JustPaste.it

Zasady olimpijskie

Ich znaczenie i przestrzeganie w życiu codziennym.

Ich znaczenie i przestrzeganie w życiu codziennym.

 

 

   Nie każdy je zna, nie każdy przestrzega. Nie każdy wie, że mogą idealnie wyznaczać nam drogę w codziennym życiu. Celem moim jest przybliżenie wam jak, wbrew pozorom, może to być istotne. Ale jak coś, co pojmowane jest przez pryzmat rywalizacji na boisku czy ringu, może wyznaczać priorytety? Ciekawostka, prawda? Dzisiaj wy, ludzie dwudziestego pierwszego wieku, pozamykani w betonowych więzieniach, zmieniający jedno pudło na drugie, odseparowujecie się od ludzi. Kiedyś nikt tego nie robił. Nie mając komputerów i telewizorów, ludzie skupiali swoją uwagę na ludziach. Bawili się, rozmawiali. Tacy byli, bezinteresowni, radośni. Uśmiechali się do siebie, zamiast chować głowę w poły płaszcza. Pogodni, choć straszne czasy na to nie pozwalały. Nastawieni na ,,być”, nie ,,mieć”. Lecz teraz żądzą nami inne pragnienia, przyświecają inne cele. Mamy inne autorytety, myślimy inaczej, dodam przez wrodzoną złośliwość, że w większości błędnie. Czemuż się złościcie czcigodni panowie, dlaczego kręcicie głową nadobne damy? Nadęci, naburmuszeni, odwróceni tyłem od wszystkich problemów, mówiący: ,,Mnie to nie dotyczy, to nie ja.”, wielcy tego świata. Nie macie pojęcia, jak bardzo się mylicie! Teraz przystajecie? Teraz słuchacie? Gdy padną ostre słowa, gdy zarzuty są już na tyle mocne, że nie można się przed nimi uchronić. Ach, pytacie, kim ja jestem? Jakim prawem was osądzam? Nie znacie mnie. Nie musicie mnie znać. Jestem jedną z tysiąca uczennic z prowincjonalnego gimnazjum. Szarą myszką, której nie warto nawet skinąć głową na powitanie. Więc, skoro jestem jedynie zwykłą nastolatką, co mogę mieć do powiedzenia w tak ważnej kwestii. Nic, lub niewiele. Nawet nie potrafię pociągnąć dalej mojej ,,filozoficznej” rozprawki. Zatem, by nie kaleczyć dalej tego stylu pisarskiego, postaram się zobrazować moje przemyślenia w formie opowiadania. Miejmy nadzieję, że z tym pójdzie mi lepiej.

 

   - Ostatnia minuta, proszę państwa, ostatnia minuta! Kto zwycięży? ,,Amerykańskie orły”, czy ,,Tajniacy”? Drodzy widzowie, cóż za napięcie! Atmosferę można, dosłownie, kroić nożem. Teraz wszystko zależy od tego, czy ,,Tajniacy” obronią bramkę!- komentator sportowy zdzierał sobie gardło, próbując uchwycić uczucia towarzyszące widzom. Pogładził dłonią blond szczecinę i poluzował krawat, wżynający się w otyłą, krótką szyję. Po chwili oddechu ponowił wysiłki. Zachrypniętym głosem starał się przekrzyczeć skandowania tłumu.

