 

Wpływ na Księżyc część II

 

Księżyc nas sterroryzował.
Wcześniej radziliśmy sobie z tymi słabszymi dniami, bo jest coś takiego jak intuicja, a stosowanie takiego narzędzia czyni cuda na krętej drodze życia.
Ale Księżyc poturbował naszą intuicję. Odebrał ją.
Liczył się już nie głos intuicji, rozumu i serca – tylko głos Stepana Hindyja.
I tak było przez kolejne dni odliczane do nowiu. Malwina codziennie czytała ostrzeżenia i zalecenia, które sprawdzały się w mistyczny sposób. Nikt już niczego nie podważał, nawet Zetor, który miał dumę i charyzmę Winnetou. Księżyc dyktował nam życie.
To jest znamienne: król nocnego nieba dyktował nam, jak żyć pod władzą Słońca.
Aż do nowiu nie sięgnąłem ani po komiks, ani po „mechanizmy”, które nie były istotnie nieodzowne.
Nie ukrywam, że kwarantannowałem się z żoną, ile wlezie.
To się nigdy nie znudzi.
No tak. Teraz to pewne. Jutro – a raczej dziś o świcie wszystko się kończy i przepada szansa nawet na klęski w rodzaju znudzenia i wygaszenia.
Do nowiu, który nastał 10 sierpnia, żyliśmy energooszczędnie, skupieni na operowaniu narzędziami sposobnymi do okoliczności: przezornością i łagodnością. Z wyjątkiem Zetora, który czynił swoją heroiczną pracę nad wrakami rozbitych pojazdów, nikt nie kwapił się do ryzykownych manewrów. Ale w dzień nowiu nawet mój syn nie wyszedł z domu, po tym, gdy Malwina przeczytała:
- Mamy nów od godziny 05.08., a jego energia będzie determinować działania i skutki aż do 01.21 w nocy. Możliwe obniżenie potencjału biologicznego, zaostrzenie chorób przewlekłych. Należy unikać przemęczenia i spraw wymagających ryzyka. Błędne postępowanie i iluzje mogą spowodować straty w interesach i niepowodzenie w pracy twórczej w miesiącu przyszłym. Możliwe złe wiadomości i sroga zapłata za minione występki. Prawdopodobne napady, grabieże i gwałtowne infekcje. Należy liczyć się z silnie akcentowanym atakiem przyrody i zawodzeniem technologii.
Skupiliśmy się na kwarantannie.
Już następny dzień, środa 11 sierpnia, okazał się przełomowym – i to w podwójnym znaczeniu.
Szczęśliwi, że przetrwaliśmy nów bez cięgów, że cały ponury ten czas mamy już za sobą, spotkaliśmy się przy śniadaniu, na które wszyscy wybrali sobie owoce.
Nie jemy mięsa, jak już wspomniałem. Mój syn jest witarianinem – je tylko to, co zrodzi ziemia. Moja córka jest weganką; od diety brata różni jej dietę tylko to, że czasem je gotowane ziemniaki, czy warzywną zupę. Zetor odżywia się wyłącznie pokarmem surowym i zimnym.
Jest zdrowy jak półbóg.
I jak półbóg wygląda.
Moja żona i ja jesteśmy wegetarianami. Nie jemy mięsa, ale nabiał, owszem, dość chętnie. Niełatwo odmówić sobie czerwonego wina i talerza serów pleśniowych... Zwłaszcza, gdy spędza się we dwoje miły kwarantancyjny wieczór.
- To wciąż jest pewien przyczynek do zwierzęcych obozów koncentracyjnych – wypomniała kiedyś Malwina. – No, ale postęp jest oczywisty. I kochacie zwierzęta.
Tego mogła być pewna.
Po tym, jak drapałem się z łagodną zadumą po brodzie, gdy wprowadzała do domu rysia i żbika.
Rodzice wielokrotnie myślą o swoich dzieciach – zwyczajna powinność. Rodzice często zastanawiają się, czy ich dzieci kroczą właściwie obranym szlakiem – najzupełniej słuszne.
I ja się zastanawiałem. Ale nie było w moim sercu miejsca na obawę i wątpliwości. Nie mogło być, kiedy patrzyłem jak moja córka jest traktowana przez zwierzęta, które o k a z y w a ł y jej wyraźną wdzięczność i zrozumienie. Które nigdy nie wszczęły aktu agresji ani wobec siebie, ani wobec nas.
- Będę studiować weterynarię i poświęcę się zwierzętom – oświadczyła pewnego dnia.
Tylko głupiec by to podważył.
W moim sercu nie było miejsca na obawę i wątpliwości także po rozmowie z Zetorem.
- Masz zamiar iść na studia? – zapytałem krótko po deklaracji córki.
- Nie – odrzekł swobodnie. – Powiem szczerze, tato. Wkuwanie tej całej bezmyślnie opakowanej, skumulowanej i zamkniętej na żywą progresję wiedzy nie interesuje mnie bardziej niż wojna domowa biedronek.
- Rozumiem. Aczkolwiek to wkuwanie ćwiczy mózg i rozwija różne typy inteligencji.
- Nie przeczę. Ale po pierwsze: wolę ćwiczyć mój mózg i jego typy inteligencji na tym, co mnie istotnie interesuje. I chcę po takie źródła sięgać w pełni autonomii i relaksu, nie pod lufami rektorskich karabinów. Znasz studentów. Studiowałeś historię. Ilu ludzi zdrewnianych ciałem i umysłem wałkowało studia bez uczciwego zainteresowania, tylko dla kasy i snobistycznego popisu na przyszłość – sam wiesz. Studia trenują umysł, nie wątpię, niestety – nie gwarantują tegoż umysłu otwarcia i elastyczności. Wręcz – powiem – często tę elastyczność odbierają i robią z mózgu irytującą gumę. To nie uduchowione przedwojnie, tato. Na uniwersytecie szerzy się dziś zaraza protekcji, korupcji i prostytucji. Jak w każdym innym miejscu. A tak á propos twoich studiów historycznych... sam widzisz, do czego cię doprowadziły: kończysz komiks, gdzie prawdziwa postać Pułaskiego z roku 1778 spotyka się z fikcyjną postacią Winnetou z roku 1860. – Roześmiał się. – A Indianie rozstrzygają bitwę dzięki formacji lansjerów.
Zaśmiałem się szczerze, zaś mój syn dodał:
- Oczywiście fakt, że robisz taki komiks, mówi - oprócz tego, że masz unikalną wyobraźnię i poczucie humoru – przede wszystkim jedno: twój umysł jest elastyczny. Nie gumowy. I to nie studia go wyćwiczyły, lecz ty sam.
- Dziękuję, synu. Co zatem zamierzasz?
- Ratować. Nieść przykład poświęceniem i dobrym duchem. I energią ciała. Ratować. Troska o życie jest pierwszym prawem i powinnością wszystkich nas obecnych na tej planecie. To jest zajęcie, które mnie uszczęśliwi i spełni. Studia... cóż, uczciwie je chromolę. Tytuł magistra jest niezaprzeczalnym sukcesem i dowodem dyscypliny, a co najmniej samozaparcia i ambicji. Ale nie czyni szlachetnego serca i otwartego umysłu. Nie gwarantuje charakterności i charyzmy. To tyle. A o moją inteligencję się nie martw, brakiem jej stymulowania zagrożeni są tylko leniwi i słabi duchem. A to nie ja – uśmiechnął się ciepło.
A to nie on.
Kocham mojego syna. Kocham ich wszystkich. Pamiętacie, co napisałem na początku? Że byłem człowiekiem niecodziennie szczęśliwym.
Mam nadzieję, że coraz bardziej to rozumiecie.
Mam nadzieję, że moja historia zatrzyma choć jednego z was, który będzie chciał opuścić potok.
11 sierpnia przy śniadaniu byłem jeszcze w potoku uszczęśliwienia i harmonii wraz z bliskimi, którzy z równą szczodrością dzielili między sobą miłość.
- Dzień dobry wszystkim – uśmiechnęła się promiennie Malwina. – Dobra energia jest z nami.
Bez wątpienia była. Poczucie mocy i radości życia było uderzające u wszystkich.
Także u żbika, który złożył się w kłębek oddania i wdzięczności na kolanach córki.
- Czytaj, siostrzyczko – zachęcił Zetor, który wszystkim zmielił szejka z bananów, jabłek , brokuł i pietruszki.
- Słuchajcie, kochani. Dziś mamy sprzyjający moment do zwracania się z prośbami do zwierzchników...
- No, nareszcie! – ożywiłem się. – Zaraz dzwonię do taty!
Odkąd mój komiks zaległ z powodu żądań teścia, nie podejmowałem z nim kontaktu, wyczekując sprzyjających wpływów Księżyca. Bo naturalnie ceniłem sobie własną artystyczną wolność i nie miałem zamiaru upychać w moim utworze Białych.
- Tak, tato, dziś możesz. Dobry dzień na pracę społeczną. Nowe plany należy jednak zachować w sekrecie. No tak... a już od godziny 11.28 należy uważać, bo niewypełnione zobowiązania przeszkodzą nowym szansom na przyszłość, zaś jeszcze gorzej zapowiada się od 21.36... Niezdrowa ambicja i agresja doprowadzą do konfliktów z partnerami i członkami rodziny. Możliwe kłótnie z użyciem narzędzi i wyprowadzki, a nawet nieodwracalne porzucenia.
- Chyba żartujesz! – uniosłem brwi zaskoczony. – Przecież idziemy pełną parą do pełni, obiecano nam pomyślność i brak zagrożeń...
- Energie są różne, tato – wzruszyła ramionami córka. – Chyba nie myślisz, że od nowiu do pełni nie ma morderstw i wypadków?
- No ja na pewno tak nie myślę – rzekł Zetor.
- No tak, ale myślałem, że naprawdę odczujemy jakiś napływ poparcia ze strony pana Hindyja – popatrzyłem sowim wzrokiem na żonę.
- Ale Malwinka jeszcze nie skończyła – wymruczała Ewelina zamyślona. – Z pewnością jest więcej profitów...
- Myślisz? – zapytał z powagą Zetor. – Więcej „profitów”, niż te kłótnie z użyciem narzędzi i wyprowadzki?
