JustPaste.it

Ursus-widmo

Kościół idzie na dno jak "Wilhem Gustloff". Proboszcz Bartłomiej zostaje skierowany do parafii nieomal upadłej. Co gorsza, okolice terroryzuje traktor-widmo...

Kościół idzie na dno jak "Wilhem Gustloff". Proboszcz Bartłomiej zostaje skierowany do parafii nieomal upadłej. Co gorsza, okolice terroryzuje traktor-widmo...

 

Nie wytrzymałem! Miałem już Was nie męczyć tą całą makabrą i humorem niestosownym... Ale nie wytrzymałem - chcecie, w dyby wbijcie lub końmi zaprawionymi w śląskich kopalniach na gościńcu rozwłóczcie... Ale to wszystko wina Alicji. Jej to wina, że mnie tym swoim Halloweenem sprowokowała. Dlatego publikuję poniższe opowiadanie (powstało 2 dni przed Halloween i zdobią je moje rysunki) i za karę jej dedykuję. Za karę!

Alicji Minickiej - sprowokowany Hussair.

ursus-yella.JPG

Ursus-widmo

- Halloween to święto pogan i lucyferian! – grzmiał w mikrofon proboszcz Bartłomiej. - Zamiast oddawać pokłony Bogu Ojcu, i modły o łaskę i wstawiennictwo czynić dla zmarłych, lucyferianie robią co? - Zmarszczył groźnie brwi. - Ano przebierają się za diabłów, za morderców, wampiry, a nawet za Śmierć, co Stwórcę obraża i do pomsty prowokuje.
Proboszcz umilkł i przez chwilę z namaszczeniem wędrował spojrzeniem po ludziach wypełniających wnętrze kościoła. Nie było ich zbyt wielu, raptem połowa ławek była zajęta, ale i tak postęp był bezdyskusyjny. Gdy obejmował parafię w Kolonii Szczypawia, na pierwszej mszy ujrzał raptem tuzin osób.
To był wstrząs.
Miesiąc przed owym wstrząsem on i dwóch innych proboszczów wysłuchało mobilizującej przemowy biskupa Mrówczana:
- Sytuacja jest poważna, proszę ojców. Ojczyzna nasza jest w kryzysie wiary. A kryzys wiary to kryzys budżetu naszego Kościoła. Oczywiście kryzys budżetu to nic innego niż upadek praw boskich i wieczne potępienie człowieka. Bo armię kapłanów trzeba posilić i uposażyć, a bez datków nie ma na to możliwości... Tak, ojcowie proboszczowie zostali wybrani – skonsultowaliśmy to z Watykanem – po starannej obserwacji i wnikliwej selekcji. Ojców wysyłamy na najbardziej upadłe, spoganizowane parafie w naszym województwie. Zadanie jest trudne, lecz z bożą pomocą odniesiecie zwycięstwo dla krzyża i zbawienia waszego.
- Ale co mamy robić? - spytał proboszcz Bartłomiej z przejęciem.
- Zwalczać pogaństwo wszelkimi środkami! Nawet inkwizycją... oczywiście taką jej formą, która nie odbije się większym echem. Prymas źle znosi echa. Ale dziś potrzebujemy inkwizycji bardziej niż kiedykolwiek przedtem, ojcowie moi. Kiedyś krytykowano świętą inkwizycję za tortury i zwalczanie guseł a bożków... A co dzieje się dziś, gdy kościół rozbrojony i bezradny? Ludzie sami czynią sobie inkwizycję!... To wołanie o ratunek, z którym pospieszymy. Co robić? Nawoływać, grozić, straszyć, obiecywać, nawet mamić, gdy obiecuje to skutki. Ale głównie straszyć. Lęk jest najsilniejszym narzędziem przekonywania. Ludzie, którzy uczynili bożków azteckich lubo egipskich z pieniędzy i samochodów, a żarliwe modły kierują tylko do banków i agencji rozpusty – ci ludzie potrzebują wstrząsu! Należy ich zmrozić – biskup Mrówczan rozłożył sztywno ręce i Bartłomiejowi zdał się nagle z góry zesłanym Aeroplanem Niebiańskim. - Należy ich zmrozić wizją kary bożej i rozsadzeniem Ziemi.
I proboszcz Bartłomiej mroził. Mroził gorliwie i w ciągu jednego lata liczba uczestników nabożeństw podwoiła się.
