Uważaj Ben, uważaj. Ja tu jeszcze wrócę...
Tyle, że nie wiem dokładnie co?
Już w domu zdecydowaliśmy, że będziemy wchodzić na szczyt trudniejszym i zdecydowanie dłuższym wariantem. Ścieżką trawersującą północnozachodnie urwiska Ben’a i, ostatecznie, wyprowadzającą na grań, na północny wschód od kopuły szczytowej.
Nie znaliśmy tej drogi. Zresztą nie wielu ją zna. Zdecydowana większość ludzisków “wali” bowiem taką Ben’ową ceprostradą prowadzącą z parkingu w Glen Nevis na szczyt. Jest to tzw. Droga Baranów. No, bardzo adekwatna nazwa...
I jeszcze jedno. Ponieważ we wszelkich, dostępnych źródłach stało jak byk, że droga ta zajmuje od dziewięciu do dwunastu godzin, postanowiliśmy wyjechać już w piątek i noc przespać w samochodzie na parkingu, “coby” ok. siódmej wystartować.
Po złożeniu tylnych siedzeń robi się w mojej furce wcale fajne spanie dla dwóch osób...
No bardzo fajne...:-)
Złe wróżby towarzyszyły nam już w drodze do Fort William. Piętnaście minut przed Doliną Łez temperatura wynosiła 25 C. No, jak na Szkocję, normalny szał. Ale już przed Doliną zaatakowały znad Morza Hebrydzkiego czarne chmury i w ciągu piętnastu minut temperatura spadła do 13C. Dwanaście stopni w piętnaście minut! I deszcz, ba, ulewa! I wiatr. Cholernie zimny i porywisty.
Ale co tam...
Po wieczornej “hygenie” na parkingu dokonanej za pomocą butelki wody mineralnej i striptisu na świerzym powietrzu, w deszczu i temp 7C wbiliśmy się w śpiwory i poszliśmy w kimono. No dobrze. Nie tak od razu... Wszak jeszcześmy gadali. I gadali I …
Pobudka o 5.30. Śniadanko( samochodowa sypialnia zamieniła się w stół), kaweczka i w drogę. No dobrze, nie tak od razu. Udało nam się wystartować piętnaście po siódmej czyli 45 min. po przewidywanym czasie.
Śniadanie przecież musiał ktoś zrobić...
A kaweczkę przecież musiał ktoś wypić...
Pora wreszcie wyruszyć...
Niestety im wyżej tym ciemniej. Po godzinie szliśmy w chmurze. Po dwóch, mimo tzw. nieprzemakalnych ciuchów i butów, byliśmy kompletnie przemoczeni.
Ceprostrada początkowo nie nastręcza większych trudności. Jednak ostatnie pół godziny przed przełączką, na której znajduje się jeziorko, jest nieprzyjemne, kiedy pada deszcz. Kąt nachylenia ścieżki znacznie wzrasta i jest zwyczajnie ślisko.
Do przełęczy dotarliśmy o czasie a mój kręgosłup rypał mnie umiarkowanie. Nabyty na e-bay’u pas podtrzymujący krzyż okazał się dobrym zakupem...
W pewnym momencie zrobiło się trochę jaśniej. Coby zobaczyć kawałek świata nie odbiliśmy, nad jeziorkiem w lewo. Postanowiliśmy podejść nieco wyżej w nadziei, że znajdziemy się nad chmurami. Udało się:-)
O i nawet coś widać. Niestety nie na długo. Taka ścieżka jak na fotce powyżej to prawdziwy rarytas. Później znika i fizycznie nie istnieje.
To jest charakterystycza rzecz w szkockich górach. Nie ma szlaków. Linie narysowane na mapie są tylko znakami orientacyjnymi. Zwykle na szczyt prowadzi jedna droga. Wszelkie warianty innego wejścia odbywają się na zasadzie: Jest ryzyko, jest zabawa:-)
Jeśli jest dobra pogoda, nie ma problemu. Jeśli nie, jest problem. Nie wystarczy mapa, trzeba mieć kompas.
Niestety robiło się coraz ciemniej i, o ile to możliwe, coraz bardziej mokro. Dość powiedzieć, że trawers wokół Ben’a przewidywany na ok. godzinę i piętnaście minut, zajął nam bite dwie. I był upierdliwie męczący.
Kiedy dotarliśmy wreszcie do “naszej” dolinki widoczność spadła praktycznie do zera a z nieba ktoś lał wodą wiadrami. Wiedzieliśmy, że musimy minąć budynek takiej miejscowej “goprówki” i za nią pójść nieco w lewo. Mapa, kompas, mapa, kompas. Gdzie jesteś jasna cholero! I tak przez godzinę:-)
Wreszcie nieco się przejaśniło. Najpierw w chmurze coś zamajaczyło. Jakiś szczyt? Ale jaki? Jest zdecydowanie za blisko!
Nie. To nie był szczyt. To był dach budynku. Byliśmy od niego może ze sto metrów!
Śmiać się czy płakać? Kolejna godzina “w plecy”.
Poderwaliśmy dupiska i w górę. Po dziesięciu minutach zrobiło się czarno. Dosłownie. W górę. Mapa, kompas. W górę. Żadnej ścieżki, żadnego szlaku. Morze kamieni.
I znów coś zamajaczyło. Jakieś urwiska. Ale nie z tej strony. Co jest? Ano jesteśmy po “złej stronie” górnego piętra dolinki. To są obrywy Ben’a. Trzeba więc przejść pod grań, której podstawa znajduje się po drugiej stronie. Niech to szlag...
Na szczęście robiło się coraz jaśniej. Przebicie się pod grań zajęło nam godziną! Górne piętro dolinki jest poprzecinane czterema strumieniami werżniętymi na kilka metrów w grunt. A na naszej francowatej mapie jest tylko jeden!
Do grani jest pięćset metrów w pionie i tysiąc do przejścia. Nachylenie stoku 45%. Głazy, gołoborza, stożki piargowe i pierońsko śliskie trawki.
Idziemy. Pięć metrów do góry, dwa w dół.
Już wiem, że dupa blada.
Ale trudno jest podjąć jedyną, racjonalną decyzję. Jest zbyt późno i mój kręgosłup szlag nagły trafił. Wiem. Przegrałem. Muszę to powiedzieć.
Tym razem zaatakowa nas mgła podnosząca się z dołu. Mleko. Ale wiemy już, mniej więcej, jak mamy schodzić.
Na szczęscie pogoda jednak zaczęła się poprawiać. Kosztem zdecydowanego spadku temperatury. Ale za to w drodze powrotej udało się zrobić kilka fajnych fotek.
“Nasza” dolinka w kilku odsłonach...
Po lewej grań. Poległem na podejściu na nią.
I północne obrywy Ben’a:
I mgły:
Żegnaj Ben! Ja tu jeszcze wrócę!
Droga powrotna dała mi ostro popalić. Ostatnie dwie godziny zejścia do Glen Nevis to znów deszcz, mgła i ścieżka, która zamieniła się w rwący potok. Każdy krok to ból. No ale przecież trza być twardy nie miętki...
I tak jak obiecałem, ja tu jeszcze wrócę i skopię Mu dupsko.
“Wylizałem rany” i znów mnie nosi...
Uważaj Ben, uważaj!!!
:-)