JustPaste.it

Wpływ na Księżyc część IV

Z obiektem o promieniu 1738 kilometrów, z potężnym, chronionym przez mrok, dystans, magię i kosmiczny całun Księżycem, mierzy się obiekt półkilogramowy. Serce.

Z obiektem o promieniu 1738 kilometrów, z potężnym, chronionym przez mrok, dystans, magię i kosmiczny całun Księżycem, mierzy się obiekt półkilogramowy. Serce.

 

Moi drodzy. To już ostatnia część tej dramatycznej historii lunarnej. Jeśli wydawało się, że gorzej być nie może, to tylko tym, którzy patrzyli w Słońce i dali się zwieść jego złotym obietnicom ochrony i pokrzepienia. Teraz wszak Słońce zaszło.
Księżyc zaś urósł i rozjarzył się w całkowitej bezkarności i absolutnej władzy nad nocnym światem.
Serce, które opiera się jego czarom, zdaje się nie mieć wielkiego arsenału. Stanowi go miłość i determinacja.
Wspiera je krąg bliskich, oddanych osób.
Czy to wystarczy?
Księżyc ma w sobie potężną moc i ochronę gwarantowaną własnym przeznaczeniem. Jest Władcą i nikt, kto potrzebuje Słońca do przetrwania, nie może go strącić ani zaciemnić.
Już teraz wznieście Mu ołtarz, by przebłaganiem doczekać świtu.
A skoro ołtarz gotowy - zapraszam do lektury po raz ostatni.
Ostatnia część dyktowana jest the Meaning. Jest ona istotą księżycową; niezależną i promienną, a przy tym wstrząsającą głębinami ludzkich dusz...

 

Wpływ na Księżyc część IV

 