Same nabożeństwa potroił. Co więcej – jak to zauważyła ze wzruszeniem stara Cyprianowa, po raz pierwszy od 1939 ksiądz u nas na ambonę wszedł, by kazanie piękniejszym uczynić. Tak, zaczął grzmieć do mieszkańców Kolonii Szczypawia z ambony. By się zmrozili, by oprzytomnieli. By się modlili, by spokornieli – i więcej datków na kościół znosili.
Owszem, poprawiło się i z tym. Ale wciąż nie było dobrze, a i telefony od biskupa Mrówczana nie pobrzmiewały uznaniem:
- Musi ojciec proboszcz wziąć się do pracy, mocniej i mocniej. Modlić się i pracować za dwóch, a najlepiej za czterech. To jest wojna, ojcze. Wojna z Lucyferem. On też nie próżnuje. Co prawda i tak jest u ojca lepiej, niż u tych dwóch gagatków, którym wyznaczyłem parafie Szemrzynki i Zaparciewo. Tam tylko jeszcze liczba wiernych pospadała! - alarmował. - I ja będę musiał coś z tym zrobić, ja nie pozwolę chłopstwu polskiemu odwrócić się od Boga i składać serca w banku!... Widać ludzie tamtejsi nie boją się gniewu dostatecznie i tracą wiarę w przykazania... A ksiądz proboszcz straszy u siebie? - w głosie biskupa zabrzmiała nieufność.
- Straszę – zapewnił gorliwie proboszcz Bartłomiej.
- Straszyć więcej. Na grudzień muszę mieć raport o pełnym kościele.
Tak właśnie wyglądały rozmowy z biskupem Mrówczanem. I ksiądz Bartłomiej starał się oczekiwania zwierzchnika spełnić.
Zresztą wiedział, że jego wojnę z Lucyferem obserwuje sam Stwórca. A to mobilizowało.
W kościele wciąż panowała cisza. Ludzie nauczyli się już trochę bać. A w każdym razie szanować jego pobożność.
Dziś jednak wyraźnie bali się bardziej – dużo bardziej – niż kiedykolwiek przedtem.
No cóż, był ku temu powód.
Wychylił się w ambonie tak mocno, że stara Cyprianowa przeżegnała się odruchowo, pewna że spadnie.
- Moi drodzy! Dziś porozmawiamy o tym, co stało się w parafiach Szemrzynki i Zaparciewo. - Ze spokojem obserwował, jak ludzie poruszają się i wymieniają niespokojne szepty. - Trzeba zaznaczyć, że praktykowanie katolickie spadło tam sromotnie. Sromotnie – podkreślił dobitnie. - Szerzy się pijaństwo i pogański kult banków germańskich. Tak, tak – wzniósł oczy ku sklepieniu zdobionemu klęczącymi krzyżowcami. - Dziś rano pojechałem tam i co ujrzałem?
- Traktor-widmo! - krzyknął ktoś nerwowo.
- Nie – uciął z niezadowoleniem. - Widziałem dynie rozwieszone na płotach i oborach, ku czci szatanowej. Dynie z wyciętymi oczami skośnymi i kłami Złego. Ci ludzie! - podniósł ton – jutro będą czynić obrządek halloweenowy i modlić się do druidów, co świętego Wojciecha nam zabili!
Ludzie spojrzeli po sobie nieco zmieszani. O mordzie dokonanym na Wojciechu słyszeli, ale udział w tym druidów był zaskakującą nowiną.
- Ale proszę ojca proboszcza – odważyła się odezwać stara Cyprianowa. - Moje wnuki też powycinali se dyńki i one je ino powieszo u płota, bo...
- NIE WOLNO – zgromił ją ksiądz. - Kto powiesi dynie, jutro zostanie spisany i wyrzucony z parafii jako lucyferianin-germanin.
Cyprianowa umilkła pokornie i nikt już więcej w obronie dyni nie odważył się przemówić. Nawet plantator dyń Burczuł, który miał dom już za skupiskiem zabudowań wsi. Zawiesiło się na nim wiele spojrzeń, lecz on z kamienną twarzą wpatrywał się w modlitewnik, jakby nigdy o dyniach nie słyszał.
- Pogaństwo wypalimy i rozrąbiemy na ćwierci – podkreślił groźnie proboszcz. - Jutro nakazuję stawić się na mszę o godzinie 8.00, 12.00, 14.00, 16.00 oraz dla chętnych na 18.00. A w poniedziałek po ostatniej mszy procesja z lichtarzami i sztandarem Matki Boskiej Pszenicznej do Szemrzynek i Zaparciewa. Tak żąda Bóg.