   Z drugiego końca stadionu spokojnym, wręcz znudzonym, wzrokiem przyglądał się wszystkiemu pewien człowiek. Zachowywał się w sposób chłodny i opanowany. W przeciwieństwie do rozochoconych widzów, ani na chwilę nie dał się ponieść emocjom. Był to człowiek w średnim wieku i wiele podobnych meczy dane mu było oglądać. Siedział z lekko pochyloną głową, jakby drzemał. Z bliska można było jednak dostrzec, że zezuje na boisko, absolutnie beznamiętnym, znudzonym okiem. Siwizna kontrastowała z czekoladową, pomarszczoną skórą. Od lewego oka, aż po szyję, ginąc pod fałdami szarego garnituru, rozciągała się blizna. Blizna, która pomimo upływu lat była wciąż jasna i doskonale widoczna. Skaza ta była pamiątką po Olimpiadzie, dokładnie dwadzieścia lat temu. Mało kto wie, że Phillip ,,Skała” Fadlly był kiedyś zawodowym piłkarzem. Jego kariera rozpoczęła się błyskawicznie i równie szybko skończyła. Jako  dwudziestoczterolatek został zakwalifikowany do drużyny o nazwie ,,Jankesi” znanej dziś jako  ,,Tajniacy”. Był dobry. Bardzo dobry. Na tyle, by wzbudzić zawiść w oczach wrogów. Nieświadomy grożącego mu niebezpieczeństwa wystąpił w decydującej rozgrywce. Nigdy jej jednak nie ukończył, gdyż przeznaczenie dopadło go w najmniej spodziewanym momencie. Przeznaczenie w postaci rosłego i niewiarygodnie silnego Roy’a Hills’a i jego, wzmocnionych metalowymi wstawkami, ochraniaczy na łokcie. Świadkowie do dziś wspominają ten makabryczny widok. Phillip z praktycznie rozerwanym lewym policzkiem i brakiem oka, które wraz z krwią wypłynęło na murawę, brocząc nieskazitelną zieleń. Śmieszne, zielony to kolor nadziei. On też miał nadzieję. Nadzieję na lepsze jutro, karierę, godne życie. Dla niego zielony na zawsze stal się kolorem porażki. Musiał się wycofać. Chowając częściowo, za pomocą szklanego oka, kalectwo, z czasem stał się właścicielem ,,Jankesów”. Przechrzcił ją na ,,Tajniaków” i szczęśliwie jego drużyna nigdy nie przegrała żadnego meczu. Nigdy. W swojej branży stał się legendą. Każdy chciał z nim współpracować. Wybrańcy mogli być pewni, że za solidne wykonywanie obowiązków zaowocuje ugruntowanym stanowiskiem w branży.

   Phillip podparł głowę rękami i z nieco większym zainteresowaniem zaczął śledzić poczynania jego drużyny. A było co śledzić. Pośród piłkarzy panowało niemałe poruszenie. Teraz wszystko zależało od jednego człowieka. Jak na ironię, nerwowe tiki i rozbiegany wzrok, dotyczyły wszystkich, tylko nie samego zainteresowanego. Bramkarz stał spokojnie i czekał, aż ,,Amerykańskie orły” się naradzą. Trener konkurencyjnej drużyny, rosły Latynos w średnim wieku, udzielał rad swoim podopiecznym, żywo przy tym gestykulując. Zebrani w nieregularną grupkę piłkarze, potakiwali twierdząco głowami i klepali pokrzepiająco po plecach zawodnika, który miał wykonać rzut. Patrząc na zawodnika, można by z góry przewidzieć porażkę ,,Tajniaków”. Był to rudowłosy, potężnie zbudowany mężczyzna z wydatnym nosem i pewnością siebie, która biła zarówno z jego zamaszystych ruchów, jak i butnego spojrzenia. Usiadł na ławce i pociągnął ze stojącej nieopodal butelki łyk wody. ,,Tajniacy” wymienili zmartwione spojrzenia. To nie zapowiadało się obiecująco. Na widok reakcji towarzyszy, stojący niedaleko, dwaj mężczyźni wymienili zdegustowane spojrzenia. Oni jedyni nie stracili panowania nad sobą. Jeden z nich miał za chwilę stanąć na bramce. Byli przyjaciółmi, więc, gdyby mogli, obaj stanęliby do obrony. Choć zgodni prawie we wszystkim, charakterami i wyglądem stanowczo się różnili. Starszy, Michael, swym wyglądem nawiązywał nieco do profilów starożytnych herosów. Był wysoki, silnie umięśniony, ale nie na tyle, by zakłócić estetykę ciała mężczyzny. Wspaniale zbudowana klatka piersiowa świetnie prezentowała się nawet w sportowej koszulce z nadrukiem ,,2”. Jak należało się spodziewać, nie miał problemów z kobietami. Jedno spojrzenie na jego twarz przyprawiało je o swego rodzaju dreszcze. Skórę miał porcelanowo białą, co świetnie komponowało się z lazurowym odcieniem oczu. Na wysokie czoło opadały bujne kosmyki, mieniące się wszystkimi odcieniami pszenicznego złota. Delikatna uroda była wabikiem, a czarujący styl bycia, który towarzyszył mu w kontaktach damsko-męskich, dawały mu opinię półboga.