- Żart – powiedziałem, ani drgnąwszy.
- Nie żartuję – potrząsnęła głową.
- Żartujesz – powtórzyłem bezradnie.
Ale dobrze widziałem, że jest zmartwiona, a ostatnie, co ludzie zmartwieni robią, to specyficzne psikusy w rodzaju wynoszenia tuzina zwierząt z domu.
A już po pięciu minutach chaotycznego przetrząsania domu i ogrodu było jasne, że zwierząt większych od żuka wgryzonia świerkowca – który mógłby skryć się skutecznie na przykład pośród igieł świerkowych - na terytorium naszej posesji po prostu nie ma.
Zniknęły.
Zetor biegał jeszcze z krzykiem na poddaszu, Ewelina pobiegła do pani Cierń-Salicyl (ryzykowne, mimo wszystko) zapytać, czy nie widziała z w i e r z ą t o p u s z c z a j ą c y c h d o m – ja zaś zamarłem i patrzyłem na moją córkę.
Wyglądała na strwożoną.
Ciężki to widok dla ojca.
Pomyślałem o ewakuacji w świerki i zakułem się w dyby za tę myśl. I trochę przeraziłem. Mój system nerwowy i wiara we własne siły i rozum musiały upaść nisko, pewnie co najmniej pod deski podłogowe, skoro coraz częściej reagowałem odruchem ucieczki w świerki. Niedługo najmniejsze zmartwienie, ot, choćby atak widliszka po zmierzchu, sprawi, że będę skłonny czmychać w świerki.
Żałosne.
- Ile... – zacząłem zdrewniałym głosem, na co Malwina podniosła na mnie oczy, których nigdy nie chciałem widzieć u swego dziecka. Oczy istoty, która straciła poczucie bezpieczeństwa, stabilności i ufności. – Ile właściwie mamy tych zwierzaków... na dzień dzisiejszy?
- Dwa jenoty, dwa szopy, cztery koty, sześć psów, ryś, żbik i borsuk.
- I borsuk...
- No szkoda, że żubra nie przygarnęłaś! – dobiegł nas ze schodów głos Zetora, nie wiedziałem, czy niosącego wyrzut, złość, bezradność czy współczucie.
Na pewno nie takt pocieszyciela.
Co mogło spowodować zniknięcie 17 zwierząt większych od wgryzonia świerkowca? Jeśli wykluczyć promień ściągający z Gwiezdnego Niszczyciela Imperium, to pozostawały tylko dwie opcje: wyniesienie tych 17 zwierząt przez siły porywające lub autonomiczny w y m a r s z tych 17 zwierząt... Obie te opcje nie zdawały się jakoś dużo bardziej prawdopodobne od tego promienia ściągającego.
Więc to musiał być żart! Przyjrzałem się bacznie córce. Miała załzawione oczy, a jej kręgosłup sprawiał wrażenie wypowiadającego służbę, co jest częstym symptomem podłamania ducha. Czy można to zagrać? Oczywiście, że można – aczkolwiek zagadką pozostawało, gdzie można było w przypadku takiego kawału przenieść zwierzęta tak, by pozostało to manewrem tajnym. No to chyba do innego wymiaru? Albo na plac Wolności przy pomocy portalu zamontowanego w szafie na palta i jesionki?...
Tak, zaczynałem być sarkastyczny, to nie był dobry omen. Bardzo, bardzo potrzebowałem wytchnienia od dziwności. Od niewytłumaczalności.
Ale nie dostałem. Właśnie otwierałem usta, by zapytać córkę o to, czy ta historia „dezintegracji zwierzęcej” jest kawałem, a jeśli tak, to się udało i czas już to kończyć... kiedy Malwina mnie ubiegła:
- Coś ty narobił, tato.
Zamurowało mnie. I to nie tylko z powodu tego oskarżenia, którego się nie spodziewałem, i którego nawet w pierwszej chwili nie zrozumiałem. Co ja narobiłem?? Nie ogarnąłem sensu tego zarzutu, choć zamurowało mnie to, że taki w ogóle padł. Ale zamurowało mnie szczególnie to, że moja córka wypowiedziała te słowa chłodno, sucho, i to w tonie nie tyle pytania, co zatwierdzonego oskarżenia.
Coś ty narobił, tato.
Ponieważ kompletnie nie miałem pojęcia, co za rodzaj przewinienia wypomina mi moja zapłakana córka, znów otworzyłem usta – tym razem do prośby o wytłumaczenie, co konkretnie ma na myśli – ale pozostałem milczący i z tymi otwartymi ustami, jak taki skonfundowany Beaker z Muppet Show.
Chyba wyglądałem jak Beaker, kiedy odruchowo przeniosłem wzrok ponad głowę córki, bo coś tam, za kuchennym oknem ściągnęło mój wzrok... coś doprawdy osobliwego...
Wydałem z siebie bardzo dziwny dźwięk.
Bardzo dziwny. Myślę, że podczas rozmowy z lekarzami psychiatrii pogrzebałbym sobie szanse na warunkowe opuszczenie ośrodka, gdyby usłyszeli ten dźwięk.
Na pewno nie ludzki. Tapirowy może? Nie wiem.
W każdym razie byłem Beakerem, kiedy patrzyłem przez okno na ulicę.
Jechał nią wietnamski czołg.
Musiał być wietnamski, bo znam tę ich flagę, a wymalowali ją z nachalnym polotem na całej wieży.
Żołnierze biegnący za maszyną też nie przypominali ani Słowian, ani Nordyków, ani Franków, ani Sycylijczyków... Nie mogli, bo byli Wietnamczykami.
- Wietkong – wybełkotałem, chwytając się poręczy schodów.
Zetor stał kilka stopni wyżej i też chwycił się poręczy. Pierwszy raz ujrzałem Spartanina chwytającego się poręczy.
Ale sam byłem w takim stanie, że gdybym zgłosił się pod Cedynię, książę Czcibor wyśmiałby mnie albo kazał zastrzelić z łuku.
Malwina obróciła głowę, spojrzała na czołg i zdrętwiała w osobliwej, budzącej żal pozycji porażonego, wpół zgiętego starca.
Myślicie, że uwierzyłem w to, co widziałem?
Oczywiście, że uwierzyłem, bo to widziałem. Owszem, natychmiast pomyślałem, że pada mi mózg i prawdopodobnie czeka mnie tragiczny los organicznej kukły, faszerowanej chemicznymi „dobrodziejstwami” w szpitalu psychiatrycznym, ale prędko upewniłem się, że gałki oczne moich dzieci odbierają ten sam obraz.
Oddział Wietkongu na Łąkoszynie.
Czołg zdawał się konstrukcją skądś znajomą i nieco archaiczną, ale też Wietkong nigdy nie był znany ze zwycięstw osiąganych przy pomocy technologii – może raczej dzięki zadziwiającej sile i zaparciu ducha nieujarzmionego azjatyckiego ludu.
Co prawda Wietkong nie był też szczególnie znany ze skutecznego podboju krain słowiańskich.
Nie zastanawiałem się na tym po prawdzie; przeszedł mnie wstrząs, szybko zastąpiony bezrozumnym, niesprzyjającym zajęciu przytomnego stanowiska przerażeniem.
W tej samej chwili z zewnątrz dobiegł dramatyczny, ściskający serce i tuzin innych narządów krzyk, po czym żołnierze wietnamscy rozbiegli się, otwierając ogień z karabinów...
To musiał być sen. Musiał.
Tak, musiał, tyle że nie był.
- Mama!! – krzyknąłem, mobilizując jednocześnie siebie i syna. Malwina opadła na podłogę, groteskowo owijając się chodnikiem i zastygając w pozycji całkowitej rezygnacji, jak osoba uderzona kolejnym młotem rozpaczy.
Straszny widok, ale my już pędziliśmy ku drzwiom, jakimś cudem unikając skręcenia stóp i wywrotek.
Aczkolwiek dwa razy wyrżnęliśmy się mocno biodrami, co w zwykłych okolicznościach zakończyłoby się kontuzjami, ale teraz nie miało przydać ani bólu, ani sińca.
Cóż znaczy adrenalina uwolniona lękiem o bliską osobę.
Która to bliska osoba otworzyła gwałtownie drzwi i wpadła na nas, sprowadzając kolejny cud: ja i Zetor ostatnim możliwym w świecie materii momencie uskoczyliśmy na boki, zderzając się ze ścianą, ale unikając zderzenia z Eweliną. Co dla niej oznaczałoby fatalnie bliski kontakt z dwoma organicznymi torpedami.
Gdy myślę o tym dziś, gdy przypominam sobie ten pęd, ten wzruszający dynamizm naszych ciał... Cóż, myślę, że ja i Zetor zatopilibyśmy jakiś słabiej opancerzony okręt.