Znów rozległy się szmery.
- Ale proszę ojca proboszcza – odezwał się sołtys Podlec. - Tam nie bardzo chyba iść... Tam straszy ciągnik-widmo...
Proboszcz chwycił się pod boki.
- Nie ma żadnego ciągnika-widma! - oświadczył stanowczo. - Ludzie, co w pogańskie odeszli obyczaje, pogańskie wymyślają historie! Tak chcą wiernych nastraszyć i od modlitwy oderwać. My się, moi wierni parafianie, oderwać nie pozwolimy. Modlitwa nas uchroni. Udział w procesji obowiązkowy. Kto odmówi, sam prosi się o imię folksdojcza. Ja was pytam: widział kto z was ten traktor?
Ludzie spojrzeli po sobie.
- No, myśmy nie widzieli – przyznał z ociąganiem sołtys Podlec. - Ale mam kuzyna w Szemrzynkach i on przybiegł do nas po nocy w ostatnią niedzielę i wszystko opowiedział. Traktor-widmo przejechał w poprzednią niedzielę wieczorem przez Szemrzynki, zaś przez Zaparciewo przemknął tydzień jeszcze nazad. Ci, co widzieli, ledwie uciekli; jednego gospodarza traktor potrącił i nogi połamał... Mój kuzyn ten straszny ciągnik na drodze ujrzał i zemdlał zaraz ze zgrozy.
- No i jak ten traktor-widmo wyglądał? - dociekał ironicznie kapłan.
Sołtys wyczuł kpinę, ale był zbyt przejęty, by odważyć się na konfrontację z proboszczem.
- To ja opowiem – wysapał.
- O Panie, cożeś w trąby Jerycha zadął – złożyła ręce Cyprianowa, po czym zamknęła oczy, jakby bała się, że diabelski ciągnik przejedzie nagle między rzędami ławek.
- Otóż mój kuzyn, Jasiek Pełzanka, co wieczór, gdy pokłóci się z żoną i troszkę jej przywali, by już była ta zgoda, wychodzi po tym na drogę. Żeby w gwiazdy popatrzeć, ale głównie, to przepić gąsiorek z bimbrem, dla uspokojenia. Co jest słuszne – wziął kuzyna w obronę – bo jak już przepije, to wraca do domu i jest pełna zgoda. I tak też uczynił chłopak tydzień temu. Żonie przywalił, wziął gąsior i na drogę wyszedł. Tak – mówił – pięknie było, ciepło jakby nie październik, a czerwiec był, a pasikoniki to grały też tak na czerwiec bardziej... I tak patrzył na kosmos, patrzył na boki, aż nagle coś się tak porobiło z powietrzem...
- Ale co? - spytał kwaśno proboszcz Bartłomiej.
- Ano schłodziło się, a co więcej zawiało. Zaraz też pasikoniki ucichły i gdzieś przepadły. Kuzyn przestał szukać Syriusza i ze zdziwieniem popatrzył na drogę, w stronę torów. A tam, od szlabanu, w stronę wsi, szło jakieś małe światło niebieskie... Które rosło, rosło szybko...
Sołtys urwał, by przełknąć ślinę, natomiast proboszcz bez zachwytu dojrzał wiele zalęknionych twarzy. Zasługują na inkwizycję, na miły Bóg – pomyślał.
I myśl ta napełniła go dziwnym, zaskakującym ciepłem.
- Miał Jasiek jeszcze przytomność umysłu, bo ten bimber to wypił duszkiem, co wymaga dwóch minut, żeby zaćmiło... I jak to światło tak szybko ku niemu biegło – ma on pierwszy dom na wsi od przejazdu kolejowego – a do tego jakiś straszny jazgot dołączył, tak uskoczył w krzaki i tam zaległ. Zaraz też ujrzał straszny widok ponad wiejskie rozumy. Drogą pędził traktor-widmo, większy od bizona. Cały świetlisty, błękitny, do połowy niewidzialny, ale chyba ursus nasz polski... Jasiek czekał w paraliżu, a gdy ciągnik go mijał, zobaczył jeszcze, że brak w środku kierowcy, no i zaraz go to niebieskie światło oślepiło, aż zemdlał – zakończył posępnie sołtys Podlec.
Uczestnicy mszy spojrzeli na proboszcza z widocznym niepokojem. Ten pokręcił głową, po czym wysoko w górę wzniósł coś, co zawsze nosił przy sobie, odkąd biskup Mrówczan zaznaczył mu, że to jest wojna i trzeba sięgnąć po broń groźną dla Szatana. To i sięgnął.