   Młodszy, Sam, nie prezentował się już tak spektakularnie co Michael, choć i jemu nie można było odmówić urody. Był równie wysoki, co tamten. Miał śniadą cerę i był umiarkowanie umięśniony. Spod klubowej koszulki, na torsie i rękach, wyraźnie odcinały się białe smugi blizn, które nieco psuły efekt. Szczególnie jedna, która wychodząc spod prawego ramienia, pięła się w górę, przerywana i chropowata na szyi oraz szczęce. Kończyła się tuż przy wąskich, drwiących wargach, prawie niewidoczna. Wyżej można było dostrzec szramę na lekko haczykowatym, jakby złamanym, nosie. Nad czarną, wyrazistą brwią również widniało jasne, podłużne wgłębienie, które kończyło się na powiece, nie uszkadzając jednak czekoladowego oka. Lewe, zielone, było zupełnie nienaruszone, tak jak i jego okolice.

   Trener, szpakowaty chudzielec, skinął na niego. Stanął na bramce. Michael zmarszczył lekko brwi. Czemu Sam, a nie on? Jednak, widać, natychmiast mu przeszło, gdyż uśmiechnął się pokrzepiająco do przyjaciela. Tamten jedynie się skrzywił w imitacji uśmiechu. Inaczej nie potrafił. Przestał się uśmiechać, od kiedy skończył pięć lat. W jego arsenale znajdowała się za to pokaźna kolekcja ironicznych grymasów i sarkastycznych uśmieszków.

   Odetchnął głęboko. Wdech, wydech, wdech, wydech. Tylko spokojnie. Szybkim spojrzeniem ocenił sytuację. Jest dobrze. Nie, nie jest. Kiedy na boisko wszedł wyżej wspomniany tępawy osiłek, musiał szybko zweryfikować swoje przypuszczenia. Sądząc po iście heroicznej fizjonomii, uderzenie będzie mocne i trudne do zatrzymania. Jednakże przewidując stan inteligencji osobnika, nie można się spodziewać zaskakującego i sprytnego posunięcia. Napastnik stanął na pozycji. Sam całą swoją uwagę skoncentrował na piłce, która, jak w zwolnionym tempie, za sprawą potężnego kopnięcia nieubłagalnie się przybliżała. Trzy, dwa, jeden… W pewnym momencie rysy bramkarza stężały. Utkwiwszy spojrzenie w skórzanej kuli, wygiął się w łuk. Piłka, tak jak się należało spodziewać, zamiast w górnym rogu bramki, znalazła się na klatce piersiowej, a potem w rękach Sama. Z cichutkim syknięciem opadł na ziemię. Uderzenie, które przyjął na klatkę piersiową, było naprawdę mocne. Momentalnie jednak oprzytomniał. Dotarło do niego, co się właśnie stało. Wygrali! Ten sezon jest ich! W tej samej sekundzie odetchnął głęboko, sędzia ogłosił koniec ostatniego w tym sezonie meczu ,,Tajniaków”, a dziki ryk publiczności zmieszał się z nie mniej radosnymi okrzykami reszty zwycięskiej drużyny oraz jękiem zawodu ze strony ,,Amerykańskich orłów”. Nawet nie wiedział, jak i kiedy znalazł się na ramionach kolegów, którzy wiwatowali na cześć spektakularnej obrony i oczywiście samego obrońcy. Oprzytomniał już na tyle, by rozejrzeć się nieco po stadionie. Koledzy, pod wpływem ostrego spojrzenia trenera, uciszyli się nieco. Zaś sam trener szedł przez murawę powolnym krokiem z niemal ojcowskim wyrazem twarzy. Z rozczuleniem na twarzy uścisnął mu dłoń, nakazując wcześniej majestatycznym gestem dłoni, by hałastra zaniechała już tej wylewności. Nic nie powiedział. Zresztą nie musiał. Jego twarz wyrażała wszystko. Wdzięczność. Dumę. Podziw. Jeszcze raz potrząsnął jego dłonią i nie śpiesząc się, zniknął za drzwiami szatni. Sam uśmiechnął się. Uśmiechnął się naprawdę. Jedna bramka. Jedna bramka, która zdziałała tak wiele. Jeszcze raz się rozejrzał i tym razem znalazł to, czego szukał.