Dwie organiczne torpedy.
Niezwykłe rzeczy czyni splot miłości i mobilizacji.
Zetor chciał natychmiast przytulić swoją mamę, ale nie był dość szybki. Zagarnąłem Ewelinę całkowicie dla siebie, zamknąłem w swoich ramionach. Jej serce biło mocno, co wzruszało i martwiło zarazem.
- Widzieliście – wymamrotała w moją pierś.
- Widzieliśmy – wybełkotałem. Ostatnio ciągle bełkotałem. Smutne i kiepsko rokujące. – Czy... strzelali do ciebie?
Nie wyobrażacie sobie, jak trudno jest zadać takie pytanie.
Osobie, którą się kocha nad własne życie.
I – to nie mniej utrudniające – po kilkudziesięciu latach programowania umysłu, że żyję w świecie niewojennym.
Bardzo trudne.
- To jest naprawdę Wietkong, na miłość boską! – zawołał z kuchni Zetor.
- Synu, odejdź od okna!! – wrzasnąłem. Wciąż zamykałem żonę w objęciu.
Gdyby Wietnamczycy wtargnęli w tym momencie do środka, strzelając w masowej egzekucji eksterminacyjnego podboju, tej jednej rzeczy bym im nie oddał. Do ostatniej sekundy.
Objęcia mojej żony.
Nikt jednak nie wtargnął, natomiast Malwina przełamała odrętwienie i pobiegła chwiejnie – bardzo chwiejnie – do salonu gdzie włączyła telewizor.
To była chwila prawdy. Prawdy o naszych zmysłach, o sytuacji, o naszym losie.
- ...nie da się tego wytłumaczyć w sposób racjonalny, ale oddziały Wietkongu są wszędzie, co ciekawe, przejęły w pierwszej kolejności kościoły, dworce, wieże spadochronowe, wieże bungee, Stadion Narodowy...
- Tak, to interesujące, że silna grupa komandosów Wietkongu przejęła w pierwszej kolejności Stadion, czy myślą panowie, że...
- ...potwierdza się niewiarygodna informacja sprzed godziny, że plagowiska węży zablokowały główne węzły kolejowe i autostrady...
- ...zwierzęta domowe znikają, czy po prostu zamieniają się węże w wyniku niewytłumaczalnej mutacji? Albo genetycznej modyfikacji; sami panowie wiedzą, co bezkarne, cyniczne korporacje wyprawiają z żywnością, więc...
Malwina automatycznie przerzucała kanały. Szliśmy niespiesznie w jej stronę.
- ...Wieluń zbombardowany jako pierwsze miasto, to jakaś klątwa, to miasto jest po prostu nieszczęsne...
- ...mamy telefon z Tczewa, że ranking jest fałszywy, że to Tczew został zbombardowany jako pierwsze miasto w kraju, że był atak dwóch bombowców wietnamskich na most i że oni protestują...
- ...rząd, zdaje się, ewakuuje się na południe, prawdopodobnie do Czech. Czy plotki o tajnej kwaterze ewakuacyjnej na Morawach...
- ...nie sądzę, by Vaclav Klaus ryzykował w obecnych okolicznościach...
- ...ale niech pan nam to wyjaśni, panie Fiszer, pan zawsze wszystko wyjaśnia...
- ...w Bydgoszczy pochwycono pierwszy desant Wietnamczyków, czy to prawda, że ich rozstrzelano? Słucham? Rozwieszono na drzewach parkowych? Może to prędko obrócić się przeciw Bydgoszczanom, wszak pamiętają państwo, że...
- ...należy zaprzestać oporu, bo grozi on masowymi egzekucjami odwetowymi na cywilach...
- ...chwalmy obywateli, którzy bronią swojego małego polskiego kawałka. Brońmy ojczyzny! Każdy obywatel Hubalem! Dziś wszyscy jesteśmy Hubalami...
- ...ale jest przerażającym faktem, że na polskich ulicach nie stoi wojsko niemieckie, rosyjskie, ukraińskie, czeskie... no, choćby i szwedzkie! Panowie! To wojsko wietnamskie! Azjatyckie! Pozakontynentalne!...
- ...skąd jednak taka liczebność wojsk Wietkongu? Są wszędzie i wstępnie szacuje się samą ilość ich armii w Polsce na ponad 100! Czy mogą to być Chińczycy w mundurach zastępczych, jeśli nie w prowokacji, to z braku materiałów? Wszak opakowania zastępcze w PRL...
- ...nie podkreślałbym z uporem tej niskiej liczby populacji Wietnamu. Są powody przypuszczać, że większa, nieznana część populacji żyje pod ziemią, w sieciach kanałów i jam, z czasów wojny z Ameryką. Jeśli obliczyć ich terytorium w głąb ziemi, może się okazać, że to drugie Indie, a nie wykluczałbym nawet przekopania kanałów przerzutowych pod płytami kontynentalnymi, co wyjaśniałoby...
- ...jako historyk nie mogę dać państwu pocieszenia. Rzeczpospolita najazdów, czy to mongolskich, czy teutońskich, szwedzkich, czy rosyjskich, była Rzeczpospolitą rujnowanych bibliotek i brukanych kobiet. Czego zatem spodziewać się po kilku milionach żołnierzy Wietkongu, których zdziczenie musiał dodatkowo stymulować kilkumiesięczny przemarsz pod płytą kontynentalną. Zatem...
- ...oczywiście, że należy uciekać do lasu i stamtąd uderzać taktyką szarpaną. Wojenna szarpanina to polska, wielowiekowa tradycja; weźmy ludność Wielkopolski w lipcu 1331 roku, kiedy to umocnienia chłopskie w okolicach Kórnika, Bnina i Zaniemyśla zaskoczyły Krzyżaków i...
- ...polskie wojsko broni się, ale nie spodziewajmy się heroizmu piłsudczyków, bo dziś piłsudczyków po prostu nie mamy...
- ...tak, mamy telefon od generała Kocka. Przepraszam, czyta się Koka, tak?... Co mówi raport? Pociągi pancerne nie wyjechały z powodu protestu WARS-u, brak podpisanej umowy i... Tak, to może być sabotaż, akt dywersji...
- ...samoloty zniszczone na lotniskach, okręty warte tyle co barki z węglem na Odrze, a co pan powie na to, że Westerplatte nie będzie się bronić nie tylko siedem dni, ale nawet i siedem minut. Brak tam choćby jednego fortu z załogą...
- ...nie wiem, co panu powiedzieć, brak słów na to wszystko, ale wiem, co by na to powiedział Jerzy Waldorff: SKANNDALL!!...
Stanęliśmy w progu, wciąż objęci. Malwina przestała przerzucać kanały, stała ponownie w tym nieznośnym dla mnie odrętwieniu.
Na ekranie widziałem studio wypełnione dziennikarzami i żołnierzami. Ich miny były wyostrzone.
I bezrozumne. Oczywiście. Bezrozumne, wcale mnie to nie zbulwersowało. Sam miałem taką minę, a mój rozum w ogóle gdzieś przepadł, i dobrze, bo okazał się oszustem. Oszukiwał mnie wiele lat, urzekając jakimś stabilnym światem, którego nie było. Rzeczywistością, której nie było.
Był chaos. Wielki niepowstrzymany złodziej.
Mogliśmy tylko patrzeć jak zabiera nam wszystko.
- ...jak to idą? Niedźwiedzie? – bełkot dziennikarzy ściągnął moją uwagę. – Pan chce powiedzieć, że zwierzęta atakują ludzi? Że to masowa wścieklizna i...
- Pan nie rozumie, człowieku?! - krzyczał jakiś oficer ze słuchawką przy uchu. - To z o r g a n i z o w a n y atak wojsk zwierzęcych! Atak na struktury państwa! W przymierzu z Wietkongiem!...
- W przymierzu?! – zapiszczał dziennikarz.
- Co?! Co?! – oficer potoczył wstrząśniętym wzrokiem po obecnych. – Idą tu – wymamrotał z rozpaczą i lękiem.
- Idą tu? Już?... Wietnamczycy?! Jezus Maria, idą po nas...
- Nie Wietnamczycy, na Boga!.. Zwierzęta tu idą! Schodami, windami i ś c i a n a m i!...
- Cooo... – okrzyk został ucięty nagle, podobnie jak transmisja.
Padła cała telewizja. Malwina nie potrafiła już włączyć żadnego kanału. Po chwili rozpaczliwych wysiłków wypuściła pilota z ręki i powoli odszukała mnie umęczonym, martwym wzrokiem. Miał wartość sita opróżnionego z grudek złota.
- COŚ TY NAROBIŁ, TATO.
Teraz dobrze wiedziałem, o czym mówi.
Zemdlałem.