Sięgnął pewnej burzowej nocy – by mieć pewność, że nie grozi mu oko świadka. Poszedł na cmentarz pod lasem i z jednego z grobowców starych ziemian oderwał potężny krzyż mosiężny.
Ciężki był to krzyż, ale czuł, że przydaje mu siły i wpływu. Bo też i ludzie wyraźnie jeszcze bardziej zaczęli liczyć się z jego słowem.
Sięgnął po jeszcze jedną broń – słowa biskupa, który go nominował i tak wzruszającą nadzieję pokładał, traktował z pokorą i wdzięcznością zarazem – lecz o tej broni nikt nie wiedział, nawet stara Cyprianowa, co plebanię sprzątała. Ta ukryta broń mogła przydać się w bardzo kiepskim położeniu, co przecież na wojnie się zdarza...
Krzyż zabłysł pod sklepieniem, a zaraz po tym zabłysły oczy wpatrzonych w niego ludzi.
- Synowie i córki Kościoła bożego – rzekł głośno, z uderzająca mocą proboszcz – ja wam powiadam: żadnego traktora-upiora nie ma. Na pewno widzą go tylko tacy, co żony biją i bimber piją. A w tym czasie mogliby katechizm czytać dzieciom, co chroni przez upiorami duszę i cały rodzinny dom. - Pokiwał głową z surową miną. - NO ALE jeśli nawet taki ursus-widmo nawiedza sąsiednie parafie, to co za wniosek z tego należy wyciągnąć? No?? - popatrzył przeszywającym wzrokiem po wiernych, który był tak samo onieśmielający jak krzyż, który wciąż trzymał nad głową. - Ano że wsie tych parafii zbłądziły w pogaństwo. To i Lucyfer może takie wsie nawiedzać i straszyć. Bo czyż nie są bezbronni ci, co od Boga się odwracają i zamiast psalmy nucić, recytują przelewy na konto?
Ludzie spojrzeli po sobie zmieszani, a proboszcz kontynuował, usatysfakcjonowany w pełni osiągniętą kontrolą.
- Może i straszy tam traktor samego Lucyfera. Skoro ludzie stali się lucyferianami, to bramy do piekła już otwarte. Ale powiadam wam: ŻADEN TRAKTOR-WIDMO NIGDY PRZEZ WSIE MOJEJ PARAFII NIE PRZEJEDZIE.
Zapadła cisza. Nie była to już jednak cisza lęku i niepewności, lecz ulgi i przywróconej wiary w ochronę krzyża.
Nawet, jeśli niektórzy ów krzyż zrabowany z grobowca rozpoznali.
- Powiadam wam: módlcie się i placówkę moją na polu wojny wspierajcie. Albowiem mnie wyznaczył sam papież na obrońcę waszej parafii i zło nie odważy się tu zakraść. Zaraz puszczę ministranta z koszem – dziś datki przeznaczam na obronę Kolonii – zaakcentował. - Tu chodzi o bezpieczeństwo dzieci waszych i trzód, aby ich Lucyfer nie uprowadził.
Po kościele rozszedł się głośniejszy gwar, szelest i brzęk, gdy ludzie zaczęli wygrzebywać pieniądze.
- Ursus-widmo nie ma wstępu do Kolonii Szczypawia! - zagrzmiał z ambony kapłan. - Ani pogańskie obyczaje! Zabraniam dyń rozwieszania i przebierania się za sługi piekielne! Jutro dozwolone koszule i garnitury. Wstanę o 6.00 i jeszcze przed mszą zrobię obchód, żeby sprawdzić, czy mamy pogan we wsi. - Przez chwilę z nikłym uśmiechem obserwował gorliwość wiernych, którzy wydobywali więcej pieniędzy niż zwykle i niecierpliwie rozglądali się za ministrantem.
Biskup mnie pochwali, a Stwórca obdarzy łaską i wsparciem na wojnie z lucyferianami – pomyślał wzruszony.
- Dziękuję wam, wspaniali parafianie – opuścił krzyż na podłogę i złożył dłonie. - Pan przemawia moimi ustami, więc słuchajcie, czego żąda. Ursus-widmo nie będzie miał wstępu do Kolonii. Nie dopuści do tego Bóg i duchowe rycerstwo jego. Zaś pojutrze wyruszymy całą wsią na pielgrzymkę i przegnamy Lucyfera i jego ciągnik z Szemrzynek i Zaparciewa.
- Amen – wykrztusiła stara Cyprianowa ze łzami w oczach.