   Michael stał w pewnej odległości od roześmianej grupki z lekko skwaszoną miną, jednak kiedy Sam pomachał do niego dłonią, podszedł do niego i lekko się uśmiechnął.

-Brawo. Dobra robota stary.- powiedział i z uśmiechem wciąż przyklejonym do twarzy odezwał się ponownie z pewną dozą złośliwości: -,,Skała” Fadlly chce cię widzieć.

   Sam skrzywił się w odpowiedzi, a Michael zachichotał. Jeżeli ,,Skała” kogoś prosił do siebie, to nie dane mu było długo żyć. Ale przecież nic nie zrobił. Prawda? Wypuścił powietrze ze świstem. No cóż, trzeba iść. Po pięciu minutach, już przebrany w zwyczajne ubranie, zapukał do drzwi Phillip’a ,,Skały” Fadlly’eja.

-Wejść.-usłyszał szorstki głos.

Wszedł.

-Usiądź.

Usiadł.

-Zaczekaj chwilę.

Czekał.

Po krótkiej chwili Phillip Fadlly oderwał wzrok od imponującego stosu papierów przed nim. Eleganckim ruchem zdjął okulary i z niezmąconą gracją włożył je do etui, które to następnie odłożył na sam brzeg biurka. Ten gest przerwał Samowi ,,podziwianie” spartańskiego wystroju gabinetu i ze stalowego połysku szafek i krzeseł przeniósł wzrok na równie zimne i martwe oczy swego rozmówcy. ,,Skała” patrzył jeszcze przez chwilę oceniająco na Sama. Choć ten wzrok był świdrujący i każdy inny czułby lekki dyskomfort znajdując się tam, gdzie nasz bohater, on starał się nie odwracać wzroku. Dbał też, by jego twarz nie zdradzała niczego ponad uprzejme zainteresowanie.

-Więc…- przemówił w końcu Fadlly.- grasz w naszej drużynie od czterech lat.

Przytaknął. Niepotrzebnie. To było pytanie, na które nikt nie oczekiwał odpowiedzi.

-Słyszałem, że radzisz sobie całkiem dobrze. Momentami nawet bardzo dobrze. Mam na myśli, oczywiście, momenty takie jak ten przed chwilą. Jestem z ciebie zadowolony.

I tu stała się rzecz niezwykła. Phillip ,,Skała” Fadlly się uśmiechnął. Pokrzepiająco i z wielkopańską miną wstał i podał chłopakowi dłoń. Sam nie czekając, uścisnął ją. Czuł się dziwnie. Przede wszystkim czuł ulgę. Nie chodzi o wyrzucenie go z drużyny. Czuł się nieswojo, ściskając rękę człowieka, który, wydawało mu się, nawet nie wiedział, jak ma na imię, a którego w skrytości bardzo podziwiał. I czuł się zaniepokojony. Jeżeli  nie chodzi o wyrzucenie go z drużyny, to w którą stronę zmierza ta pochwała?

Na wyjaśnienia nie czekał długo.