 

*

 

Siedziałem na podłodze z obumarłą twarzą istoty, przez której wnętrze przepłynęła wartkim strumieniem zawartość wulkanu Krakatau. Patrzyłem tępo na dywan, który kiedyś mnie oczarowywał, a teraz uderzał żałosną bezużytecznością i zasługiwał na wyrok śmierci przez rozciąganie frędzli na kole czy innym narzędziu pomsty.
Pomsty za bezpieczeństwo i duchową wolność, które w przeciwieństwie do niego ja już bezpowrotnie utraciłem.
Źle było z moim umysłem.
Ale może to akt znieczulenia? Wszak pomieszany rozum przytępia wrażliwość – również na śmierć - a nie masz gorszej śmierci, niż śmierć przytomna z nasilonym poczuciem winy lub niesprawiedliwości, bo może iść za nią rozpacz, która spustoszy duszę bardziej jeszcze niż ciało, i to tak bardzo, że kolejne wcielenie może nie wystarczyć, by uporać się z tą traumą.
Jak powiedziałem, źle było z moim umysłem, z sercem wprost fatalnie.
Siedziałem w tym zdruzgotaniu, kołysząc się jak boja pomiędzy stanem przytępienia – przyjemny stan – a stanem świadomości zła, które uczyniłem. Ten stan muszę nazwać żarłaczem, który zagryza ze straszliwym wyrafinowaniem, bo zabija jak kat, który wie, jak uderzać toporem, by śmierć przyszła z opóźnieniem.
Kołysałem się zmiażdżony osądem, który bił ze strony ludzi, stojących nade mną w inkwizycyjnym kręgu.
Nie śmiałem spojrzeć im w oczy. Już sam widok ich nieruchomych, jakby wrosłych w podłogę stóp druzgotał i zachęcał do własnoręcznego powieszenia się na gałęzi buku... czy może raczej świerku.
A i świerki – gdy mimowolnie rzuciłem okiem na okno wychodzące na ogród – zdawały się jakoś ponuro, mrocznie, złowieszczo przybliżone ku domowi. Ku mnie. Bynajmniej nie w geście krzepiącego oskrzydlenia.
I tak trwałem godzinę. Wielu ludzi zmiażdżonych uderzeniem ponad siłę serca i ponad pojemność rozumu, z takiej godziny wyłączenia już nie wychodzi nigdy. Na zawsze pozostają bojami ukołysanymi obłąkaniem.
Ale ja w końcu pozbierałem się. Nie wiem – do dziś nie wiem – jak się pozbierałem. Może jednak jakaś dawka przytępienia wyrównała proporcje... tak, że trucizna zgryzoty zalała tylko 80% mojego jestestwa. 20% gorzkiego wypalenia naniosło emocje cynizmu i gniewu – a to sprzyja instynktom walki. Prawdą jest chyba, że najlepszymi żołnierzami są ci, którzy niosą w sercu ból i determinację wyrosłe na swych niepowetowanych stratach. Stratach ponad siłę serca i pojemność rozumu.
Lecz chyba największym dobrodziejstwem okazał się dzbanek zielonej herbaty – przecież nie od dziś wiadomo, że zielona herbata zawiera antyoksydanty i picie jej przeciąga ciało na stronę życia, nie zaś śmierci.
Tyle, że ja jej nie wypiłem. To Zetor przyniósł pełny dzbanek i przechylił go nad moją głową.
Wszak pomogło. I nawet dość wysoka temperatura tej życiodajnej cieczy nie spowodowała moich wyrzutów, bo także przyłożyła się do ożywienia. Tak – ożywiłem się, a raczej odzyskałem przytomność. Było to bardzo przyjemnym krokiem ze strony umysłu, bo okazało się, że wysoce dramatyczne i rozpaczliwe uczucia były bardziej majakami niż rzeczywistością. Nie siedziałem na podłodze w holu, tylko leżałem na kanapie w salonie.
Nade mną nie stali inkwizytorzy, lecz zatroskani, a nawet miłościwie uśmiechnięci bliscy.
I świerki wciąż trzymały wdzięczny, zalecany dyplomacją dystans.
Poza tym panowała cisza i to wszystko przez dobre pięć sekund – niezwykle szczęśliwe sekundy mojego życia – zwiodło mnie na manowce.
- Co za sen... – wykrztusiłem. Już w chwili, gdy kończyłem wymawiać te słowa, całą tę radosną mrzonkę rozwiały twarze moich bliskich. Nie wyrażały wyrzutu i gniewu, ale całkiem jasno wyrażały stan klęski w wojnie z Wietkongiem.
W wojnie z Księżycem.
Wstałem i popatrzyłem na nich spokojnie. W środku kaskada smutku dewastowała moje narządy niczym liche tamy na drodze uwolnionego żywiołu, ale nie okazałem tego ani drgnieniem na kamiennej twarzy.
- Wybacz, tato – rzekł półgłosem mój syn. – Długo leżałeś nieprzytomny, a tymczasem trzeba działać. Nie mamy wiele czasu. Na ulicy patrole, a w radiu podawali, że mają od jutra wywozić na roboty do Hanoi.
Istotnie długo leżałem nieprzytomny. Zmierzchało. Źle jest, gdy zmierzch słońca przesłaniany jest zmierzchem ojczyzny.
- No dobra – wycharczałem. – Będziemy walczyć, gdy przyjdą. Dziewczyny do piwnicy. Zetor, bierzemy się za ostrzenie trzonków mioteł. Pokażemy im słowiańską gościnność.
Zetor zacisnął usta i spuścił wzrok.
Ewelina podeszła do mnie i położyła mi dłonie na barkach.
- Kochany. Po pierwsze, to nie wojna z wampirami, zresztą nawet one nie pchałyby grzecznie obnażonych torsów na wystawione kołki... Po drugie, wojna skończona. Rząd polski ogłosił bezwarunkową kapitulację, właśnie radio nadawało i...
- Kapitulację? – wybełkotałem.
- Tak. Oddziały Wietkongu wycofują się z Kutna, bo...
- Wycofują się??
- ...Kutno znalazło się w strefie zwierzęcej.
- Strefie... zw...?? – Może jednak trzeba było zostać tą boją.
- Tak. To koniec. Koniec oporu.
Potrząsnąłem głową jak byk na corridzie, który w bolesnym objawieniu zrozumiał, że widzom chodzi o coś więcej niż mechaniczne rodeo w nocnym klubie.
- Ach, tak...
Malwina uśmiechnęła się łagodnie.
- Tato, mogło być gorzej – powiedziała tonem autentycznego pokrzepienia.
- Niby jak – parsknąłem źrebięco. – Jak mogło być gorzej?
- No wiesz... – wymruczał syn – Wielkopolska przechodzi pod okupację zwierząt. Kutno przejmują lisy i kury. To jednak lepsi okupanci od Wietnamczyków i niedźwiedzi.
Lisy i kury. Roześmiałem się. Był to śmiech histeryczny, więc głośny i przedłużony w czasie. Gdy się uspokoiłem, byłem sflaczały, wyssany, pusty niczym sterowiec upadły na wody oceanu i skłuty trójzębem Posejdona jak zbuntowany waleń.
- Jak mogło być gorzej? – wykrztusiłem.
Popatrzyli na mnie przygaszeni.
- Mogło być, misiu – rzekła cicho Ewelina. – Twój kalendarz sprowokował Księżyc. J e s t r e a l i z o w a n y. Cokolwiek byś napisał, stałoby się rzeczywistością. Na przykład wojna światowa z udziałem 100 państw.... Dobrze, że pisząc swój kalendarz, ograniczyłeś się do Polski...
Mój kalendarz. No cóż... Mój.
Zagryzłem wargi. Nie mogłem niczym podważyć tych słów. Sam zresztą zrozumiałem już wcześniej, że wszystko to, co opisałem - cóż z tego, że w intencji kpiny – staje się rzeczywistością.
Może właśnie dlatego, że zrobiłem to w wyrazie kpiny.
- Wiem – wymruczałem. – Wiem. Zakpiłem z satelity Boga.
- Noo, nie wiem – zmarszczył brwi Zetor. – Nie podejrzewałbym Boga o akty zemsty. Ktoś, kto posługuje się aktami zemsty, nie stworzyłby takiego świata.
Miał rację. Bóg nie posługuje się aktami zemsty, wbrew temu, co ogłoszą niektórzy z „jego” kapłanów. Jeśli kogoś dopada akt zemsty, czy też zniszczenia, to tylko diabeł mógł maczać w tym swoje usmolone palce.
Dobrze. Zatem diabeł.
A może po prostu Księżyc. Może Arystoteles, Owidiusz i Apoloniusz mieli rację – może Księżyc nie jest tworem boskim. Może jest sztuczny. Może wręcz jest tworem antyboskim... może piekłem, tym właściwym. Słyszałem teorię, że stanowi jakoby bazę obserwacyjno-wypadową obcych ras z kosmosu.
A może nie ma tam ani diabłów, ani Obcych, tylko zła energia ż y w e g o Księżyca szuka zaczepki, prowokacji... no cóż, dostarczyłem ich. Ściągnąłem tę złą energię niczym nuklearną włócznię.
Gdybyż tylko na siebie...
Szkoda, że na rodzinę.
Szkoda, że na wszystkich Polaków.
No i padnie też trochę zwierząt. Pewnie wszystkie szczepy, które nie poprą Wietkongu, „zdziczałego przemarszem pod płytą kontynentalną”.
Czy nasze 17 zaginionych zwierząt wstąpiło do wojsk inwazyjno-okupacyjnych?
- Przepraszam was – wydusiłem.
Te słowa miałyby sens, gdybym wdepnął w tort urodzinowy albo wyniósł wieszak z praniem wprost pod chmurę deszczową. Tymczasem w tych okolicznościach powinny były sprowokować coś w rodzaju gradu karcących ciosów pałek krzemiennych. Zrozumiałbym to i nawet przyjął z wdzięcznością...
Tyle, że ciosy nie padły, a i pałek krzemiennych w rękach moich bliskich nie naliczyłem zbyt wielu.
Uśmiechnęli się tylko, a moja żona powiedziała:
- Cokolwiek się dzieje, na zawsze razem, Mikołaju. Nie rozdzieli nas nic, nawet nieszczęście, za które się obwiniasz. Zdrowi, zasobni, lojalni. Niepodatni na ukruszenie. To my, misiu.
- To my – powtórzyłem ze ściśniętym gardłem.