 

*

 

Półmroczny, mglisty świt wieszczył ostatni październikowy dzień. Proboszcz Bartłomiej stał przy furtce wychodzącej z kościelnego murku na wieś. To, co mu się podobało szczególnie, to właśnie kierunek drogi, która przecinała Kolonię Szczypawia niczym długa aorta, wiodąc od jedynego wjazdu na wieś, przez równy, rozciągnięty rząd domów, do... kościoła. Jakby był zwieńczeniem wsi, jej najważniejszym punktem.
Bo był przecież.
Był strażnicą pańską u wejścia do lasu. Strażnicą, którą niezłomnie obsadzał rycerz uzbrojony w wielki, porażający Zło krzyż.
Tak to właśnie widział proboszcz Bartłomiej.
Uśmiechał się, stojąc nieruchomo, spokojnie, wsłuchany w ciszę.
Kolonia była pod jego całkowitą kontrolą. Półgodzinny obchód wystarczył, by przekonać się, że w żadnej zagrodzie nie wystawiono dyni, szkieletu ani innych insygniów Lucyfera.
Pan zwyciężył, Lucyfer przegrał.
Co więcej, na niektórych domach stojących wzdłuż wąskiej, prostej drogi, wywieszono krzyże, różańce, a nawet portrety Matki Pszenicznej. Jeszcze tydzień, dwa – a nabożeństwo zgromadzi wszystkich – pomyślał z ciepłem w sercu.
Biskup Mrówczan obejmie go w uznaniu, a może prawdziwym wzruszeniu. Wszak rozgromienie sił nieczystych jest zawsze triumfem wzruszającym.
Może list do papieża pójdzie...
Proboszcz zmrużył oczy, wypatrując świateł w bliższych i dalszych domach. Niektóre okna zaczęły już rozbłyskiwać – jego lud budził się z ciemnej nocy strachu, by przyjść do niego, pod ambonę, i uzyskać jasność. Boże światło.
I zbawienie.
Przesuwał czujnym, acz spokojnym spojrzeniem wzdłuż drogi, dalej i dalej.
Potem obejrzał się za siebie. Asfalt kończył się przy furtce. Tuż przed nią od czarnej drogi odbijały dwie piaszczyste odnogi. Jedna wiodła w prawo – do budynków plebanii, zawładniętej z dawnych włości folwarcznych. Druga, w lewo – między łąkami wprost w bliski już las, iglasty i ciemny.
Wczesnym świtem las ten wydawał się zmierzwioną brodą rzezimieszka.
Ale gdy tylko błyśnie na wierzchołkach drzew słońce, ów dar boży, co przepłasza hordy mrocznych sług...
W ciszy mglistego świtania rozległy się głosy pierwszych ludzi, którzy wyszli z domów. Pierwsi wierni spieszyli gorliwie na mszę.
Proboszcz Bartłomiej pokiwał głową i uniósł bez pośpiechu prawe ramię. Mosiężny krzyż, ciężki jak topór nordyckiej piechoty, zdawał się jeszcze martwy, lecz gdy tylko odnajdzie go słońce...
Nagle rozległ się głośny okrzyk przestrachu lub zaalarmowania. Zaraz po nim kolejne.
Proboszcz zmarszczył brwi skonfundowany i wytężył wzrok.
Coś działo się tam z przodu...
Mrok uchodził już w lasy, jedynie bastiony szarości – nigdy do końca niezdecydowanej, czy trwać przy armii nocy, czy poprzeć napierające siły jasności – trwały jeszcze na pozycjach, wspierane przez nisko zawieszone, skręcone jakby w konwulsjach smugi mgły. Mimo to widział z kościelnego wzniesienia zarysy najdalszych domów. Widział też wjazd do wsi, wiodący od Szemrzynek.
Coś toczyło się stamtąd pomrukując i nikle rozbłyskując... Coś jakby...
- Ursus-widmo!! - straszny, paraliżujący wrzask trwogi przetoczył się przez zabudowania i dotarł do proboszcza niczym pocisk wystrzelony z balisty.
Aż się zatoczył. Odruchowo wzniósł krzyż, zaraz jednak opuścił ramię i przez zmrużone oczy wpatrywał się w przecinającą wieś drogę.
Biegło nią wielu ludzi. Dobre dwa tuziny, które w przeciągu minuty stały się trzema tuzinami.
Potem już czterema.
Mieszkańcy Kolonii biegli do kościoła pośród jęków i krzyków, potrącając się nawzajem.
Serce proboszcza zabiło mocniej. Czy to możliwe? Czy Pan wpuściłby...?
Do jego strażnicy?
A może zrobił to, by sprawdzić jego męstwo i oddanie? Może przydał mu próby wiary?
Bóg nigdy nie daje człowiekowi doświadczenia, któremu ten nie byłby zdolny podołać
. Tak rzekł biskup Mrówczan, gdy odprowadzał go na pociąg.
Z całą pewnością biskupowi można było wierzyć. Był w końcu hetmanem w chorągwi niebiańskiej...
Proboszcz Bartłomiej przełamał odrętwienie i – nieco sztywno i chwiejnie – ruszył drogą przed siebie.
Szedł z krzyżem mosiężnym, na którym nie było jeszcze jasności.
Ale ta była już w jego sercu rycerza.
Minęli go pierwsi uciekinierzy.
- Niech ksiądz proboszcz ucieka! - wrzasnął mu w twarz strwożony sołtys Podlec. - Ursus-widmo tu pędzi! Ludzi rozjeżdża!...
Ksiądz nawet nie musnął go spojrzeniem, wciąż krocząc ku sercu wsi. Nie czuł nawet potrąceń, które zadawali mu wierni, umykający do kościoła i plebanii.
Krzyk podnosił się coraz większy; przybywało ludzi, którzy wyskakiwali z domów, półprzytomni i zagubieni. Jedynie mniejsza część z nich zdecydowała pozostać we własnych wnętrzach, barykadując drzwi, a nawet okna – na drogę wypadał donośny rumor przesuwanych w chaosie mebli i płacz dzieci.