Wśród długich i zawiłych tłumaczeń, których ze względu na sposób, w jaki pan Fadlly porozumiewa się ze światem, nie przytoczę, Sam wydedukował tyle: Od teraz to on stanie się znakiem rozpoznawczym drużyny. To on będzie jej kapitanem. To on będzie występował na wszelkiego rodzaju konferencjach prasowych. To on będzie na wszelkich plakatach i bilbordach. Jednym słowem: Sława się kłania, żyć, nie umierać! Dotąd to Michael pełnił tę zaszczytną funkcję. Właśnie! Michael. Musi mu natychmiast powiedzieć. Jakie to szczęście! Wreszcie sława i pieniądze! Martwił się, jak zareaguje Michael, ale on w razie takiej sytuacji miał gdzie szukać ratunku. Jego ojciec, Zachary Clayton był szanowany bankierem i wręcz ociekał pieniędzmi. Można powiedzieć, że dla Michaela sport to jedynie rozrywka. Kiedyś i tak miał odziedziczyć rodzinne zakłady. W zupełnie innej sytuacji był Sam. Dla niego sport był jedynym źródłem dochodów. Pełen niepokoju, ale i przepełniony optymizmem, lżej niż zazwyczaj skierował się do szatni, gdzie miał nadzieję jeszcze zastać Michaela.

 

   Michael stał przez krótką chwilę na boisku i wodził wzrokiem za oddalającym się Sam’em. Widział, że przyjaciel wyraźnie się boi i odczuwał swego rodzaju złośliwą satysfakcję. On wiedział dlaczego ,,Skała” go wezwał. Ojciec mu powiedział. Rozmawiał z Fadlly’m tydzień temu i wyszedł stąd ogromnie wzburzony. Był właśnie wtedy na boisku. Na jego uśmiech ojciec odpowiedział jedynie lekkim skinieniem i niewyraźnym grymasem. Ze względu na okropny humor ojca wolał nie pytać, co się stało. Następnego dnia został poinformowany przez niego telefonicznie. Popłakał się. Popłakał się z żalu i bezsilności. Czuł się oszukany. To prawda, że Fadlly niczego mu nie obiecywał, ale też nie pozostawił wątpliwości co do zamiarów uczynienia z niego gwiazdy. Nie rozpaczał jednak długo. Więc kiedy ,,Skała” ogłosił to oficjalnie, skinął jedynie głową i wymienił chłodne, acz przychylne spojrzenie ze starszym mężczyzną. Postanowił, że nie będzie robił wymówek zarówno Sam’owi, swojemu następcy, jak i szefowi klubu. Szybkim krokiem udał się do szatni. Było już pusto. Wszyscy poszli świętować zwycięstwo. Szybko zmienił strój na lniane spodnie i błękitny, markowy T-shirt. Już miał się zbierać, kiedy zauważył, że do szatni wchodzi Sam. Uśmiechnęli się do siebie. Sam stał jeszcze w piłkarskim stroju i nerwowo przygryzał dolną wargę. Przypominały mu się czasy z dzieciństwa, kiedy to w podobnej pozie stawał przed ojcem. Co wieczór musiał zdawać raporty z całego dnia i jeżeli coś nie spodobało się ojcu, jakieś słowo bądź gest, był karany w odpowiedni sposób. Zazwyczaj było to zwykłe lanie, ale zdarzały się też  całonocne maratony, które polegały na tym, że on klęczał w kącie ze szklanką pełną wody, a ojciec drzemał na krześle z pasem w dłoni. Jeżeli jednak to on zasnął, a szklanka się potłukła, musiał klęczeć jeszcze przez następne dwanaście godzin. Ojciec był emerytowanym wojskowym i chciał wychować syna na ,,prawdziwego mężczyznę”. Wzdrygnął się nieznacznie. Wolał nie rozdrapywać starych ran.

-Ja… mmm… słuchaj, pan Fadlly wezwał mnie, aby mi powiedzieć…- zaczął, ale Michael przerwał mu i przemówił z goryczą w głosie choć z pogodnym wyrazem twarzy:

-Powiedział ci, że masz mnie zastąpić. Gratulacje, stary.- uścisnęli sobie dłonie.

- Tak bardzo się bałem, że mnie znienawidzisz, dobrze wiedzieć, że się nie gniewasz.

Michael uśmiechnął się jakoś bez przekonania.

-Przebierz się. Mam zamiar bawić się dzisiaj w ,,Barze u Yoy’ego” i ty oczywiście pójdziesz ze mną.