- A poza tym – wtrącił Zetor – sam zawsze powtarzasz, że nie można się poddawać. Sytuacja nie jest beznadziejna. Terror został powstrzymany groźbami Unii. Prezydent Stanów powiedział, że wojsko gromadzone podkontynentalnie jest złem przeciw ludzkości i że Ameryka staje po naszej stronie.
- Jak zawsze, głównie głosem – wtrąciłem cierpko.
- Tak... Ale faktem jest, że formowany jest w Oklahomie Legion Polonusów „Kondor Bielik”, co więcej Kongres przegłosował nawet przydzielenie Legionowi wszystkich samolotów dwupłatowych.
- Dwu...?
- Owszem. Ale nie wyciągałbym pochopnych wniosków. Wszak na bolszewików w 1920 dwupłaty wystarczyły.
- Synu, na podkontynentalny Wietkong raczej nie wystarczą. Nie takie maszyny zrzucały na nich napalm...
- Będzie dobrze – uśmiechnęła się Ewelina. Zazwyczaj ten uśmiech mnie uskrzydlał, teraz tylko nasilał poczucie winy. – Nasz rząd negocjuje. Jeśli oddamy Wietnamczykom Pomorze, a zwierzętom Podole, możliwa jest nawet w pełni odzyskana niepodległość.
Zetor wybuchnął histerycznym śmiechem. Ewelina i Malwina spojrzały na niego przestraszone, ale ja wiedziałem, co nim powodowało.
- Podole? – powtórzyłem. – Sęk w tym, że nie jest nawet nasze. Od jakichś 300 lat...
- I to nie problem – rozłożyła ręce moja żona. - Ukraińcy są skłonni nam je zwrócić za Kujawy i Miśnię.
- ...i Miśnię... - Zamilkłem i spuściłem głowę. Nie chciałem, by Ewelina ujrzała w moich oczach lęk o stan jej umysłu. A spory był ten lęk.
- Jak powiedziałam – odezwała się lekkim tonem córka – mogło być gorzej. Dobrze, że nie przyszło ci do głowy rzucić do walki przeciw sobie wszystkich armii świata. Tymczasem trwają negocjacje i wszystko może dobrze się zakończyć. – Nie śmiałem zadać pytania o ilość ofiar. I to nie ze względu na siebie. Ze względu na rodzinę, która podniosła się z klęczek rozpaczy, a ja nie miałem najmniejszych praw, by z powrotem rzucić ich na kolana. Jeśli dotąd nie pomyśleli o ofiarach i mojej wyłącznej za nie odpowiedzialności, to ja w każdym razie nie musiałem tego straszliwego objawienia przyspieszać. – Dobrze, tatko, że nie zrobiłeś kalendarza na cały miesiąc... nie zrobiłeś... – zamilkła i popatrzyła na mnie z zastanowieniem. Jej twarz wyciągnęła się dziwnie, gdy spróbowała zamaskować napływ niepokoju. – Ile dni właściwie zrobiłeś, tato?
- Trzy – odrzekła prędko Ewelina. – Tylko trzy.
Przez chwilę trwała cisza, a potem wszyscy patrzyli tylko na mnie. Teraz to moja twarz wyciągnęła się dziwnie, jakby nieznana siła przytrzymała skórę w stałym położeniu, jednocześnie obracając pod nią czaszkę do góry nogami.
Á propos nóg – nieznana siła wyciągnęła z nich chyba wszystkie kości, bo zrobiły się nagle miękkie i ledwo na nich ustałem.
No i padło w końcu to pytanie.
- Ale co ty tam właściwie napisałeś na jutro? – zmarszczył brwi Zetor.
Był spokojny jak wódz przed bitwą, która może przynieść tylko klęskę, ale która nie musi przynieść sromoty.
Mój syn. Bardzo hetmańskie serce.
- Noo... coś... coś... Pamiętam coś z Australią – wyrzekłem z prawdziwym żalem.
Są kraje, których nie lubisz za bardzo bez określonego powodu. Są kraje, które lubisz, choć o uzasadnienie tej sympatii byłoby nie mniej trudno. Po prostu jedne lubisz, drugie mniej.
Zawsze lubiłem Australię.
I to nawet miało swój powód. Byłem tam dwa razy, a wszyscy Australijczycy, których poznałem, okazali mi życzliwość i serdeczność. No ten film - Krokodyl Dundee - naprawdę im wyszedł.
Szkoda, że przysporzyłem im nieszczęścia.
Tak przynajmniej się wydawało. Dopóki nie spojrzymy w kalendarz, można jeszcze mieć nadzieję, że...
- Przyniosę kalendarz – wyszeptała Ewelina.
Czekaliśmy długo, nie okazując większej aktywności biologicznej od lipowej rzeźby Karola Dickensa, dekoracyjnie ustawionej w holu. Czekaliśmy długo, więc nie łudziłem się, że jeszcze kiedykolwiek Australijczycy okażą mi życzliwość i serdeczność.
I słusznie. Ewelina zadziwiała spokojem, ale jej twarz zepsułaby nastroje, gdyby stanęła na środku sali podczas balu sylwestrowego.
- Przeczytam – powiedziała.
- Daj mi, mamo – wyciągnęła rękę Malwina. – To mój kalendarz, ja go przyniosłam. To moja wina i ja chcę przeczytać ten ostatni raz.
Chciałem zaprotestować, ale jeśli głos zdaje się być czymś w rodzaju najeżonej kolcami miny morskiej, nikt nie będzie się kwapił, by przepychać go przez gardło. I ja też się nie kwapiłem.
- Piątek, 27 sierpnia. Księżyc osiągnie dziś przewagę nad Ziemią i nawet Słońce będzie zbyt oddalone, by ten przewrót niebieski powstrzymać. Znaki zodiaku stają dziś w równorzędnej pozycji pod ścianą kosmicznych straceń, a wszelka ranga czy to w materii, czy duchu będzie bez znaczenia, ponieważ jest to dzień kary dla rasy ludzkiej za uporczywe utrwalanie porządku przemocy, antyboskiego zbuntowania i dobrobytu zbudowanego na oszustwie, przemocy, manipulacji i zagładzie zwierzęcych ras planety. Świt dnia będzie zmierzchem świata. O godzinie 04.37 wody wystąpią na wysokość dwóch kilometrów, po czym runą w głąb lądów, by nigdy nie wrócić ku swoim siedliskom. Wybuchną wszelkie wulkany, lecz wyprzedzą je trzęsienia ziemi, choć i te przegrają – z chmurami wirusów, które popędzi ku wszystkim nam orkan tysiąclecia. Tarcza stratosfery zacznie się rozpadać, co wywoła deszcz śmiercionośnych włóczni ultrafioletu nad wszystkimi kontynentami. Pluton pchnięty rezonansem przemocy ludzkiej i rozgniewany niesprawiedliwym zdegradowaniem planetarnym do statusu karła, uderzy w Neptun, wpychając go na Uran. Uran uderzy w Saturn, zaś utrącone jego pierścienie wystrzelą w Jowisz, który uderzy z kolei w Mars, czyniąc go pociskiem skierowanym w ziemski Księżyc. Ten zaś uderzy w Ziemię w miejscu Australii. Wszelkie żywioły będą ścigać się z demonicznym fanatyzmem o pierwszeństwo zgaszenia świateł życia na Ziemi. Ostatnie światło zgaśnie o godzinie 09.09. To będzie kres cywilizacji. Uratują się tylko ci, którzy najpóźniej o 04.40 ulecą rakietami w kierunku Wenus, by tam zapoczątkować nową cywilizację, pełną pokory i umiłowania... – Ewelina zakryła dłonią usta.
Nie wydałem z siebie dźwięku, bo też żaden nie był stosowny; nawet pełne zgrozy i rozpaczy spazmy stałyby w nikczemnej dysproporcji wobec ogromu uczynionej katastrofy.
Świetnie byłoby w to nie uwierzyć. Odrzucić. Obśmiać. Ale na czym miałbym oprzeć tego rodzaju reakcje? Wszak każdy jeden dzień z minionych kilku tygodni podpiłowywał tak struktury cywilizacji jak wiarę we własne przekonania i harmonię przyszłości.
Czy mogłem odrzucić absurdalnie ogromną katastrofę Układu Słonecznego? Po tym, jak ujrzałem zagony pancerne Wietkongu na ulicach Kutna?
Po tym, jak zwierzęce pułki podały Wietnamczykom sojuszniczą łapę współokupanta?
Czy cokolwiek mogło wydawać się nierealne, nieprawdopodobne po tym, co już objawiła bezlitosna rzeczywistość?
No więc w umyśle wypchanym zdruzgotaniem, wyrosłym na syjamsko splątanych odczuciach winy i straty, nie było już miejsca na sceptycyzm. Ani nadzieję.
Czytałem druzgocące proroctwa Nostradamusa i jemu podobnych biadaczy, nigdy jednak nie przypuszczałem, że to ja okażę się narzędziem realizacji przepowiadanej zagłady.
Biedni Australijczycy.
Nie mniej biedni od całej reszty.
Dziwne. Za jednym zamachem zdmuchnąłem wszelkie istoty w liczbie, której ustalenia nie podjąłby się Archimedes. Wydawało by się, że w tych okolicznościach nie przyjdzie mi do głowy myślenie o nich wszystkich z osobna, bo to po prostu przerastało pojemność rozumu i serca – a jednak myślałem kolejno o tych, których wystawiłem na gniew Księżyca: zdmuchnąłem własną żonę, syna, córkę, rodziców, ciotkę Amandę, panią Cierń-Salicyl, Stwora-Tęgoskóra, żbika, rysia, borsuka, koty, szopy, psy, jenoty... nawet o panu Nutku z robura pomyślałem.
I o tych Chorwatach, którym spodobał się mój komiks o wymordowanym legionie. Dziwne, doprawdy, ale pomyślałem także o nich.
- Ale gdybym napisał nowy kalendarz na jutro? – to nie był mój głos. Nie mógł być. Nigdy nie przemawiałem skrzypiącym głosem. Myślę, że wystrugany z lipy Karol Dickens przemówił. Doprawdy miło z jego drewnianej strony.
Ciekawe, że Ewelina w odpowiedzi zwróciła się jednak do mnie:
- Musiałbyś zaczekać DO PEŁNI, BY STWORZYĆ KALENDARZ, KTÓRY SIĘ URZECZYWISTNI.
Pięć minut staliśmy tam cicho, nieruchomo, a widoczny przez szklaną ścianę Karol Dickens zdawał się być prawdziwą duszą towarzystwa.
Potem odwróciłem się od swoich ofiar i poszedłem na górę do sypialni.