Panika szybko ogarnęła całą Kolonię, a mglista szarość tylko w tym pomagała.
- Ojcze, prędko do kościoła, na Boga! Lucyfer we wsi!...
Proboszcz skrzywił tylko twarz w odruchu opędzenia się od much, co bzyczą nad uchem.
Szedł i patrzył przed siebie. Wiedział, że zaraz, nieuchronnie...
Głośny warkot przebił krzyki i zawodzenie. Spomiędzy pierwszych domów wsi wytoczył się traktor, jadąc w pędzie i dość krzywym, zygzakowym torem.
Kapłan przystanął. Nie z własnej woli – raczej lęk ścisnął i splątał mu kończyny, zimny szpon wdarł się też do jego krtani.
Lucyfer był we wsi.
Zajmował strażnicę.
Przeszedł go dreszcz, oczy wypełniły łzy. Być może ze wzruszenia, które musiał odczuć żołnierz papieski skierowany na tak decydujące pole bitwy... A może był to zrodzony z lęku i zgrozy żal nad życiem, które zaraz miało się zakończyć w tak potwornych, beznadziejnych okolicznościach?
Ani drgnął. Choć widział rzeczy straszne.
Ursus-widmo wtoczył się już w samo serce wsi, z szarpanym jazgotem, jakby silnik diabelskiej maszyny krztusił się w zniecierpliwieniu, przy poszukiwaniu ofiar.
Które były.
Traktor tylko miejscami pędził środkiem drogi – od czasu do czasu rzucał się w nieomal zwierzęcych porywach na boki, którymi umykali pokrzykujący, zapłakani mieszkańcy.
Proboszcz, który stał dokładnie na środku, nie uszedł w bok, choć pokusa zejścia z asfaltu zdawała się nieodparta. Rozszerzonymi oczami patrzył tylko, jak rozpędzony ciągnik uderza w starą Cyprianową, która z dziwnym parsknięciem wystrzeliła w bok, zalegając bez ruchu w trawie.
Nie ona jedna. Zaraz pod koła wpadł syn sołtysa i dwóch innych ludzi.
Ciągnik-widmo zabijał.
A proboszcz Bartłomiej uczynił kolejny krok w przód.
- Nie oddam strażnicy pańskiej – wybełkotał cicho.
Nagle ursusem rzuciło mocniej, gdy wpadł na dwoje biegnących ludzi. Proboszcz ze zgrozą dostrzegł, że zamiast na kołach, maszyna toczy się na dyniach!...
Na pogańskich dyniach, na łbach lucyferiańskich...
Z jękiem uniósł krzyż wysoko, aż prąd szarpnął jego barkiem.
I wtedy stały się dwie rzeczy.
Po pierwsze: na krzyżu rozbłysło złote światło. To wstał dzień, zaś szarości odeszły rozbite i przegnane w mroki lasu.
Po drugie: ursus-widmo wbił się w płot zagrody sołtysa, ledwo kilka metrów od zastygłego proboszcza, po czym zawył, zarzęził i zacichł. Słychać było tylko łkanie i krzyki ludzi, którzy nareszcie oddalili się od drogi.
Z kościoła dobiegła pieśń anielska, zaintonowana drżącymi głosami przerażonych wiernych.
Proboszcz Bartłomiej przez kilka sekund tkwił w miejscu, z rozwartymi w spazmie ustami i sztywno uniesionym krzyżem. Gdy coś poruszyło się w ciągniku, omal nie zerwał się do ucieczki.
Której Bóg być może by nie wybaczył.
Przesunął załzawionymi oczami po traktorze i nagle zmarszczył brwi. Czy to możliwe?...
Kawałki dyń odpadły od kół... W ogóle traktor nie był niebieski ni opalizujący; był zwykłym żółtym ursusem, zaś w kabinie...
W kabinie poruszyła się niezdarnie sylwetka ludzka i proboszcz ujrzał nie Lucyfera – lecz pojękującego od wstrząsu i poobijania Burczuła.
Pogańskiego plantatora dyń.
Proboszcz poczuł falę gorąca, spadającą od czubka głowy aż po same stopy. Zaciskając zęby ruszył do ciągnika.
Burczuł dostrzegł go i kaszlnął, usiłując coś powiedzieć.
Ale kapłan był szybszy.
- Ty szatański oszuście – wycedził z oczami nie tyle już łzawiącymi, co sczerwieniałymi. - Przystroiłeś traktor, by ludzi przerażać, by się tak bawić i niepokój w domu bożym siać, w strażnicach, które biskup Mrówczan... - urwał, bo plantator wyciągnął ku niemu rękę.
Z całej siły uderzył w nią rozświetlonym krzyżem, aż trzasnęła pękająca kość.
- Ludzi pomordowałeś! - krzyknął.
I zadał drugi cios. W głowę poganina-mordercy.
Burczuł wypadł z ciągnika, zalegając pod wielkim kołem. Jego głowa niewiele różniła się od rozbitych dyń.
- Niech ci Bóg wybaczy – rzekł z wysiłkiem proboszcz, stając nad podrygującym ciałem.
Uwalony krzyż nie błyszczał już tak bardzo, ale jeszcze bardziej poczuł jego moc i własną władzę. Pan wiedział, że gdy on obejmie strażnicę, to...
- To nie ja – wycharczał z wysiłkiem Burczuł, unosząc na niego oczy.
Strwożone. Bliskie obłędu.
Mimo umierania.
- Co?...
- To nie ja – powtórzył plantator. W jego usta wpływała struga krwi z rozbitej głowy. - Ja tylko... uciekałem przez pole moje... Przez dynie... rozjechałem...
- Uciekałeś? - powtórzył oszołomiony ksiądz. - Przed kim?
Oczy Burczuła prawie wypadły z orbit.
- Przed widmem – zaskrzeczał. - Przed ursusem-widmem... Najeżdża z Szemrzynek...
W tej samej chwili do uszu porażonego proboszcza doszedł jazgot godny samego księcia mroków. Poderwał głowę i wbił bezrozumny wzrok w drogę.
Pędził nią wielki, połyskujący błękitem traktor. Potężny, po części niewidzialny.
Ursus-widmo.