-Poczekaj chwilkę.- Sam zniknął za rzędem sportowych szafek i wrócił po upływie pięciu minut ubrany w jeansy i jasną koszulę.

Wyszli i po chwili byli już w zatłoczonym i cuchnącym dymem, ale przytulnym barze. Usiedli przy barze i zamówili piwo. Rozmawiali wesoło i nawet nie zorientowali się, kiedy ich kufle zrobiły się puste. Po jakimś czasie przysiadły się do nich dwie urocze blondynki. Były prawie identyczne. I nieziemskie. Idealne. Zalotnie patrzyły spod długich rzęs, a ich ruchy, kocie i zmysłowe, bardzo dokładnie odzwierciedlały ich zamiary. To był jeden z tych wieczorów, w których wszystko, od pierwszego kroku na sali, aż po ostatni świadomy krok w stronę wyjścia, było cudowne. Coś jednak było nie tak. Michael pił co prawda i uśmiechał się, ale na zaloty blond kociaka odpowiadał jedynie mruknięciem od czasu do czasu.

-Przepraszam.- Sam szarmanckim gestem ucałował dłoń Loraine, tak miała na imię piękna kobieta obok niego.- Wybacz, że cię zostawiam, ale mój kumpel chyba niezbyt dobrze się czuje.

-Oczywiście.-Loraine uśmiechnęła się do niego słodko.

Przesunął się w stronę Michaela, który jakby tylko na to czekał.

-Uf, fatalnie się czuję, od tego dymu robi mi się niedobrze.- jakby na potwierdzenie tych słów zbladł jeszcze bardziej.

-Może wyjdźmy stąd. Świeże powietrze powinno dobrze ci zrobić.- zaproponował trzeźwo Sam.

-Chyba masz rację.-Michael skrzywił się. Spróbował podnieść się na nogi, ale wypity alkohol robił swoje. Sam zarzucił rękę przyjaciela na swoje ramię i gnącego się wpół wyprowadził z lokalu tylnym wyjściem. Znaleźli się w wąskiej, ciemnej i brudnej uliczce. Z obdartych ścian zwisały resztki plakatów, a tuż przy metalowym ogrodzeniu znajdował się mur z nieregularną ogromną wyrwą. Właśnie tam podszedł Michael oparł się o ścianę i włożył rękę w dziurę. Sam odwrócił się, by przyjaciel mógł w spokoju ,,doprowadzić się do porządku”. Nagle tuż za nim coś szczęknęło głucho. Odwrócił się i oniemiał. Na przeciwko niego stał Michael, już zupełnie zdrowy. W oczach miał niezdrowy, szaleńczy blask, a w dłoni odbezpieczony pistolet.

-Co…co ty robisz?!- Sam odsunął się nieco.

-Nie rozumiesz?-Michael zaśmiał się szyderczo.- A co ty myślałeś? Sądziłeś, że tak po prostu pogodzę się z utratą należnego mi miejsca w drużynie?! Że zwyczajnie i cicho zejdę ze sceny?!

-Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi… obiecaliśmy się wspierać…

Michael spojrzał na niego z głębokim politowaniem podszytym cynizmem.

-Na jakim świecie ty żyjesz? Cóż znaczy przyjaźń jeżeli w perspektywie masz pieniądze i sławę?-Michael przystawił mu broń do głowy.- A teraz jakiś latynoski chłopiec miałby mi tę szansę odebrać? Nigdy!

Sam nie mógł wierzyć własnym zmysłom. Ale to, co widział, było jednoznaczne. Jego dotychczasowy największy przyjaciel celował do niego z broni. W dodatku wyraźnie dał mu do zrozumienia, ile dla niego znaczy. Sam wziął głęboki oddech.

-Znamy się od ładnych paru lat.- zaczął.-Zawsze miałem cię za ideał. Bogaty, inteligentny, mający powodzenie u kobiet. Ale dopiero teraz widzę, jaki naprawdę jesteś. Zarozumiały, egoistyczny, leniwy, cholerny paniczyk! To boli. Słyszysz? Boli. Serce mi pęka, kiedy widzę, jakim się stajesz. Chcesz sławy? Proszę bardzo. Wystarczy, że pociągniesz za spust. No dalej, nawet cieszę się, że nie będę musiał oglądać twojego upadku. No, na co czekasz?!