Pokręciłem głową poirytowany. Księżycowy kalendarz budził we mnie od początku mieszane uczucia, później spore nawet wątpliwości. Które przygasił znacznie entuzjazm córki i trafność prognoz białorosyjskich... Ale teraz wkurzyłem się. Od wielu lat unikam wszelkich generatorów stresu. Na przykład ludzi-wampirów wnoszących swoją aurą i sposobem rozmowy przygnębienie i toksyny. Albo smutnych treścią – a zwłaszcza zakończeniem! – książek i filmów. Wszystko wszak manewruje twarzą twojej duszy, człowieku! Jeśli chłoniesz generator smutku i stresu – czynisz uszczerbek magazynowi życiowej energii, wiary i samozaparcia, którym zarządza twoja dusza.
Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy krytykują amerykański happy-end (w filmach).
Amerykanie wiedzą, że przekaz filmu i jego zakończenie generują tak nastrój jak zwrotny potencjał odbiorcy.
Czy frustrat pobity przygnębiającym obrazem będzie wdzięcznym odbiorcą i szczęśliwym działaczem?
Moja rodzina unikała pułapek frustracji. Oczywiście życie – nawet potok – niesie czasem akty zakłócające poczucie harmonii i szczęścia, ale szczodrze i szczerze umiłowana wspólnota odeprze wszystko. Odpieraliśmy – bo wspieraliśmy się i unikaliśmy generatorów stresu i zwątpienia.
Sęk w tym, że nagle stało się dla mnie jasne, iż kalendarz księżycowy jest takim właśnie generatorem.
Sęk – bo był niewątpliwą radością życiową, jeśli nie pasją, mojej córki.
Zrezygnowany pochyliłem się nad miską z szejkiem.
- Co jeszcze, kochanie? – zwróciła się żona do Malwiny. – Bo tatuś nam coś osowiał...
- Księżyc w Pannie, co oznacza, że wzrasta racjonalizm i chęć dążenia do ideału, acz przy tym i konserwatyzm, a nawet despotyzm romańsko-katolicki. – Znowu pokręciłem głową. Dobór słów białoruskiego astrologa wciąż mnie zadziwiał. – Także: skromność, zainteresowanie detalami, krytycyzm, nieśmiałość, pracowitość...
- Dobrze jest kochać Pannę – pocałowałem czule żonę, jak zwykle wspartą o mnie smukłym ramieniem.
- Dobrze jest być kochanym przez Pannę – wyszczerzyła zęby i błysnęła oczami figlarnie.
- Nie przeczę!
- Cisza na sali, bo żandarmeria wyprowadzi – upomniała Malwina bez złości. – Kiedy Księżyc w Pannie, warto przysposabiać dzieci do pracy, uczyć je dowolnych czynności...
- Przysposabiajcie mnie – rzekł Zetor. – Bo mam patrol o 4.00.
- ...należy jednak zaoszczędzić im drobiazgowej krytyki i szarpania za włosy z przyczyn nieistotnych. – Umilkła, by ucichł śmiech wywołany zwrotem „szarpanie za włosy”. – Dla domu korzystne jest generalne sprzątanie...
- ...na mokro? – zdziwił się Zetor. – To jakaś obsesja. Czy ten białorosyjski pan szaman nie pracował poprzednio na sali porodowej?
- Trzeba też poświęcić energię stymulowaniu miłości, gdyż dziś sabotujące armie rutyny i nudy zapukają do bram, a co słabsze wyważą.
- Mienszewik, no naprawdę mienszewik – wyraziłem podziw.
Podparty irytacją.
- No i zdrowie, kochani – Malwina ostrzegawczo zaszeleściła kartkami kalendarza. – Przytulajcie się do brzozy, bo przyda wam odprężenia i optymizmu. Warto trzymać się ścisłej diety – cokolwiek to oznacza – i nie pozwalać sobie na szaleństwa bojarskie i swawole nad stołem, bo Księżyc będzie tu carem nieskłonnym pobłażaniu. Zalecane zabiegi oczyszczające, ale dopiero trzecia lewatywa usunie złogi.
- Ha – rzekł Zetor.
- Unikajcie dziś operacji brzucha i jelita cienkiego – zakończyła Malwina.
- Będziemy unikać – obiecałem. – W miarę możliwości.
- Zaraz, zaraz... – zmarszczyła brwi żona. Jej spięty głos trochę mnie zaniepokoił.
- Co jest, kochanie – chwyciłem ją za dłonie. Zetor i Malwina obwiesili ją czujnymi spojrzeniami.
Ewelina popatrzyła na nas z widocznym zatroskaniem.
- Czy ciotka Amanda nie ma dziś operacji? Jelita??
Zamarliśmy.
- No tak, mama wspominała – podrapałem się po głowie.
Moi rodzice mieszkali w Świętochłowicach (podczas, gdy my w Kutnie, rodzinnym mieście Eweliny). Kontakt z nimi nie był może codzienny – ale zawsze rozczulający. Ile potencjału umysłowego i wrażliwości serca zawdzięczamy rodzicom – to pytanie zawsze pozostanie w obmurowanym obszarze domysłów i spekulacji. Ale wdzięczność oparta na domysłach i spekulacji jest i tak potężna i prawdziwa. Nieprzemijająca.
Ciotka Amanda nie była siostrą mojej mamy, ale kimś nie mniej ważnym jej sercu. I faktycznie miała mieć operację dziś w południe.
Poczułem szmer w sercu. Taki odruchowy. Niezbyt racjonalny. Ale zaraz oprzytomniałem.
- Ależ... Chyba nie sugerujesz komplikacji z powodu niedogodnej fazy Księżyca? – spojrzałem na żonę rozbrojony. Miałem nadzieję, że rozdrażnienie nie wypłynęło na powierzchnię ciała wraz z moim głosem.
Popatrzyli na mnie z powagą. Prawie chłodno – co uderzyło i przydało zafrapowania.
- Nie chodzi o komplikacje – powiedziała przeciągle Ewelina. – Trzeba natychmiast dzwonić do szpitala.
- Dzwonić... – pogubiłem się trochę. – Ale po co?
- Nie rozumiesz, tato – skrzywiła usta córka. – Trzeba przełożyć operację.
Umilkłem. Pogubiłem się, bo nagle dotarło do mnie, jak daleko dotarliśmy z tym kalendarzem.
To już zakrawało na religię.
Religię Księżyca.
Która nieszczególnie przydawała sił, radości i ukojenia swoim wyznawcom.
- Kochani – wciąż trzymałem dłonie na przedramionach żony. – Zastanówmy się spokojnie. Kochanie, zrób kawy, dobrze? – zerknąłem na Ewelinę. Ani drgnęła. To też uderzyło i zafrapowało. I przyniosło kolejny szmer w sercu, które nie było doświadczone w starciach ze szmerami. – Moi drodzy... Ja także cenię wskazówki kalendarza. Nigdy nie podważałem znaczenia satelitów i przyrody w życiu ludzi i zwierząt... – starałem się, by mój głos brzmiał łagodnie i ciepło. – Wszystko to stworzył Bóg, Pan Miłości, a zatem jest oczywistym, że dzieła te, niezależnie od dystansu – bagatela, tu chodziło o dystans... – wpływają na nasze nastroje, emocje, energetyczność, może i refleksyjność – tu pomyślałem odruchowo o minionych wodzach. – No tak... Ale wszak to wszystko nie jest czynnikiem przesądzającym. Na pewno stymulującym. Ale wiecie, w taki delikatnie odczuwalny sposób, ot, brzęcząco, jak ten owad, który ma wpływ na kwiat, z którego czerpie, a jednak wcale na ten kwiat nie wpływa...
- Tato – przerwał mi Zetor. – O czym ty mówisz?
- Mówię – jednak trochę zadrżał mi głos – że najbardziej liczy się nasza wiara i miłość, a są to siły wspierające ciotkę Amandę i jej zabieg. I że bardziej niż Księżyc, wpłynie na operację i los cioci profesjonalizm lekarzy, więc... Posłuchajcie...
- Nie ma czasu – Ewelina wstała błyskawicznie. – Idę dzwonić do mamy i do szpitala.
Kiedy wyszła z kuchni z komórką przy uchu, zapadła chwilowa cisza.
Zbierałem myśli. Raczej niemrawo i pewnie z głupią miną misia koali strąconego z drzewa bambusowym kijem.
- To nie żarty, tato – mruknął Zetor.
Tak. To nie były żarty. Znów pomyślałem, by poszukać w Internecie Stepana Hindyja. Jakoś nie zebrałem się na to dotąd.
- Ojej... – wyszeptała Malwina. Miała bardzo przejętą twarz, zawieszoną nad kalendarzem. – No nie...
- Co tam jest, córeczko? – spytałem z wysiłkiem. - Czy to nie koniec... przestróg?
Malwina pokręciła głową z rezygnacją.
- Nie spodziewałam się tego – wymamrotała smutnym głosem.
Czekaliśmy, aż dokończy.
- Czytam właśnie wskazówki dla Bliźniąt. Chcecie wiedzieć?
- Oczywiście – mruknąłem, raczej wbrew temu, co myślałem.
- Bliźnięta. Dziś Księżyc daje ci jedyną szansę na uwolnienie z więzi toksycznej i wiodącej do destrukcji i zaprzepaszczenia obecnego wcielenia. Musisz rozważyć swój udział w związku, jeśli oznacza to zablokowanie twojej drogi rozwoju i sięgnięcia po esencje życia. Czy partner zamknięty na skarb ezoteryki i miłość łączącą wymiary jest godny zamknąć twoje serce w swojej dłoni? Jeśli nie uwolnisz się dziś, na wsparcie Księżyca będziesz czekać cały rok. A ten rok może zmarnować potencjał i pogrzebać wszelkie szanse awansu duchowego. Przepadną esencje i spełnienie... – Malwina umilkła i popatrzyła przed siebie tępym, martwym wzrokiem.
- O czym myślisz? – chrząknąłem niespokojnie.
- Malwinko – Zetor przenosił zafrasowane oczy to na mnie, to na siostrę. – Uważasz, że Konrad jest, yyy... zamknięty duchowo? Ogranicza cię?
Skryłem twarz w dłoniach, co robiłem w chwilach – bardzo rzadkich! – zrezygnowania lub oszołomienia, po czym głośno nabrałem powietrza do płuc.
- Nie mów mi tylko, córuś, że Księżyc będzie decydował o twojej miłości – wydusiłem.
Malwina nadal patrzyła w pustą przestrzeń, zastygła i nieobecna duchem. Po chwili drgnęła, podniosła się i wyszła z kuchni krokiem, który przyniósł smutek jej ojcu.
Kalendarz księżycowy pozostał na stole. Nikt nie miał ochoty do niego zajrzeć.
Spojrzałem na syna z grymasem szympansa zmęczonego nauką ludzkich słów.
- Powiedz mi, do cholery, że to jakiś żart. Że ona nie zamierza...
Zetor fuknął ni to w złości, ni w gorzkiej beznadziei. Też wstał i wyszedł.
Tępo patrzyłem na drzwi.
Kalendarz leżał na stole jak narzędzie sabotażu podrzucone przez diabła.
Za które natychmiast go uznałem.