.ursus-blue.JPG

Był naprawdę wielki. Jak to machina Lucyfera.
W całej wsi zapanowała zgroza. Umilkły nawet krzyki i płacz, urwał się kościelny śpiew.
Ciszę rozdzierało tylko wycie ursusa-widma, który z ogłuszającym rumorem przejechał między zagrodami i skierował się wprost na żołnierza kościoła.
Który upuścił krzyż i zemdlał.

 

 

*

 

Proboszcz Bartłomiej otworzył oczy i zaraz je zamknął. Biel oślepia w nadmiarze. Zdarza się to w pierwszych dniach zimy, zdarza się i w szpitalu psychiatrycznym.
Nieco ostrożniej uniósł powieki i niespiesznie rozejrzał się. Za oknem nie było co prawda zimy, za to żeliwne kraty i brak mebli – jeśli nie liczyć łóżka, w którym umocowano go pasami godnymi harnasia – nie dawały złudzeń. Z jakichś przyczyn zamknięto go w szpitalu. Bynajmniej nie na oddziale położniczym.
W drzwiach zazgrzytała unoszona klapka. Ksiądz obejrzał się i dostrzegł dwa wciskające się w spory wizjer nosy.
- Aha, obudził się gagatek – ucieszył się jeden sanitariusz. - Mówiłem, że stękanie słyszę!
- Posuń się trochę – mruknął drugi. - No, jest, jest. Patrz na te oczy oszołoma. Dzień dobry, panie papieżu wiejski!
Sanitariusze zachichotali. Proboszcz przyglądał im się bez słowa. Zdawali mu się płazami.
Rycerstwo nie rozmawia z płazami.
- Ursus-widmo! - rzekł śpiewnie pierwszy sanitariusz. - Olaboga! Już tu jedzie pewnie, co?
- A ksiądz to jak się nazywa? Massey-Ferguson-Frankenstein czy Dr Jekyll i Mr Zetor?
Sanitariusze wybuchnęli głośnym śmiechem.
- New Holland i Dzieci Kukurydzy! - wymyślił pierwszy.
- Albo...
- Panowie – rozległ się spokojny, nieco upominający baryton. - Co tu się dzieje? Czy proboszcz się obudził?
- Tak, panie doktorze.
W wizjerze pojawił się nowy nos i błękitne oczka podobne guzikom.
- Hmm, dobrze... Ale dlaczego nie zabrano mu różańca? To niedopatrzenie. To potencjalne narzędzie samobójstwa. Zwłaszcza po tym, co ode mnie usłyszy. Kiedy z nim skończę, zabierzcie mu to. Wyciągać go.

 

*

 

Biurko było małe i doktor Huron siedział z księdzem Bartłomiejem nieomal twarz w twarz.
Gabinet też nie był zbyt duży; pacjenci nazywali go hobbitonem. Miał za to dwa duże okna, które oprócz kaskady słonecznego słońca, dawały krzepiący być może widok na mur z drutem kolczastym i odgrodzoną nim od szpitala zajezdnię autobusów miejskich.
- Zechce się ksiądz proboszcz poczęstować paluszkiem-lajkonikiem? - spytał ciepło lekarz.
Cały czas uśmiechał się przyjaźnie i zdawał wakacyjnie wręcz odprężony.
Kapłan patrzył na niego bez wyrazu.
- No cóż – rozłożył ręce psychiatra. - Przejdę zatem do rzeczy. Szybko przejdę i bez osłony jakiejś przeciw pociskom – bo popieram terapię końskich kopnięć, co żebra łamią i kruszą potylicę. Tylko taką metodą człowiek jest zdolny wyrwać się ze żłobu traumy. Tak właśnie uważam... - wymruczał całkiem dobrodusznie, obniżając zadumany wzrok na kubek z paluszkami. - Widzi ksiądz-ojciec, gdy się pacjentów głaszcze po głowie i sączy fałszywe, pocieszające informacje, to nie robi się nic innego niż podlewa warzywa. W polskich szpitalach podlewa się warzywa. Różne kalafiory i szczypiory. W efekcie chorzy psychicznie kilkanaście lat błądzą w donicy, szukając ujścia. I czasem jest to ujście do ostatecznej – lub nie – wolności i uzdrowienia, czasem zaś – być może przeważnie – ujście do ostatecznego szaleństwa i śmierci za życia.
Proboszcz Bartłomiej przesunął nic nie mówiącym spojrzeniem po postaci lekarza. Ubrany w kremowe spodnie, osobliwą koszulę, przyozdobiony baczkami i niemodnie zaczesaną czupryną, kojarzył się z marynarzami z amerykańskich filmów z lat 50.
No i był mały - prawdziwy hobbit.
- U nas zaś – ciągnął doktor Huron – rozgrywamy krótką piłkę. Wstrząsamy każdym, kogo nam tu zwiozą. W efekcie każdy przypadek rozstrzyga się w ciągu kilku dni. W tę – wskazał za okno ruchem głowy – lub w drugą stronę. Już na dobre. - Sięgnął po paluszka i przez chwilę chrupał go z zajęciem.
Proboszcz Bartłomiej nie spuszczał z niego oczu, które wciąż zdawały się martwe. Podobnie jak krtań.
A jednak gdzieś na dnie jego płuc rozchodził się głos, i to rosnący w siłę:

Błogosławiony Jahwe, skała moja,
który zaprawia ręce moje do bitwy,
a palce moje do boju.
On — łaska moja i warownia moja,
moje schronienie i mój wybawiciel,
tarcza moja, Jemu się powierzam... *

 