 

 

*

 

Szczęście jest ulotne.
Tak, to frazes. Ulotne jest wszystko. Tyle, że tej akurat ulotności przeciwstawiamy się z najwyższą determinacją, eksploatując cały dostępny arsenał. Płacąc każdą cenę.
Co czasem nie wystarczy.
Nie wtedy, kiedy popełnia się taki błąd, jaki popełniłem ja.
To smutne. Gdy piszę te słowa, jest już po wszystkim.
No, prawie. Po wszystkim będzie o świcie. Teraz siedzę przy stoliku, który wystawiłem na taras. Jest 2.20 w nocy. Wszystkie istoty, które kocham, śpią.
Ja nie mogę. Ściślej rzecz biorąc, nie zasnę już nigdy.
Pierwszy raz piszę przy świetle Księżyca. Wisi nade mną ogromny, jasny, potężny, niezachwiany.
Pierwszy raz patrzę na niego jak na wroga.
Którym jest.
Teraz wiecie już wszystko.
Szkoda, że nie mam już porto.
Wszystkie istoty, które kocham, śpią. Koniec świata za dwie godziny, a ja się nie pożegnałem. Głupia sprawa, chciałoby się rzec. Tylko wiecie – gdyby świat miał się rozpaść z winy diabła, nie zostawiłbym ich ani na sekundę. Byłbym z nimi do końca. Tymczasem zagłada nadchodzi z mojej winy, to ja ją ściągnąłem. Więc nie mam prawa otrzymać ich obecności.
Cóż warta jest obecność bez przebaczenia?
Tak... tylko, że oni daliby mi to przebaczenia. I to jest właśnie najgorsze.
To jest po prostu straszne. Bo świadomość tego sprawia, że poczucie winy rośnie nade mną jak nieodparty potwór. Poczucie winy i ból. I żal.
Szkoda, że mi to wybaczą.
Tak. To ja jestem winny. Nie diabeł. Diabeł nigdy nie przesądzi o zwycięstwie i klęsce, bo ostateczny ruch zawsze należy do nas.
Źle, gdy ruch ten prowadzi na brzeg potoku.
Źle, gdy wyrzuca z niego wszystkich bez wyjątku.
I wiecie, co chciałbym rzec? Chciałbym znowu rzec: nigdy nie wychodźcie z potoku. Kąpcie się w jego szczęśliwości, oczyszczajcie i karmcie miłością.
Tyle, że za dwie godziny potok wyschnie. Właśnie to do mnie dotarło.
Za dwie godziny. Dokładnie o 4.37.
Doradzałem wam na próżno.
Jednak pójdę się z nimi pożegnać.

 

*

 