 

*

 

Wieczorem leżałem w łóżku w pozycji i samopoczuciu krzyżackiego knechta uniesionego z grunwaldzkiego pola. Moje ciało było tak rozbite, bezradne i bezwładne, że w gruncie rzeczy poczułem do niego obojętność – jeśli nie antypatię – i najzupełniej miałbym w nosie, gdyby w tej chwili podłożono pod nie ogień.
Co oznacza, że z duchem nie było lepiej.
Myślę, że ten stan poddania wynikał nie tyle z zaskakującego przyspieszenia obsesji moich ukochanych i wynikłej z tego groteski ich zachowań i zajmowanych stanowisk. Przede wszystkim z faktu, że pierwszy raz straciłem kontrolę nad łączącym nas dotąd porządkiem. Ładem. Przewidywalnością i dystansem.
Jakby to wszystko nagle gdzieś zgubili.
Ludzie, których wyważenie, dystans i pogoda ducha była dotąd oczywistością.
Ludzie, których kochałem.
Byłem strasznie oszołomiony i obdarty z wszelkiej koncepcji.
Leżałem przerzucony przez łóżko jak ten knecht krzyżacki i czekałem na cud ożywienia.
Cud ożywienia umysłu – bo ten funkcjonował równie sprawnie, co zgniła, rozłożona upałem gruszka.
Moją rodzinę dopadł czar. Zaczarowano ich wszystkich.
To musiał być czar i to rzucony przez istotę o potężnej, ponadludzkiej mocy, bo poddali mu się nie jacyś tam frustraci okaleczeni przez życie i pozbawieni ochrony przez szańce wzniesione na sukcesach – lecz ludzie szczęśliwi, otwarci, inteligentni, energetyczni, zjednoczeni i chronieni przez zbroję najpotężniejszą z potężnych: Pancerz Miłości Odwzajemnionej.
Takich ludzi nic nie złamie.
Więc chyba tylko czar?
Chciało mi się zapłakać. Dawno nie płakałem. Ostatnio nad grobem ulubionego zwierzaka. Albo na filmie E.T..Płacz nie wydaje się może czynnością, którą rzymscy centurioni wpajali żołnierzom jako gwarancję powodzenia w szturmie, ale ma silne działanie oczyszczajace.
I odpręża.
Myślałem o ciotce Amandzie. Operacja była konieczna i to błyskawicznie. Ale została przełożona. Moja żona przekonała moją matkę, a ta poruszyła boskie sklepienia i operację odwołano. Przesunięto.
Zabrakło mi energii, żeby się z tym zmierzyć.
Myślałem o córce. Czy naprawdę rozważała odejść od Konrada? Czy była gotowa zrobić to pod dyktando Księżyca? Wysoce oceniałem jej inteligencję, rozwagę i dystans. Mam oczywiście pełną świadomość tego, że wszyscy właściwie rozkochani we własnych dzieciach rodzice proporcjonalni do tego ładunku miłości zawyżają, a co najmniej podkreślają wszelkie tych dzieci zalety i zdolności. Miałem też nie mniejszą świadomość, że Malwina była jednak nastolatką, a nie doświadczonym i filozoficznie przez to ukształtowanym Boecjuszem Aniciusem Manliusem Torquatusem Severinusem z Rzymu.
A jednak siedemnastoletni umysł – i duch! – mojej córki naprawdę imponował i zadziwiał. Była serdeczna, szczodra i wrażliwa – to właśnie buduje kobietę, która czyni mężczyznę szczęśliwym półniewolnikiem – ale też dumna i konsekwentna. Pół roku temu ogłosiła nam oficjalnie, że jeśli planujemy wakacje wymagające lotów samolotem, to z listy lotnisk „należy wyciąć”... i tu wymieniła kilka portów w Niemczech, Anglii i Holandii. Powód? Na lotniskach tych zamontowano - w związku z tak zwaną prewencją antyterrorystyczną – skanery nieomal dosłownie obnażające ciało osoby przechodzącej odprawę. „Chyba nie będziecie mnie zmuszać do stania się pozbawioną dumy, intymności i niezależności pożywką dla lubieżnych celników w tych patologicznych, tyranicznie narzuconych procedurach?”.
Nie mieliśmy takiego zamiaru.
Jak powiedziałem, moja córka objawiała umysł i duch tak czujny, jak silny.
Teraz jednak zdecydowała zerwać ze swoim chłopakiem, bo sugerowała to – nakazywała? – instrukcja Księżyca. Czy był to manewr potwierdzający siłę ducha i rozumu?
Znałem Konrada. Był chłopcem mojej córki od dwóch lat. Akceptowali go wszyscy. Owszem – nie pociągał go jakiś intensywny trening ducha, a już na pewno medytacje, pobieranie leczniczej energii z drzew i inne ćwiczebne dla ducha zabiegi, które całą rodziną uprawialiśmy.
Ale przecież każdy ma swój czas i swoją drogę. Jeśli wasze serca są dobre, a umysły otwarte, to nic nie jest na zawsze niedostępne. A Konrad, student archeologii, umysł miał otwarty i posiadał dwie cechy decydujące o mojej akceptacji. Szanował zwierzęta i chronił kobiety.
Poza tym miał poczucie humoru – ważne narzędzie elastycznego umysłu! – i był przenikliwym rozmówcą, co ceni każdy. Tak ukochana, jak jej ojciec.
W ciągu tygodnia przeszedł na dietę wegańską. Taki krok – jeśli wcześniej nawet o nim nie pomyślał - zrobi tylko człowiek nieprzytomnie zakochany w inspirującej go kobiecie.
- Mogę przekopać całą Ziemię w poszukiwaniu skarbów (taki mam zresztą zamiar) – zapowiedział pół roku temu. – Ale nigdy i nigdzie nie trafię już na taki skarb jak Malwina. Mógłbym powiedzieć – zaśmiał się – że plan wypełniony, misja zakończona, podręczniki historii wywrócone, katalogi urody na stos!
- To mój mąż – powiedziała nam Malwina. – Jeszcze nie dziś, jeszcze nie za rok. Ale to on. Serce się nie myli. Możecie już dziś zakopać beczkę szlacheckiego miodu w ogrodzie, bo dzień jej wykopania jest może nie tak bliski, ale już zapisany na kartach przyszłości.
Moi bliscy stosowali górnolotne wyrażenia i wyszukane metafory, ale przeważnie towarzyszył temu swobodny śmiech i mrugnięcie okiem – bo choć mówili z przekonaniem, to nie tracili dystansu i humoru, a snobizm pseudointelektualnej sztywności językowej był chorobą nam nieznaną.
Beczka miodu. Owszem, zakopałem ją. Tylko Ewelina o tym wie. To miała być niespodzianka w dniu wesela.
Pomyślałem, że pójdę teraz i ją wykopię. I opróżnię szybko i sprawnie. Po sarmacku.
Myśl ta wniosła pewne ożywienie w moje sponiewierane ciało.
- Śpisz? – usłyszałem od drzwi.
Zabrakło mi sił – a może tylko woli – by się odwrócić. Nigdy dotąd nie brakowało mi motywacji, by spojrzeć w drzwi sypialni, kiedy żona zapytała, czy śpię. Bo oznaczało to tylko jedno. Że stała tam śliczna, ubrana jedynie w satynową koszulę, której samo już zsuwanie przynosiło dreszcze nam obojgu.
Zsuwanie satynowej koszuli ze smukłego ciała o rzeźbionych plecach i subtelnie umięśnionych ramionach i nogach jest MAGIĄ.
To ten dobry rodzaj czaru.
- Nie śpię.
- Mikołaju... – smutny był głos mojej Eweliny. Tak przejmująco smutny, że natychmiast przełamałem bezwład, odwróciłem się, wstałem i jednym krokiem znalazłem się przy niej, by objąć ją z pełną miłością oddanego wojownika.
Już nie byłem knechtem z pola Grunwaldu.
Smutek kobiet, które kochacie, uczyni was tytanami.
To tylko jedna z wielu rzeczy, które zrobicie dla niej w podzięce za miłość.