Michael cofnął się jakby rażony gromem.

-Na co czekasz?! Użyj tego, co trzymasz w rękach! Strach cię obleciał?! No dalej, kariera czeka! Pociągnij za ten cholerny spust!

Sam z każdym krokiem zbliżał się do Michael’a.

-Zrób to! Zrób to!

Michael cofał się przerażony. Ręka z bronią trzęsła mu się z przerażenia. Patrzył na Sam’a, który z każdym krokiem zmuszał go do cofania się. Wreszcie jego plecy uderzyły o metalowe ogrodzenie. Pistolet niemal dotykał klatki piersiowej Sam’a.

-Zrób to!-powtarzał wciąż.- Już!- wrzasnął.

W tym momencie rozległ się huk wystrzału. Sam upadł na kolana z ręką przy tułowiu. Jęknął. Jego spojrzenie powędrowało w dół, gdzie krew chlusnęła z rany gorącym strumieniem na jego rękę i koszulkę. Kula przeszła na wylot. Jak przez mgłę widział kawałki koszuli, wciągnięte do środka. Zakręciło mu się w głowie. Przed oczami pojawiły mu się ciemne plamy. Otępiony bólem zdobył się na ostatni ruch w stronę życia. Uniósł się w górę i zakrwawionymi dłońmi próbował złapać się koszuli Michael’a. Kolejny strzał posłał go z powrotem na ziemię. Za trzecim razem legł bezwładnie na ziemi. Następnego nie mógł już czuć.

-Niech cię szlag!-wykrzyknął Michael. Rzucił pistolet i chwiejnym krokiem, potykając się, ruszył przed siebie. Wypadł na ulicę. Nie patrzył, dokąd idzie, poruszał się pomiędzy samochodami, które hamując gwałtownie, potrącały się nawzajem. Ktoś klął. Ktoś krzyczał, żeby zszedł z drogi. Nie reagował. Ostatnim co zobaczył, był oślepiający błysk świateł i ciemny lakier rozpędzonej ciężarówki.

 

   Dwie trumny z ciałami dwóch młodych chłopców zostały właśnie przysypane ziemią. Pogrzeb się skończył. Drużyna ,,Tajniaków” powoli rozchodziła się do domów. Ojciec Michaela stał jeszcze jakiś czas nad grobem syna i łkał cicho. W ciągu kilku dni znacznie się postarzał. Czupryna mu się przerzedziła. Włosy posiwiały, a na czole dostrzec można było więcej zmarszczek niż zazwyczaj. Położył na grobie syna różę. Pomodlił się i odszedł. Musiał jeszcze odwiedzić żonę. Ciekawe, czy go dziś rozpozna? Zatraciła całkowicie poczucie rzeczywistości. Siostry albertynki z ,,Zakonnego Domu pomocy dla psychicznie chorych” nie dawały jej szans na wyzdrowienie. Nie ma już żony. Nie ma już nawet Michael’a. Ah, jak wielu słów nie zdążył powiedzieć swemu synowi? Teraz to nieważne. Źle wychował swoje dziecko. Michael stał się przestępcą. Doskonale o tym wiedział, policja niczego przed nim nie zataiła. Wsiadł do samochodu. W Queens zaczynała się właśnie przedostatnia pora roku. Jesień. Spadające liście. Zeschnięte, pożółkłe, stare, doświadczone. Ten sam opis powinien dotyczyć ludzi schodzących z tego świata. I nic, nic tak błahego, jak pieniądze czy kariera, nie powinno tego burzyć. Zazdrość, nienawiść, przemoc. Te uczucia nie mają ni mocy, ni prawa odbierać ludziom tchnienia. Jednak w rękach złego człowieka stają się bronią, która jest w stanie niszczyć z niespotykana mocą wszystko, co znajdą na swej drodze. Samochód zawarczał. Leniwie sunąc po asfalcie, zniknął za zakrętem, zostawiając wszystko za sobą.