Opuściłem taras i powoli zszedłem po schodach na dół. Spodziewałem się, że nie będą spali. Właściwie to nawet byłoby dziwne, gdyby spali, mając w sercu wstrząs tego rodzaju, i mając niewiele ponad dwie godziny na refleksje i objęcia.
Liczyłem się z tym, że wciąż będą stać, siedzieć – może nawet leżeć w jakichś żałosnych kłębkach na środku salonu.
I rzeczywiście tam byli.
Stali.
Nie wyglądali ani trochę na skłonnych do zwinięcia się w żałosne kłębki.
Podobnie, jak wszyscy, którzy stali tam wraz z nimi: chłopak Malwiny, Konrad; dziewczyna Zetora, Agnieszka – w istocie śliczna i ujmująca; przyjaciele syna: Hektor i Gustaw; pani Cierń-Salicyl, mrugająca porozumiewawczo do mojej córki; nawet Stwór-Tęgoskór się stawił, chrząkający i nieco posapując pod ciężarem skrzynki z gąsiorami wypełnionymi bimbrem.
Stał się jasne, że bimbrem, a nie taką militarnie pożyteczną benzyną, gdy Stwór-Tęgoskór uwolnił jedną ręką i opróżnił pół gąsiorka z radosnym indyczym gulgotem.
Stałem zastygły, porażony – pół minuty, choć mózg z uporem powtarzał komunikat, że trwało to miesiąc i pokryło ciało mchem i porostami.
Lecz ja stałem wstrząśnięty tylko pół minuty, a ponieważ komunikaty mózgu z uporem odrzucałem, przestał je powtarzać, zebrał się w sobie i zaczął myśleć.
Nie od razu jak taki czempion logiki, raczej jak zakłopotany brzdąc pięcioletni... Ale przyniosło to pierwsze wnioski.
Na przykład taki, że cała ta wojna sąsiedzka była przedstawieniem odegranym w porozumieniu z moimi bliskimi.
I mój wydawca z żoną znajdował się w tym kręgu kawalarzy-konspiratorów. I moi rodzice, których spodziewałbym się raczej w Łańcucie. Ale oczywiście nie jechali tam wcale; nie było im za bardzo po drodze tak tylko wpaść do Kutna z trasy Świętochłowice-Łańcut. Historia z Łańcutem była kolejną końską opaską na moje oczy, by kawał się udał.
Kawał. Oczywiście natychmiast to pojąłem, choć mój mózg był tak umęczony, że nie przypuszczam, by nawet skąposzczet zechciał się ze mną wymienić na ośrodki rozumowania.
Dalej: wszystkie 17 zwierzaków z borsukiem na czele również stało w kręgu powitalnym, mierząc mnie przyjaznym, odprężonym spojrzeniem. Wyjąwszy szopa, który adorował ciotkę Amandę.
Tak, także i ciotka Amanda, najzupełniej zdrowa, stała tam ubawiona i machająca mi dłonią obciążoną kilogramem bursztynów.
Murzyni w amerykańskich cylindrach też dołączyli do moich bliskich.
Ba, nawet żołnierze wietnamscy stali pośród nich, przyjaźnie szczerząc zęby.
Nikt nie potrafi tak przyjaźnie szczerzyć zębów, jak Azjaci.
Ale wszyscy zgromadzeni w holu szczerzyli zęby, a ich frajda wynikła z mojego skonfundowania – tak bliskiego nieodwracalnemu obłędowi, że do dziś zastanawiam się, czy aby faktycznie takowy częściowo nie nastąpił – była oczywista.
- Żarcik – powiedziała słodko moja córka.
Nie wiem, czy przejawiałem w tej chwili więcej życia i rozumu niż drewniany Dickens, ale może i dobrze, bo głupio by było zepsuć żarcik jakąś reakcją fizjologiczną niegodną męża, ojca, syna, sąsiada, rysownika komiksów, tytana.
Ludzie szczęśliwi przejawiają poczucie humoru, które zadziwia i frapuje.
Byłem zadziwiony i zafrapowany.
Ewelina podbiegła do mnie i rzuciła mi się na szyję.
- Kocham cię, misiu! Mój Boże, ledwo to zniosłam, ledwo utrzymałam!!
Mnie to mówiła! Ciekawym było, czy proces starzenia dotykający zazwyczaj cały organizm w uczciwych proporcjach, może na jakiś czas skupić się tylko na jednym wybranym fragmencie.
Na przykład sercu. Mogło mieć już odpracowane jakieś 180 lat.
Ale moje serce nie zważało na rozterki umysłu. Umysł zawsze ma rozterki, wiecie. Czy się obrazić, czy się rozliczyć, czy coś wypomnieć, a może zwariować im wszystkim na złość... Wiecie. Na szczęście serce nie oglądało się na rozum, w nosie miało jego wydziwianie i opóźnienia co do zajęcia właściwego stanowiska. Moje serce prawie natychmiast oblało się całe ciepłem ulgi, euforii, uszczęśliwienia.
A nade wszystko – zrzuciło dwie tony zmartwień i było jak ten ptak pozbawiony ograniczeń i zobowiązań. Pozbawiony rozterek. Zapędzony ku orbicie a mimo to bezkarny. Bezpieczny. Szczęśliwy.
Bo miałem z powrotem to wszystko, co kochałem!
Miałem to wszystko, co było ważne!
Przepraszam. Zła forma. MAM to, co kocham. I MAM to, co ważne.
Nic innego się nie liczy.
No więc stoję w salonie odurzony, półprzytomny, niegodny rozumu skąposzczeta - ale przeszczęśliwy. Wokół mnie oni wszyscy. Stoję i Boga wychwalam – i przepraszam, bo jak mogłem posądzić go o zgodę na akty zemsty i zniszczenia, i zaprzepaszczenia wszechświatowej miary.
Stoję tam i wiem, że nigdy już nie pójdę w świerki.
Że nigdy nie opuszczę potoku.
- Jak to wszystko mogło się udać? – A jednak jestem w końcu w stanie coś z siebie wykrztusić.
Teraz ich euforia nasila się. Malwina, Alina i pani Cierń-Salicyl idą do kuchni po napoje, kanapki i ciasto. Zaś Ewelina, moja szaro-złotooka cudowność, tłumaczy ciepło i radośnie:
- Misiu, misiu! Widzisz, ilu życzliwych ludzi zaangażowało się w ten kawał! To była potężna machina oblężnicza spisku! Tylko dzięki temu, że stanąłeś sam jeden pod tą machiną wspartą energią kilkudziesięciu ludzi, mogłeś w ogóle uwierzyć w takie absurdy, jak choćby wojenna organizacja zwierząt! Jak ZORGANIZOWANA MASOWA AGRESJA ZWIERZĄT. Wymierzona przeciw ludziom.
To prawda. Zorganizowana, masowa agresja zwierząt – to nie byłoby zjawisko w charakterze istot pozbawionych ludzkiego zaślepienia posiadaniem materii i wpływów, skłonności manipulowana , zdradzania, zawiści, zdrady... a przede wszystkim pozbawionych skłonności do niewdzięcznego profanowania Ziemi, jedynego nam domu zasługującego na nadużywane pojęcie ojczyzny.
Aczkolwiek zasługiwalibyśmy. Tak samo, jak zasługujemy na nakaz eksmisji ze strony Ziemi, tak zasługujemy na wypowiedzenie wojny ze strony zwierząt.
Ale to nigdy nie nastąpi, bo Bóg i oddane mu zwierzęta nie posługują się narzędziem pomsty.
To doprawdy smutne – zwierzęta nigdy nie oddaliły się tak bardzo od Boga, jak my, ludzie. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że priorytetowym punktem programu unowocześniania cywilizacji jest nie technologiczne wsparcie bezpieczeństwa i zdrowia ludzkiego gatunku, nie zjednoczenie ze światem przyrody – a krok wstecz od Wszechkreatora. Czyniony z koźlęcym zaparciem i bezmyślnością, nawet jeśli wszelkie syreny alarmowe planety wyją jak te diabły wciągane na krzyże.
- Miśku – śmieje się moja żona. Jakże ją kocham! – Gdy zemdlałeś, poczułam się winna i nawet przestraszona... ale gdy pomyślę, w jakie ty rzeczy uwierzyłeś!...
No tak. Pewnie. Gdy pomyślę, w jakie ja rzeczy uwierzyłem...
Znowu toczę pełnym niedowierzania wzrokiem po obecnych. Brakuje chyba tylko pana Nutka z robura.
I ordynatora.
No i białorosyjskiego mienszewika astrologa Stepana Hindyja.
Ale nie mógł przybyć, bo nigdy się nie urodził. Nie był bardziej realny od Ichtiandera i Beakera.
Jest za to z nami przyjaciel Zetora, Hektor. Hektor-Babilończyk. Wielki spec od komputerów i w ogóle całej niemal pozbawionej już ograniczeń technologii przekazu i transmisji. Amisze uznaliby Hektora za diabła, to pewne.
- Proszę o wybaczenie! – pochylił głowę, co najzupełniej nie zakłóciło fasonu jego babilońskiej fryzury i brody. – Zetor długo mnie namawiał na udział w tym kawale... Ale transmisje, które zmanipulowałem, oczywiście wsparty fantastycznymi pomysłami Zetora, zrobiły wrażenie?
- Wstrząsająco rzeczywiste – wyznałem. – Waldorff omal nie dobił ostatniego z moich mózgowych płatów, który desperacko starał się zachować funkcje.
Rozległ się śmiech, gromki, donośny, niczym serie z karabinów żołnierzy wietnamskich.
Którzy nie byli oczywiście ani tymi żołnierzami, ani też nigdy nie wmaszerowali pod płytę kontynentalną. Teraz domyśliłem się natychmiast, że byli kumplami Zetora z miejskiej sekcji Viet Vo Dao. Pożytecznie jest mieć Wietnamczyków pośród kumpli.
Ale czołg? Wydał mi się wtedy znajomy, gdybym tylko miał czas i spokojny umysł... Czyżby to był angielski, z pewnością pamiętający lata trzydzieste... Marszczę brwi, lecz Gustaw, brat-łata z Kutnowskiego Towarzystwa Rekonstrukcji Historycznej, czyta pytanie z moich oczu i ubiega mnie, życzliwie spiesząc z wyjaśnieniem:
- Ależ to ten stary piernik Vickers. Polska jednowieżowa wersja B z roku 1934. Zrekonstruowaliśmy go wiosną. Tyle, że w ramach mistyfikacji koledzy z sekcji Viet Vo Dao pomalowali go po swojemu...
„Żołnierze Wietkongu” znów rżą radośnie, co potęgują talerze z sernikiem roznoszone przez panią Cierń-Salicyl.
A może bimber, który Stwór-Tęgostwór, naprawdę życzliwy człowiek, rozlewa do podstawianych kubków.
Tak. Teraz wszystko znajduje łatwe, szybkie – i pogodne! – wyjaśnienie.
Wracam oszołomionym spojrzeniem do mojej żony. Nie żałuje mi złota, które płynie z jej oczu szczodrym strumieniem.
- Mimo wszystko baliśmy się, że nie uwierzysz w to wszystko – wyznaje drżącym z emocji głosem. – Tym bardziej, że na samym końcu zmusiłeś nas do „urzeczywistniania” zjawisk całkowicie nieprawdopodobnych. A musieliśmy wszak zachować powagę i adekwatne przejęcie. Wyobraź sobie, jak trudne było to dla Malwinki, która odgrywała fanatyczne zawierzenie. Musiała zachować fason, nawet, kiedy czytałeś o Murzynach w cylindrach czy Egipcjanach sypiących piaskiem nad stołem operacyjnym!...