Tym z was, których smutny głos lub oczy kobiety najważniejszej na całej planecie nie czynią tytanami broniącymi jej serca, ciała i nadziei – muszę przestrzec. Wasza miłość umiera albo nigdy nie istniała.
Mimo przygnębienia Ewelina miała na sobie krótką satynową koszulę. To poświęcenie – bo był to gest poświęcenia – natychmiast mnie wzruszyło. Moje objęcia nabrały czułości, a siła tytaniczna wzrosła jeszcze bardziej.
- Co się dzieje, mój skarbie najdroższy? – spytałem cicho, wdychając zapach jej włosów.
Jest tyle powodów, by pielęgnować miłość i wierność kobiecie. Jednym z nich jest zapach jej włosów, który oddaje tylko tobie.
Odurza mnie tak samo ten zapach, jak podniosłe uczucie wyróżnienia, że jest ofiarowany tylko mnie.
Brak umiejętności doceniania i wdzięcznego chłonięcia darów tylko dlatego, że są wręczane codziennie, to pierwszy krok w stronę brzegu mrocznych konsekwencji. Zapamiętajcie to.
- Malwina zerwała z Konradem.
Milczeliśmy przez chwilę, tkwiąc w nieruchomym objęciu. Kiedy jesteśmy w takim objęciu, nie spieszy nam się nigdzie. Bez względu na to, czy towarzyszy temu zbliżeniu radość, czy smutek.
- Musimy coś zrobić – podniosła na mnie oczy. Nie dostrzegłem w nich pozłocenia, ale i tak były to najpiękniejsze szare oczy na całym świecie, niezależnie, czy był on kulą o dwóch biegunach, czy płaskim dyskiem złożonym na krokodylach, kajmanach albo i nawet plezjozaurach.
- Wiem – odrzekłem. Te oddane, przejmująco zgnębione oczy pozwoliły natychmiast zrozumieć mi jedno: nie poddam się nigdy i od jutra będę walczył o szczęście i równowagę moich bliskich.
Rodzina to pole frontu, które nie zawsze przyniesie zwycięstwo, ale na pewno spełnienie.
Usiedliśmy na łóżku.
- Już zrozumiałam – wyszeptała Ewelina ze spuszczoną głową. – Zrozumiałam, że zaszło to za daleko.
Milczałem. Nie miałem potrzeby ani niczego wyrzucać, ani też okazywać złości. Czułem smutek i miłość. Spuszczona głowa mojej żony – jakby była winowajczynią, a przecież nią nie była – kroiła mi serce.
- Zrozumiałam, że tam, gdzie drogę wyznacza czysty umysł i miłość, opieranie się na czyichś usztywniających interpretacjach jest całkowicie zbędne.
Westchnąłem z ulgą. Moja żona była odczarowana. Teraz byłem już spokojny. Jeśli Ewelina wróciła, stanęła ponownie u mego boku z tym, co widziałem u niej całe życie: z umiarem i wsparciem – to żadna siła nie mogła odebrać mi dzieci.
Nawet Księżyc.
Tak właśnie myślałem.
Ha – powiedziałby Zetor.
- Dobrze, kochanie – rzekłem miękko. – Położymy się i porozmawiamy. Od jutra zaczniemy przywracać harmonię i pogodę ducha w naszym domu.
- Zetor chce zerwać z Agnieszką.
Skryłem twarz w dłoniach, co jest wygodnym gestem, gdy brak inwencji na sposobny komentarz.
Ale czym prędzej wycofałem się z tego gestu, bo wiedziałem, że moja żona nie powinna widzieć swojego mężczyzny złamanym, lecz silnym, sprężonym do działań tytanem.
- Każdy z nas się pogubił – powiedziałem. – Ja także. Kiedy jednak ma się taki umysł i takie serce, jakie ma każdy z nas, pożyteczna refleksja jest tylko kwestią czasu. Przyjdzie nieuchronnie. My już oprzytomnieliśmy. Jutro będzie czas dla naszych dzieci. Porozmawiam z nimi i...
- Ale ja już mam plan – Ewelina podniosła na mnie oczy. Znacznie mniej smutne.
- Masz... plan? – spytałem zdumiony.
Patrzyła na mnie z jakiś intrygującym skupieniem.
- Mikołaju... Są chwile w życiu, że nawet najbardziej rozważne i przytomne dzieci zbaczają z jasnej ścieżki. Zgodzisz się?
- Trudno zaprzeczyć.
- Nie oznacza to dramatu, jeśli rodzice zachowają spokój i podejmą strategiczne działanie. – Moje zaintrygowanie wzrastało. Z pozycji nisko zawieszonej nad podłogą apatii moja żona podniosła się błyskawicznie do pozycji istoty wychodzącej w pole czynu. Cóż. Była matką. – Zgodzisz się, że tradycyjne perswazje i próby zdyskredytowania kalendarza nie obiecywałyby prędkiego sukcesu?
- Zgodzę się. Biorąc pod uwagę trafność wyliczeń Hindyja i bezkrytyczne oddanie sprawie naszej córki... Jaki masz plan?
- Przewrotny. – Pokiwała głową, przenosząc wzrok w jakiś odległy punkt. – Poprzyjmy kalendarz, stańmy się jego poplecznikami. Niech Malwina sama oderwie się od niego... kiedy tylko ujrzy jak niedorzeczne i zupełnie niepotwierdzone okażą się jego wyrocznie i wskazówki.
Spojrzałem na moją żonę z troską. Jeśli to miał być ten plan...?
- Czy to ma być, rozumiesz, taki Plan Pięcioletni? Taki jak za Gomółki? Bo jeśli mam oprzeć prognozę powodzenia tego planu na kilku ostatnich dniach, to ładnych parę lat poczekamy na rozczarowanie Malwinki. Kalendarz s p r a w d z a się w sposób szatański!! – prawie krzyknąłem, bo trochę rozpierała mnie już mieszanina zniecierpliwienia i bezradności.
- No, no – pogłaskała mnie palcami po policzku. – Nie szatański. Jeśli już, to boski. Bóg jest stwórcą satelitów, a do niego pretensji chyba nie wnosisz?
- Oczywiście, że nie – ochłonąłem natychmiast. Wobec Boga czułem zupełnie coś innego: wdzięczność, pokorę i szczerą miłość. Nigdy nie obwiniałem Boga za własne potknięcia.
Co może i nie było taką aż dużą sztuką – los szczędził mi dotąd potknięć.
A sami wiecie, jaką trwogą napełnia serce problem dotyczący własnych dzieci.
- Ale ten plan... – urwałem zrezygnowany. Nie chciałem odpalać rakiet krytyki i zwątpienia w kierunku mojej żony, która przed chwilą przygnębiła mnie swoim stanem.
- Misiu, głupolu – uśmiechnęła się. Znowu pieściła mój policzek palcami. Poddałem się temu natychmiast z pełnym uzależnieniem wymalowanym na twarzy.
Byłem dojrzałym mężczyzną, który onieśmielał ludzi tak posturą jak wyostrzonym spojrzeniem. Miałem twarde rysy i – gdyby zły cień wyrósł nad moją rodziną – takie samo serce. Muskulatura uszlachetniana trzydziestoleciem forsownych treningów z żelazem, balami i kamieniami niewiele ustępowała muskulaturze Zetora.
Myślę, że książę Czcibor nie odrzuciłby mnie przy okazji werbunku pod Cedynię.
Mimo to popadałem w prawdziwie dziecięce odurzenie, kiedy Ewelina głaskała palcami swoich pięknych dłoni moje policzki. Czy w każdym z wojowników drzemie na dnie serca mały, skłonny pieszczotom i przytuleniom szkrab, który nigdy nie skończy pięciu lat?
Oczywiście, że tak.
Pomijam już fakt, że palce dłoni mojej żony urzekały taką delikatnością, że czasem wyobrażałem je sobie wmieszane w delikatne rośliny i w takim samym stopniu poddane kołysaniu wiatru.
Sztuka delikatności to sztuka życia.
- Głupolu kochany – powtórzyła czule Ewelina. – Nie dokończyłam... Pozwolimy naszej córeczce żyć z kalendarzem, pozwolimy czytać go nam wszystkim i dyktować codzienny harmonogram... ALE TO JUŻ NIE BĘDZIE TEN KALENDARZ.
Odurzenie wywołane pieszczotą odeszło. Zerknąłem na żonę zaskoczony.
- Nie ten? Chcesz podmienić kalendarz?
- Nie do końca. Tak jakby... No wiesz, to musi być niby ten sam, firmy ourMoon, redagowany przez Stepana Hindyja...
- ...mienszewika podejrzewanego o kontakty z bimbrem...
- ...ale TY go zrobisz – zakończyła mocniejszym, szczerze mówiąc, nieomal władczym głosem.
Prawie czciborowym.
- Ja zrobię?
- Oczywiście.
- Kalendarz?
- Misiu. Malwina nie zerka w kolejne dni z wyprzedzeniem, to pewne. Co tydzień odbiera przekaz od Aliny poprzez mail i drukuje go. Po prostu trzeba przekonać Alinę, że dla dobra Malwiny należy przeprowadzić taki, no...
- Szwindel.
- Psikus.
- Ciężki szwindel. Myślę, że kiedy już nasza córka zechce określić to dzieło ingerencji, to nie padnie słowo „psikus”. Hmm... ale zgadzam się. Jest szansa, że już za trzy lata wybaczy nam i nawet kupi bombonierkę „22 Lipca” w podzięce. Tylko – zmarszczyłem brwi – jak przekonać Alinę? To przyjaciółki. I podejrzewam, że ona jest tak samo wkręcona w ten kalendarz...
- To zadanie dla mnie. Ja ją przekonam. A ty zrób kalendarz. Ułóż pierwszy tydzień. Potem drugi, jeśli jeszcze będzie trzeba... – pocałowała mnie delikatnie. – Wypisz tam takie absurdy, które nie mają szans urzeczywistnienia. To skompromituje kalendarz.
- O rany... To mam już go robić na jutro? Na pojutrze?
- Nie, Mikołaju – jej głos nabrał powagi. – Niestety, z tą całą akcją musimy poczekać aż do pełni. Do tego czasu trzeba pozwolić Malwinie na ten księżycowy terror i znosić to z konspiracyjnym entuzjazmem.
- Z konspiracyjnym... Ale zaraz – zamrugałem powiekami jak podlotek, przy którym arystokrata zatrzymał biały kabriolet – dlaczego do pełni? Czemu zwlekać?
- Bo jeśli zainicjujesz akcję w noc pełni, pozyskasz mistyczną energię Księżyca do wielkich zmian.
Patrzyłem na nią z ramionami zastygłymi w groteskowym położeniu na wpół wzniesionych skrzydeł. Ale wciąż pilnowałem się przed gwałtownymi sygnałami ciała. Była delikatna, moja, jedyna, no i miała na sobie tę satynową koszulkę...
- Skarbie mój gwiezdny – wyrzekłem powoli i łagodnie. – Właśnie wtajemniczyłaś mnie w Wielki Plan Antyksiężycowy... i zarazem ujawniasz swoją wiarę w tego Księżyca moc?
Milczała chwilę. Jej oczy nie zdradzały już jednak żadnego zatroskania i obaw. Jedynie spokój i absolutne przekonanie co do wypowiedzianych słów:
- Misiu... Księżyc MA moc. A podczas pełni otwiera się brama dla magii i cudów.
Teraz ja oszukałem jakiś odległy punkt w kącie pokoju. Chwilę wpatrywałem się w ten punkt, czerpiąc pewne zafascynowanie tym tępym stanem oderwania. Potem pomyślałem chwilę, no i rzekłem to, co rzec wydało mi się nieuchronnym:
- W porządku, najdroższa. W noc pełni wykonam pierwszy tydzień kalendarza.
Podniosłem wzrok na Ewelinę i dostrzegłem, że na jej szare oczy wpływa ozłocenie.
- Kocham cię, Mikołaju.
- Kocham cię. – Objąłem ją i w tym samym momencie oboje głęboko nabraliśmy powietrza do płuc.
A może czegoś więcej do serc.
Nigdy tego sobie nie wytłumaczyłem, ale kiedy ja i Ewelina przytulamy się, jakiś podświadomy mechanizm każe nam nabrać gwałtownie powietrza, a co najmniej westchnąć. Nie wiem, co to za mechanizm i czemu służy. Wiem tylko, że spora fala endorfiny uderza w nas wtedy i przyjmujemy ją z takim samym szczęściem i w takim samym psychofizycznym połączeniu, jak bałtycką falę w Karwi.
Chwilę później moja żona spała wtulona we mnie w ten typowy sposób, który kazał podejrzewać – rozczulająco podejrzewać – że wtulał się we mnie mały, skłonny pieszczotom szkrab, który mieszka na dnie jej serca i który nigdy nie skończy pięciu lat.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz poszliśmy spać bez pieszczot, bo w istocie rzadko nam się to zdarza. Nie jest to jednak w gruncie rzeczy coś, czym aż tak bardzo zawracałbym sobie głowę – a już na pewno nie było to ani namiastką zmartwienia.
Moja żona utraciła sporo energii przez stresy, ale zasnęła uwolniona od nich i szczęśliwa. Tylko to się liczyło.
Wspólne zasypianie z ukochaną osobą jest być może największym aktem wolności i ukojenia, jaki czerpiemy w całym naszym uczuciowym życiu. Jeśli tylko potraficie pomyśleć o tym w ten sposób i delektować się – zanim zaśniecie – to nikt wam tego aktu nie odbierze, i możecie mówić śmiało o włączeniu kolejnego generatora, który pracuje na waszą korzyść.
Wspólne zasypianie.
Możesz człowieku cały dzień walić młotem w krzemienie kamieniołomu lub harować w kopalni uranu – ale jeśli wieczorem czeka cię zasypianie z kobietą, która cię kocha, to już możesz mówić, że raj jest ci dany.
Ewelina zasnęła natychmiast. Mnie zabrało to trochę więcej czasu. Jestem człowiekiem refleksyjnym i analitycznym. Nim zasnę, muszę przerobić – choćby minutę czy dwie – dzień, który przeżyłem. Taki tam nocny bilans.
Ostatnie dni prosiły się o bilans.
- O rany – westchnąłem skołowany i zmieszany.
Jestem przeciwnikiem wszelkich szwindli, a zwłaszcza szwindli dokonywanych na bliskich. Nieszczerość to płonąca żagiew wnoszona do prochowni pod fortecą szczęścia i harmonii. Jestem zwolennikiem PRAWDY niezależnie od tego, czy jest miękkim szalem otulającym szyję, czy też nożem przekłuwającym duszę.
Ale zgodziłem się. Zgodziłem się na ten „Plan Pięciodniowy”, jak go sobie nazwałem. Bo założyłem sobie z mocą i właściwym mi optymizmem, że pięć dni wystarczy, by Malwina – bądź co bądź dziewczyna promienna, szczęśliwa i rozsądna – odrzuciła ten cały księżycowy „mienszewizm”.
Zgodziłem się na szwindel. Dlaczego? Sam się zastanawiam. Wiecie, jestem generalnie bardzo dumny ze swojego mózgu; pracuję nad jego przejrzystością i przenikliwością analizy między innymi poprzez medytacje, które jak wiadomo wywołują dobroczynne fale Alfa. Dobrze jest czuć się człowiekiem pewnym swojego umysłu i własnych kroków.
A jednak czasem zrobisz coś, czego sam sobie nie wyjaśnisz...
Choć z tym łatwiej. Gorzej z usprawiedliwieniem.
Zgodziłem się, wsparty o intencje ratownicze. Rodzic pochylony nad dzieckiem nie przebiera, gdy pomarańczowe lampy alarmowe zalewają światłem niepokoju jego oczy.
Zgodziłem się, bo moja żona mnie o to prosiła. A ratując córkę, ratujesz i jej matkę. Tak, banalne, ale niepodważalne.
Zgodziłem się, bo byłem skołowany, znużony i pozbawiony inicjatywy, rezonu i pomysłu.
No dobra. Kiepska linia obrony. Szwindli się nie robi. Tego nic nie usprawiedliwia.
Nic.
Kiedy zgodziłem się na Szwindel Pięciodniowy, diabeł siedział już na Księżycu i patrzył w moje okno.