- Dobrą jestem aktorką – mruży oczy rozpromieniona Malwina, wtulona w Konrada, który tylko kręci głową, jakby uświadamiał sobie dopiero, co oznacza życie z moją córką.
- Śmiertelnie niebezpiecznie dobrą – uzupełniam z westchnieniem. Przypominają mi się groteskowe miny i gwałtowne napady śmiechu syna. Dobrze wiem, o czym Ewelina mówi.
- Na początku tak łatwo się rozkręciło – żona kładzie mi dłoń na torsie co może mieć nieocenione właściwości stymulacyjno-kojące dla ukrytego w torsie serca - Zaakceptowałeś, mimo głośno wyrażanej krytyki, nieomal personalnie, a przynajmniej zodiakalnie ukierunkowane porady i przestrogi kalendarza.
- Hmm...
- Uwierzyłeś, że Księżyc może nas straszyć, objąć represjami, właściwie zgnębić jak takich obwiązanych łańcuchami beznadziejnego położenia galerników.
- Hmm...
- Owszem, kręciłeś głową nad osobliwymi zwrotami – przypominają mi się od razu dwa: „straty polowe” i „euforia psychiatryczna” – nie mniej nie powziąłeś ich za rzecz pachnącą mistyfikacją, tylko uznałeś Hindyja za dziwaka...
- ...mienszewika.
- Niektóre sytuacje wstrząsały tobą; na przykład rozmowa z tatą o narzucaniu „czarnego elementu” czy sprawa z przesuwaniem operacji...
- Oj, wstrząsały!
- ...mimo to nie sprawdziłeś niczego, na przykład w szpitalu; kalendarz przyparł cię do ściany.
- To prawda. Ale wiecie, że nie mam w zwyczaju torpedować waszych wyborów i przekonań tak z marszu... Poza tym znacie to nieszczęsne zjawisko flash mob... Pewnie dałbym się przekonać, że tyranozaur dewastuje centrum miasta, gdyby 200 ludzi wokół mnie okazało panikę z tego powodu. A liczba bliskich nie musi być aż tak wysoka, to oczywiste. Zwłaszcza, jeśli wspiera ją babilońska technologia - zerkam z pobłażliwym wyrzutem na Hektora.
- Starałem się – uśmiecha się skromnie. – Niestety, nie dopracowałem jeszcze hologramów i nie mogłem włączyć ich do programu mistyfikacji.
- Nie były nieodzowne, prawdę mówiąc. Sądzę wręcz, że dzięki temu uniknąłem lobotomii. Dalej: takie „drobne” incydenty nadgraniczne jak wrzut butelki z benzyną też odpowiednio mieszają w głowie – przenoszę wymowny wzrok na Stwora-Tęgoskóra.
- Ale w butelce była herbata z rumianku – chrząka sąsiad.
- Którą osobiście wlałem – szczerzy zęby Zetor.
- No a nade wszystko skrępowało mnie jedno: cokolwiek Malwina czytała z kalendarza, zdawało się realizować! Każdy by zwariował!
- Ja bym zwariował – zaznacza szczerze Stwór-Tęgoskór, który opróżnił już pół gąsiora bimbru i toczy wokół uszczęśliwionym spojrzeniem przygarniętego spaniela.
- Uwierzyłeś w Murzynów w amerykańskich cylindrach, zniknięcie zwierząt – wylicza Ewelina całując mnie z doskoku. – Uwierzyłeś, że urzeczywistnia się nawet twój kalendarz!
- Bo się urzeczywistniał!!
- Uwierzyłeś, że planety Układu Słonecznego pozderzają się w dominowy sposób...
Robię groteskową minę małpy bonobo przyłapanej na zakładaniu spodni przez głowę. No bo co tu powiedzieć?? Nie masz na to argumentu obrony, człowieku bonobo i tyle!
Jeden Karol Dickens się ze mnie nie śmieje. Sympatyczny gest, choć drewniany. Kiedyś mu za to podziękuję. Wyniosę w świerki. Znajdą wspólny język. A jeśli nawet nie – nie będzie samotny. Od czasu do czasu wpadnie do niego z wizytą żbik albo szop.
I ja. Ale nie sam. Oczywiście, że z moją szaro-złotooką żoną. Nie odejdę już od niej ani na chwilę. Kiedy objąłem ją wtedy u drzwi, przekonany, że Wietkong zajmuje dzielnicę... Pomogło mi to odkryć nowe pokłady wdzięczności i miłości. Nową esencję wyróżnienia i posiadania.
Zawsze warto odkryć nowe pokłady i zawsze warto napić się nowej esencji. I może to tłumaczy wielkie rozpadliny cierpienia, przez które Bóg przeprowadza tak wielu z nas.
- Zwierzęta naturalnie nie rozpłynęły się w powietrzu – Zetor wymienia uśmiech z panią Cierń-Salicyl. – złożyły wizytę naszej zamieszanej w spisek sąsiadce. A myślałeś, że...? – zawiesza głos.
- Promień ściągający z Niszczyciela. – A niech się pośmieją.
Ano śmieją się. Babilończyk przewraca się na podłogę w istnych konwulsjach rozbawienia. A ponieważ nijak taki stan emocjonalny i pozycja przewróconego żuka nie przystają do jego dostojnej brody babilońskiej, konwulsje szybko przechodzą na pozostałych. Mnie też boli już brzuch ze śmiechu, ale to zdrowy ból odreagowania. Bezpowrotnie odsuwa wizję lobotomii.
- Jeśli zaś o naszych murzyńskich tancerzy chodzi – podejmuje syn, załzawiony, wręcz zapłakany z rozbawienia - to „rozpłynęli się” w brzozowym zagajniku naszego drugiego sąsiada. – Ogląda się na wyraźnie rozpromienionego swym spiskowym wkładem Stwora-Tęgoskóra. – Przyjechali z Luizjany na sierpniowe występy z okazji 50. rocznicy przybycia do Kutna dzwonu „August”. Ich występ, zwłaszcza na Łąkoszynie, ma swoją cenę, ale serdecznie utargowaną. Tak jak my lubią hece i radosne niespodzianki. Dogadaliśmy się w trzy minuty.
- Sure thing, guys! No worries at all! Tfoja dzien, tfoja radocz! – klaszczą w ręce Murzyni. – To moczna tanczyc jucz?
- Jucz moczna – zezwala Zetor z kamienną twarzą. – Zresztą zaraz zatańczymy wszyscy; radość życia pozwala świętować codziennie.
- A bimber nie usztywnia aż tak bardzo – uzupełniam.
- Mikołaju – mój wydawca wnosi sędziowski palec w górę – to chyba dobry materiał na komiks!
- Ale możesz zmienić zakończenie – uśmiecha się Chamapuwa, jego kenijska żona. – No wiesz, bohater trafia do kliniki psychiatrycznej... Żartuję! Ale narysuj komiks i nas wszystkich!
- Chorwaci to kupią... – mruga okiem Zetor.
- ...Australijczycy, Egipcjanie... – wtrąca Malwina ochoczo.
- ...i Kaktusi-Kiowa - uzupełniam z namysłem. – Nie. Komiks nie. Napiszę książkę.
- Świetnie! – rozkłada ręce teść. – Wydam i książkę!
Murzyni w amerykańskich cylindrach śpiewają i tańczą, ja zaś milknę. Ewelina coś mówi, chyba martwi się trochę kondycją mojego umysłu i serca, ale zamykam jej usta serią pocałunków, która to seria na wylot przebiłaby pancerz czołgu Vickers. Milczę, bo patrzę i chłonę. To bardzo ważne – i nie mniej przyjemne – chłonąć chwile cenne, unikalne i niepowtarzalne. Cóż, wszystkie takimi są.
Ale zwłaszcza chwile dzielone ze wspólnotą ludzi ożywionych energią radości.
Mam wszystko, czego potrzebuję. Widzę spełnienie i harmonię u istot, które kocham. To wszystko, czego potrzebuję.
To wszystko, co zapewnia potok. Nigdy z niego nie wyjdę.
Zrozumiałem zresztą coś jeszcze: nie tylko ja sam trzymam siebie z daleka od brzegu mrocznych konsekwencji. Oni wszyscy to robią.
To zapewnia spokój.
Wszyscy jesteśmy sobie świerkami.
Zdrowi, zasobni, lojalni. Niepodatni na ukruszenie.
Patrzę na moje dzieci. Nie ma – i już więcej nie będzie – najmniejszych wątpliwości, że odpowiedzialna i szczęśliwa harmonia panuje tak w ich umysłach, jak i sercach. Wierzę w nich. Odczuwają spełnienie ze swoimi partnerami, to oczywiste.
Dobrze, że nie wykopałem tej beczki.
Trzeba będzie zakopać drugą.
Oczywiście w nocy, by Stwór-Tęgoskór nie podejrzał. To serdeczny chłop, tyle że ma swoje słabości.
Patrzę na rodziców. To sprawia, że czuję się planetą nienaruszalną na orbicie Miłości.
Obejmuję kobietę mojego życia i patrzę na nich wszystkich.
Piją, jedzą, śmieją się, emanują energią najwyższego znaczenia: ludzkiej życzliwości i radości życia. Nie ma nic cenniejszego i nic bardziej nie liczy się dla Stwórcy i oczywiście dla nas samych. Cieszą się więc – a ja delikatnie, niezbyt chętnie, odsuwam się od Eweliny i cicho wymykam jeszcze raz na taras. Tylko na chwilę. Muszę przecież zapisać ostatnie słowa. Spojrzeć na Księżyc i zamknąć tę historię. Nigdy jednak nie zmienię jej początku, który wieszczył wam beznadziejne zakończenie. Pozostawiam całą historię oryginalnie zapisaną, gdyż w ten sposób przekazuję wam moje emocje autentycznie. Może dzięki temu głębiej odczytacie moje odczucia strat i może dzięki temu silniej docenicie dary życia, takie jak ochronna moc zjednoczenia i miłość wręczona wam przez inną istotę, bez względu na to, czy jest ona człowiekiem, czy zwierzęciem.
Stoję na tarasie. Patrzę na Księżyc.
My, Ziemianie mamy tylko jeden. Może jest sztuczny. Może prawdziwy.
Jest jeden i jest nieodgadniony. To czyni go mistycznym dobrodziejstwem.
Ale jest tam, w górze, a jego wpływ na nasze życie jest na tyle silny i na tyle pożyteczny, na ile sami zechcemy go w takim znaczeniu wykorzystać.
W jakże różnym nastroju można patrzeć na niego i chłonąć. Jakże odmiennych doznać refleksji.
Wszystko zależy od okoliczności i od tego, jak bardzo chcemy otworzyć na jego światło umysł i serce.
Patrzę na Księżyc.
Z pewnością przyjdą zaraz po mnie ci, dla których jestem życiem ważnym. Ostatni raz zwracam się do was: trzymajcie się swoich potoków i żyjcie miłością.
Korzystajcie z energii Księżyca.
- Tato!
To mój syn. Ikar, Który Nigdy Nie Upadnie. Mój syn idzie po mnie. Słyszę jego głos ze schodów.
- Tato! Nie uwierzysz, co przeczytałem w Nieznanym Świecie! Otóż plamy i burze na Słońcu mają niewyobrażalny wpływ na... Tato, NIE UWIERZYSZ!
Pewnie, że nie uwierzę. Drugi raz nie dam się nabrać!
.
KONIEC
.
Kobietom, które z pełnym przekonaniem powiedziały swoim mężczyznom: Kocham Cię.

Oraz zwierzętom: za miłość nieludzką, bo bezwarunkową i nieprzemijającą.