 

*

 

Aż do pełni miałem sporo okazji, by nie tylko oswoić się ze Szwindlem Pięciodniowym, ale wręcz zacząć go szczerze pożądać. Co w istocie nastąpiło już po kilku dniach. Moja córka popadła już bowiem w księżycowe zatracenie. Wszelkie słowo Stepana Hindyja stało się niepodważalną świętością.
12 sierpnia. Sprzyjający moment na rozprawę z sąsiadami. Do tej pory życzliwe z natury Bliźnięta trochę wbrew sobie i swojej niebagatelnej dumie kłaniały się sąsiadom w pas sposobny średniowiecznym chłopom. A przecież szacunek oddawany nielubianym sąsiadom to policzek wymierzony własnej wartości i autonomii. Jeśli dziś okażesz grzeczność sąsiadom, których nie lubisz, zaznasz ubłocenia duszy. Ubłocenia nie pozbędziesz się przez pół roku; możliwa zgryzota i duchowe uwstecznienie.
Efekt? Malwina pokłóciła się z dwoma sąsiadami. Jednego z nich nazywaliśmy z racji urody i silnie stymulowanego alkoholem stylu poruszania Stworem Tęgoskórem. Stwór Tęgoskór w odwecie za słowa córki, których nie starałem się nawet domyślić, wrzucił nam do ogrodu butelkę z benzyną, która nie wybuchła jakimś, być może księżycowym, zrządzeniem losu. Natomiast los Stwora Tęgoskóra zapowiadał się kiepsko po tym, gdy Zetor wyłamał już jego płot niczym armia inwazyjna szaniec – i w ostatnim momencie został powstrzymany przez Ewelinę i Malwinę.
Gorzej, że Malwina, ta delikatna – dotąd! – Bogini Wszelkich Zwierząt, wdała się w dramatyczną bójkę na ulicy osiedlowej z sąsiadką z naprzeciwka, którą z kolei nazywaliśmy panią Cierń-Salicyl.
Co było o tyle uzasadnione, że takie właśnie nosiła nazwisko.
Pani Cierń-Salicyl miała sześćdziesiąt lat i raczej nie wypadało osoby wyraźnie starszej zaatakować. I może dlatego to ona właśnie zaatakowała moją córkę, gdy ta wracała w południe z koszykiem truskawek. Pani Cierń-Salicyl wyrwała koszyk z rąk zaskoczonej Malwiny, po czym zmiażdżyła go pełnym pasji naskokiem. Nie przetrwała żadna z truskawek, a to, w co zostały przeobrażone, przydawało swym widokiem groteskowego dramatyzmu. Następnie sukienka na ciele Malwiny została rozerwana, a cały atak zakończyły wymyślne obelgi. Wtedy córka zdecydowała się na kontruderzenie, o co nikt jej nie obwiniał. Cała moja rodzina trenuje ciała i nawet nasze dziewczyny potrafią zacisnąć pięści i przemieścić je w upatrzony cel z wojennym przyspieszeniem. Gdy usłyszeliśmy krzyki, dopadliśmy okien. Pani Cierń-Salicyl padała właśnie pod gradem ciosów wprost na plazmę truskawkową.
Moja córka raz w tygodniu katuje zawieszony na pniu drzewa worek z grochem, by udoskonalać pewną specyficzną dla kung-fu Wing Tsun, a rozsławioną przez film „Yip Man” technikę bokserską, zwaną Lin Wan Kuen. W Polsce określa się ten unikalny, torpedujący atak bokserski mianem efektu lub boksu łańcuchowego. Dopuszczałem myśl, że nadejdzie dzień, iż atak łańcuchowy pognębi jakiegoś ulicznego natręta stosującego jaskiniowe rodzaje zalotów – gdyż uroda i gracja Malwiny nie były czymś, co przegapiali mężczyźni unikający okularów przyćmionych sadzą wulkaniczną.
Ale nigdy nie przypuszczałem, że Lin Wan Kuen zostanie wykorzystany do zmiecenia sześćdziesięcioletniej kobiety.
- Może teraz pani zrozumie, że na miłe „dzień dobry” odpowiada się czymś więcej, niż „yhm”?!! – wrzasnęła Malwina, po czym rozerwała sukienkę sąsiadki.
Stałem przy oknie pozbawiony rozumu. W każdym razie zdolności pojmowania.
Takie incydenty nie zdarzały się dotąd w naszej rodzinie.
- Chyba wezwiemy policję – wybąkał Zetor, który także sprawiał bezrozumne wrażenie.
- A skądże – ucięła spokojnie Ewelina, przerywając mycie naczyń. – Nie możemy tego zrobić. W tym tygodniu ściąganie interwencji władz obróci się przeciw nam. Księżyc w Pannie.
Z wysiłkiem oderwałem tępy wzrok od okna i przeniosłem go na żonę. Jeśli grała ten cały hołd dla Księżyca, to zaiste przekonująco.
- Widzieliście to?! – zawołała Malwina od drzwi wejściowych. – Naprawdę się wkurzyła! No, ale teraz mojej duszy nic nie ubłoci.
Otworzyłem usta jak ryba zwiedziona przynętą. Ewelina uśmiechnęła się.
- Posłuchajmy Niemena – rzekła ciepło.
17 sierpnia. Księżyc w Strzelcu. Niebezpieczne będą operacje bioder.
- Czy ktoś z naszych bliskich ma mieć operację biodra? – spytała Malwina po śniadaniu, które zjedliśmy na tarasie.
- Na szczęście nie – odrzekłem z ulgą.
Bardzo pospieszną ulgą.
- A znajomi?
- Nie przychodzi mi nikt na myśl – rozłożyła ręce żona.
Zetor zamyślił się.
- Chyba jedynie pan Nutek z robura – wymruczał do siebie.
- Kto? – Malwina przeszyła go spojrzeniem, które nadawało by się na skaner lotniskowy.
Ten obnażający.
- No, pan Nutek z robura. Przedwczoraj go wycinałem. Zderzył się swoim roburem z lublinem. Auta na złom, a pan Nutek ma biodro do operacji... Wiem, bo dzwonił do mnie – uśmiechnął się z zakłopotaniem syn. Tak, ludzie, których ratował, często dzwonili. Był dla nich niczym półbóg, który wynosił ich z pułapki żelaza i pożaru. Zdarzało się, że jakiś drut przeszył nogę Zetorowi, albo jego kaftan zajął się ogniem, lecz nie zawracał sobie tym głowy, dopóki nie ułożył ratowanej osoby na noszach. – No, ale to żaden tam znajomy.
- Czy to znajomy, czy nie, to kwestia interpretacji – odparła Malwina stanowczo. – Jednak to i tak bez znaczenia. Każda istota ludzka zasługuje na wsparcie. Musimy go ostrzec.
Tak. Pan Nutek z robura został ostrzeżony. Co więcej uwierzył mojej córce i mienszewikowi, którego reprezentowała. Operację przełożono.
Podobnie jak cztery inne, bo pacjenci roznieśli błyskawiczne wici po wszystkich salach.
Malwinę usunięto ze szpitala, ja otrzymałem telefon z pogróżkami od ordynatora, a co więcej, artykuł o „niezrównoważonej kobiecie, pewnie sfrustrowanej ofierze eksperymentów medyków wojskowych”, ukazał się w prasie.
Gra w Księżyc kosztowała mnie coraz więcej nerwów. Zwłaszcza, że zgodnie z przyjętym Planem Pięciodniowym, miałem okazywać entuzjazm i zaangażowanie.
- Nie wiem, czy to uciągnę – wyznałem szczerze żonie. – Mam rosnące wątpliwości, a do tego czuję się bezradnym fircykiem. Mężczyźni źle znoszą takie poczucie.
- Misiu. Kochasz mnie? Ufasz mi? – patrzyła na mnie ze spokojem, który trochę się udzielał, choć z drugiej strony zastanawiał.
- Oczywiście, że tak, kochanie.
- No to wytrwaj, zrób to dla mnie. Jeśli mój pomysł nie wypali, chyba mi pęknie serce, ale zrobimy po twojemu, cokolwiek zechcesz...
Po mojemu? Sęk w tym, że moją czaszkę można było zdemontować z nasady kręgosłupa, a na jej miejsce wkręcić melon. Inwencja twórcza nie byłaby mniejsza.
Szwindel Pięciodniowy raził mnie, niepokoił i martwił; uważałem go za pomysł nieuczciwy i absurdalny – ale też był wszystkim, co miałem i trochę jednak liczyłem na jego powodzenie.
Tymczasem trzy dni przed pełnią przyszedł wyjątkowo gorzki cios, który wypełnił mnie ogniem zbuntowania, jeśli nie barbarzyńskiego gniewu o niszczących skutkach – stłumiłem ten ogień z najwyższym trudem i chyba tylko dzięki Ewelinie.
Mogłem upadać wielokrotnie, za każdym jednak razem wstawałem z chyżością mistycznego
rodzaju – kiedy tylko ujrzałem w oczach ukochanej kobiety zapowiedź strachu i zmartwienia.
Człowieku zakochany w Kobiecie! Wojowniku! Dopóki mięśnie nie odpadną ci od kości,
zawsze zapomnisz o swym bólu, ranach i upodleniu; zawsze poderwiesz się na fali energii, której napływu nic nie tłumaczy.
Poza miłością.
No więc podnosiłem się z tych upadków w toń rezygnacji i załamania, głównie po to, by nie widziała ich moja żona. Ale łatwo nie było. Zwłaszcza trzy dni przed pełnią.
21 sierpnia. Test na sensowność zamierzeń i planów, egzamin na siłę ducha, uczciwość i umiejętność osiągania kompromisu. Wycofaj się z rywalizacji, walki i marszruty na olimpijską miarę. Silnik cywilizacji zamiera dziś i należy wycofać go do hangaru za wszelką cenę. Ktokolwiek kurczowo zaprze się u mechanizmów technologii i praw materii, poniesie straty nieodwracalne – gdyż tylko dziś istota ludzka ma szansę uwolnienia od ograniczeń sztucznych światów i ich destrukcyjnych praw. Dziś szansa dla wszystkich, by z energią Księżyca w Koziorożcu objawili charyzmę i independentyzm, co przyniesie wolność wieczną i niezagrożoną. Szczególnie Koziorożce, Byki, Barany i Bliźnięta muszą wykorzystać otwartą śluzę księżycowej energii – gdyż te właśnie znaki mogą pozostać w bunkrze pychy i ograniczenia. Odejdźcie od materii. Odetnijcie technologię. Księżyc świeci dziś prosto w wasze dusze i życzy zwycięstwa.
Gdy Malwina skończyła czytać, zapadła dłuższa cisza. Siedzieliśmy przy stole ogrodowym, pod biało-fioletowym parasolem, który lekko łopotał pod wpływem łagodnego wiatru. Mimo wczesnej pory – była 8.34 – panował upał wywołujący przyjemną gęsią skórkę na obnażonych ramionach. Przyjemny był też świergot ptaków, które najzupełniej nie zawracały sobie głowy przestrogami płynącymi z obiektu oddalonego od ich świata o 384 000 kilometrów. Najprzyjemniejsze było oczywiście samo otoczenie: nasz ogród nie był właściwie ogrodem, lecz zagajnikiem. Roiło się w nim od drewnianych ław i mostków, głazów, a przede wszystkim drzew iglastych, których jestem wielkim admiratorem. Lasy iglaste to lasy baśniowe. Baśń ta nabiera jeszcze potężniejszej magii porą zimową, ale letnie nią zauroczenie też było silne.
Co pewien czas między drzewami przemykał kot albo jenot; zaprawdę była ta sceneria wielkim odprężeniem i stanowiła nieocenioną oprawę letnich rodzinnych śniadań.
No. To tyle o przyjemnościach. Bo kiedy Malwina skończyła czytać wytyczne mienszewika Hindyja, cała moja przyjemność przepadła. Przepadła - gdy tylko przyjrzałem się jej twarzy.
I twarzy Zetora.
Który nie wyglądał bynajmniej jak Ikar wzniesiony ku chmurom, lecz raczej jak przygasły, przywalony rozterkami piechur pozbawiony lotności.
Nie byłem przygotowany na... no tak to muszę nazwać – ogłupienie syna. Tego charyzmatycznego, przenikliwego, inteligentnego Spartanina.
- No tak – wymruczała Ewelina z takim samym wyrazem twarzy. Tyle, że ona grała, a nasze dzieci nie.
Najpierw poczułem znużenie. Tępo wbiłem wzrok w szklankę soku marchwiowego. Miałem grać, ale energia nagle ode mnie odeszła. Ewelina chrząkała w osobliwy, żbiczy sposób, trącała mnie nogą, ale nie reagowałem, bo nacieki wapienne nie reagują na chrząknięcia i trącanie stopą. A ja właśnie przeobraziłem się w naciek wapienny.
- To dobry moment, żeby zmienić swoje życie – powiedziała Malwina.
- To prawda – wymruczał Zetor jakimś zrezygnowanym głosem, który wywołał iskrę irytacji gdzieś na moich duchowych łączach.
- Czy my naprawdę potrzebujemy takich komórek? Telewizji? – to był głos mojej żony.
Drgnąłem. To akurat było dobrze rozegrane. W zasadzie nadawało się już na Plan Pięciodniowy. Bez telefonów komórkowych nie da się już po prostu funkcjonować.
Nie w zawodzie Zetora.
- Ja nie potrzebuję żadnej technologii – oświadczyła córka. Wyczułem na sobie jej wzrok. – Zresztą cała ta machina technologiczna tylko uzależnia ludzi, robi z nich ogłupionych klientów z dziecięcą mentalnością, obniża ich wibracje, niszczy wapń w kościach i naraża na raka. Komórka zwiększa prawdopodobieństwo wystąpienia guza mózgu, na przykład glejaka, o 39%.
- Naprawdę? – Ewelina położyła dłoń na moim wapiennym przedramieniu. – Mikołaju, dlaczego o tym się nie mówi?
Ani drgnąłem. Czekałem na powrót energii, którą zrabowała mi nieznana siła.
Może ten diabeł księżycowy.
- Nie mówi się – rzekła z przekąsem córka – bo liczy się tylko biznes korporacji. A ludzie skupieni na kretyńskich wymianach komórek i telewizorów na nowsze, „cudowne” modele, mają coraz mniej czasu i energii, by chociaż pomyśleć z troską o czymś takim jak wycinanie lasów czy masakrowanie delfinów i fok.
- Cholera, coś trzeba postanowić – powiedział Zetor stanowczo. – Przetrzeć szlak.
Poczułem ukłucie strachu. Zwapnienie odeszło.
- Dobra – wydusiłem zdrewniałym, obcym głosem. – Niech każdy to przemyśli. Skonsultujemy się później. – Podniosłem się sztywno i ruszyłem w drzewa.
Fajnie jest uciec w świerki. Teraz doceniłem to bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Byłem podminowany i nie chciałem usłyszeć za sobą żadnych słów. I żadne też nie padły. Uciekłem w świerki.
Independentyzm. Co to za słowo, do cholery??
Pełnia za trzy dni. To już niewiele. Na pewno wytrwam.
Usiadłem pod wielkim świerkiem, który mnie wchłonął. Zakrył opiekuńczą gałęzią jak nioska skrzydłem przestraszone pisklę. Przyjąłem to z ukojeniem i wdzięcznością tego pięcioletniego dziecka, które mieszka na dnie mej duszy. Nie wierzę, że jest na tym świecie choćby jeden wojownik – nie wiem, jak twardy i mężny – który nie potrzebuje czasem odpięcia tego całego pancerza twardej męskości i wtulenia się w ciało ukochanej osoby jak w matkę lub anioła. Nie wierzę, że nie macie czasem potrzeby chwilowego porzucenia balastu zobowiązań i odpowiedzialności – za siebie, swoje wybory, a nade wszystko za osoby wam bliskie – by zaznać tej krótkotrwałej, lecz jakże wzmacniającej wolności. Oderwania. Ukojenia.
Zawsze wychodziłem spomiędzy świerków wzmocniony.
Fakt faktem: jak dotąd potrzebowałem ich przytulenia jakieś trzy razy. Bo pamiętacie – życie nie łamało mi dotąd kręgosłupa obciążeniem ponad miarę.
Nic zresztą nie wzmocni bardziej od objęć ukochanej. Te zawsze przyniosą mistyczną siłę.
Tyle, że to nie był taki dzień. Ano nie był. Po pierwsze: czułem, że muszę wymknąć się im wszystkim, nawet żonie. Że muszę być sam.
Po drugie: świerki mnie zawiodły.
Świerk jest drzewem, którego energia przydaje pewności siebie, stymuluje układ nerwowy i pcha do czynu. Ale ja potrzebowałem drzewa, które mnie wyłączy i oczyści ze smutku, sfrustrowania i lęku. I złości.
Potrzebowałem brzozy. Gdy przytulasz brzozę, przytulasz miłość Boga.
Szkoda, że nie posadziłem ani jednej. Sporo ich rosło za płotem, u Stwora Tęgoskóra. Nie byłem skłonny tam się wybrać.
Świerk nie uwolnił mnie od trosk, ale i tak byłem mu wdzięczny za gościnę i wyciszenie. Siedziałem pod gałęzią ponad godzinę. Zajrzał do mnie nawet żbik i kilka owadów. Trochę im zazdrościłem bezkarnego bimbania na Księżyc.
Ale może wcale nie bimbali? Może stosowali się do jego praw instynktownie?
Po godzinie uświadomiłem sobie, że złość mi przeszła, że jestem wyciszony – ale wcale nie wolny od frustrujących refleksji. Dlatego podniosłem się i poszedłem do domu, by pomedytować przy muzyce relaksacyjnej. To zawsze działało. Zresztą wszyscy w mojej rodzinie medytowali, choćby po to, by dotlenić i wzmocnić cały organizm.
W drzwiach do pokoju zderzyłem się z żoną. Miała twarz tak zmartwioną, że całe moje świerkowe wyciszenie natychmiast zostało utracone.
- Co jest, skarbie – wyrzekłem ciężko.
Patrzyła na mnie nieszczęśliwa.
- Zetor rzuca pracę. Już dzwonił. Przed chwilą był tu jego szef, ale nic nie wskórał. Odjechał bardzo zawiedziony. Zetor jest znany w całej Polsce. – Doprawdy nie musiała mi tego mówić.
- Tak? – odparłem głupio i bezradnie. – To wszystko?
Spuściła oczy. To nie był dobry omen. Z trudem powstrzymałem odruch ucieczki. W świerki.
Może i nie uzdrawiały ducha, ale czyniły wolnym, odcinały od tego wszystkiego, nad czym już nie panowałem zupełnie.
- Malwina... – urwała.
Poczułem jak serce zatrzepotało mi w jakiś wzruszający sposób. Nie miałem pojęcia, że można wzruszyć się reakcjami własnego serca. Chyba prosiło o oszczędzenie mu kolejnych zmartwień. Czy można przytulić własne serce? Gdybym tylko mógł...
- Malwina co – udało mi się wypowiedzieć te słowa z najwyższym spokojem, nieomal obojętnością. A to kosztuje sporo energii, gdy serce zdaje się rybą walczącą o uwolnienie z sieci.
- Podjęła decyzję... Zostaje amiszem.
No i straciłem panowanie już nad wszystkim. Nie tylko nad sytuacją. Także nad własnym ciałem. Serce tłukło mi się rozpaczliwie w piersi, oczy wytrzeszczyły jak nietrzeźwemu Stworowi Tęgoskórowi, kolana zmiękły, a i głos nie pobrzmiewał hetmańsko, gdy wybełkotałem:
- Zostaje amiszem?
- Koniec z elektroniką. Koniec z używaniem sprzętu, który nie był stosowany w XVIII stuleciu. Pojechała z Zetorem poszukać w mieście a d e k w a t n e j o d z i e ż y. No i przenosi się do szopy na narzędzia.
W oczach żony pojawiły się łzy. A ja zrobiłem rzecz nikczemną, nie do wybaczenia. Nie przytuliłem jej – choć prosił o to jej głos, jej oczy, całe ciało – tylko minąłem i poszedłem bez słowa do pokoju. Zamknąłem się tam i poddałem medytacji.
Trzygodzinnej.
Zupełnie bezproduktywne trzy godziny.
Zważywszy, że pod koniec miotałem głośne obelgi pod adresem Księżyca.

 

*

 

Dotrwaliśmy do pełni. Głównie dzięki temu, że wspieraliśmy się z żoną, obejmowaliśmy i mam wrażenie, że nasze dusze były już takimi zdewastowanymi staruszkami, które przytulają się do siebie tak kurczowo, jak bez pewności, czy istotnie trzymają w rękach partnera, czy może już tylko jakiś podobny kształtem mebel – bo przy takim zdewastowaniu zmysły zawodzą...
Ale dotrwaliśmy.
- To dziś – powiedziała Ewelina z błyszczącymi od nadziei i ekscytacji oczami. – Kiedy pójdziemy spać, wycisz umysł i napisz kalendarz. Potem go podmień. Ewelina zostawiła kalendarz na stole w salonie. Powodzenia, misiu – pocałowała mnie. –Skompromituj Hindyja.
- Skompromituję go – obiecałem, szczerząc wilczo kły.
To już była wojna. Wojna z Hindyjem, wojna z Księżycem. Byłem zły, byłem zdeterminowany i paradoksalnie naładowany energią mojego wroga - Księżyca w pełni. Musiałem zwyciężyć i wierzyłem w to zwycięstwo.
Wciąż wierzyłem w siłę serca i umysłu moich dzieci. Owszem, wpadły do rozpadliny zaślepienia, ale tylko głupiec nie sięgnąłby po linę spuszczoną w głąb rozpadliny, a moje dzieci głupcami nie były.
Pełnia Księżyca nastała 24 sierpnia o godzinie 19.05, jednak musiałem poczekać z całą operacją do północy. Kiedy byłem już pewien, że domownicy śpią, przystąpiłem do działania. Poczucie mocy wprost mnie rozpierało. Dobrze jest zaatakować Księżyc, gdy jest w pełni.
Otworzyłem szeroko drzwi na taras i wyniosłem nań stół i krzesło. Niebo było bezchmurne i zalewało mnie białe, mistyczne światło przeciwnika. Było w tym coś niepokojącego, ale chyba znacznie bardziej groteskowego. Zastanawiałem się nawet, czy jestem wciąż umysłowo sprawny, czy też moja normalność jest pogrzebana i sam ten fakt sprawia, że nigdy nie zdam sobie z tego sprawy.
Postawiłem na stole komputer, drukarkę, kalendarz Malwiny jako wzór, oraz kieliszek i butelkę porto. Usiadłem, spojrzałem na Księżyc i przypomniałem sobie to, co moja córka-amisz przeczytała dziś przy śniadaniu:
- Księżyc w Pannie, wchodzący w fazę pełni. REALIZACJA PLANÓW INNYMI SPOSOBAMI. Nowe pomysły twórcze i kontakty. To, co zdaje się niemożliwe, staje się możliwe. Bądź zatem ostrożny z działaniem, a nawet myślami, bo pełnia czyni magię energią rzeczywistości. Cokolwiek sporządzisz pod pełnym Księżycem – okaże się twoją rzeczywistością. Przemyśl każdy krok dziesięć razy, gdyż konsekwencje będą nieodwracalne, a ich zasięg obejmie więcej, niż przypuszczasz! Pełnia jest czasem magii...
Przemyślałem mój krok nie dziesięć, a sto razy. Ratowałem rodzinę.
Napełniłem kieliszek, podniosłem go do ust i przeniosłem wzrok na wielką białą tarczę. Zaiste jest nasz satelita niezmiennie fascynującym. Tym bardziej był dla mnie, zważywszy okoliczności.
Przypomniał mi się film E.T. i przez chwilę chłonąłem obraz Księżyca w oczekiwaniu na przelot Elliota i jego przyjaciela kosmity na rowerze. Oczywiście nie doczekałem się. Księżyc czyni magię, ale raczej taką, która generuje przypływ oceanu, a nie spełnia marzenia pięcioletniego chłopca z zakamarków dorosłej duszy.
Uśmiechnąłem się, pokiwałem głową, po czym wziąłem się do pracy.
I to był właśnie ten moment.
Wyszedłem z potoku.
Jednak trzeba w życiu kierować się intuicją i zasadami, które nie pozwalają sercu trzepotać. Każdy dobry uczynek zostanie słusznie ukarany – rzekł ktoś. Ja bym raczej powiedział: każdy dobry szwindel będzie słusznie ukarany.
Szwindli się po prostu nie robi.
To smutne. Smutne są moje refleksje i nie macie co do tego najmniejszych wątpliwości. Teraz już wiem, że należało spróbować innej drogi. Pozbawionej oszustwa i fałszu.
Wszyscy popełniają błędy. Myliła się moja żona, myliłem się ja.
Cena jest najwyższa.
Z chwilą, gdy zacząłem fałszować kalendarz, wyszedłem z potoku.
Już nie miałem do niego wrócić.
[...]