- Skoro pogrzebał cię wstrząs, człowieku – wymruczał do siebie doktor Huron – to tylko wstrząs cię z zapaści wyrwie. - Strzepał dłonie z okruchów i wrócił do księdza nieco żywszym spojrzeniem. - No to do przodu, ojcze proboszczu. Przede wszystkim chciałbym przeprosić za to, że ojca tu niczym prosię bezrozumne przywieziono. Ale gdy policja wpadła do wsi, na ulicy leżał stos trupów, zaś ojciec stał nad nimi z zakrwawionym krzyżem i śpiewał po łacinie. No doprawdy – co mieli pomyśleć? Zwłaszcza, że wszelkie życie schroniło się w kościele i piwnicach plebanii, i tak zabarykadowało, że dopiero straż i wojsko ich sforsowały. W tym czasie był już ojciec proboszcz pod naszą opieką. Czy ojciec wie, że planowali wykopać fosę wokół kościoła i wypełnić ją wodą święconą? Taa.. Teraz już wiemy, że ojciec tylko zaciukał jednego chłopa, co dynie hodował...
Proboszcz zacisnął zęby i wbił w lekarza intensywny wzrok.
-... - co jednak będzie można usprawiedliwić, a nawet – mrugnął okiem Huron – rozgrzeszyć – bo przecież pędził ten chłop jak szaleniec i ludzi roztrącał. Poza tym, żadnej już winy u ojca nie ma – jeśli poradzi sobie z tą śmiercią zadaną krzyżem, i z tym, co dodam zaraz w tej nieszczęsnej sprawie, nie widzę przeciwwskazań do otwarcia bramy – znów skinął głową na widoczną za murem zajezdnię. - Ojciec, podkreślam, nie jest już obwiniany o pogrom w Kolonii. Plantator dyń też zresztą nie. Wiadomo, że zabił – przypadkiem, w panice – tylko siedmiu. Całą resztę – bodaj dwudziestu – zabił...
- Lucyfer – wyszeptał kapłan z błyszczącymi oczami.
Lekarz umilkł, patrząc na niego z uniesionymi brwiami.
- Ursus-widmo – dodał ksiądz tym samym szeptem.
Psychiatra pokręcił głową i uśmiechnął się dziwnie.
- No i właśnie do tego zmierzamy – rzekł ciepło. - Pora na wyjaśnienia, a ich przyjęcie przez umysł proboszcza ojca zdradzi nam tego umysłu formę i zdecyduje o otwarciu – lub zatrzaśnięciu bramy.
Ksiądz patrzył na niego twarzą, która znów obumarła i stała się podobna stuletniemu nagrobkowi.
- Mieszkańców Kolonii nie zabił ani ciągnik-widmo – wyjawił przeciągle lekarz – ani też Lucyfer. Który - obaj to wiemy - nie istnieje, tak samo, jak nie istnieją takie potwory jak Lewiatan, Behemot, Szarańcza Abaddona, E. T. i inne dziwactwa, którymi straszy nas Biblia.
Proboszcz Bartłomiej drgnął nieznacznie. Właściwie całkiem niedostrzegalnie. Doktor Huron, który sięgał właśnie po szklankę z czarną herbatą, przegapił to drgnięcie.
A nie powinien.
Bo na dnie płuc żołnierza niebiańskiej armii wciąż przetaczał się głos. Głos, który mówił, że doktor Huron zbłądził i nie przemawia w swoim imieniu. Raczej w imieniu Lucyfera, który nasącza pojmanych ludzi jadem i zmusza do kłamstw, takich jak te, które właśnie wypowiadał.
- Gdybyście zatopili wszystkie te księgi obłudy i manipulacji w Rowie Salomona na Oceanie Spokojnym, liczba moich pacjentów spadłaby o połowę. Obaj to wiemy – głos lekarza przestał nagle brzmieć ciepło i przyjaźnie; najwyraźniej psychiatra przeszedł już do terapii wstrząsowej. - Mamy czasy przebudzenia mas społecznych i niekontrolowanego przesyłu informacji. Struktury fałszu i wysysania omamionych, które budowaliście dwa tysiące lat, rozkruszyły się i nic nie powstrzyma ich zawalenia...

 

Od miecza wrogiego ocal mnie,
wyrwij mnie z ręki obcych,
których usta wypowiadają kłamstwa,
których prawica jest wiarołomna...

 

 

- ...Oczywiście kurczowo walczycie o ich przetrwanie, czepiacie się z żałosną determinacją wszelkich metod dających nadzieję. Choćby tych starych, całkiem inkwizycyjnych, takich jak straszenie, potępianie, likwidowanie opornych...
Proboszcz Bartłomiej rozwarł oczy szeroko. Cóż ten lucyferianin wygadywał! Nikogo nie zabijali. Byli armią Boga, zwalczającą Zło i wspierającą zagrożony gatunek ludzki...
- O tym mogę ojca proboszcza zapewnić: kościoły są już w Kolonii i sąsiednich parafiach zburzone i zrównane z ziemią, wciąż szuka się ciał organisty i księdza, którzy...
Oczy kapłana zaczęły nabierać czerwonej barwy. Lucyferianin pojmał go i zatruwał kłamstwami, lecz on miał już plan. Ucieknie. Ucieknie przez mur, do zajezdni, ukradnie jelcza-berlieta i pojedzie nim do wsi. Będzie krążył po drogach, szukał wroga. Autobus obwiesi krzyżami, poleje wodą święconą. Na masce powiesi obraz Matki Pszenicznej.
Znajdzie ursusa-widmo i zmierzy się z nim.
- ...zaś najgorsze muszę teraz wyjawić. - Psychiatra patrzył na niego surowymi, pozbawionymi współczucia oczami. Może wręcz spływała z nich satysfakcja.
Ale był wszak lucyferianinem. Triumfował i nie krył się z tym.
- Ten cały traktor-widmo...
Proboszcz czekał skamieniały.
- Dopadliśmy i jego, oczywiście...
Patrzył na lekarza, ale widział jelcza-berlieta taranującego machinę Zła.
- ...bo przecież był tylko zwykły polski ursus. Owszem, ten duży, tak. Ursus 1224, dowód prężnej myśli rozwojowej PRL... Zwykły traktor w każdym razie, a nie jakiś rydwan z piekieł. Owszem – wysmarowany fosforem i po części oklejony folią retro-refluctum, która załamuje światło i wywołuje dość silny efekt niewidzialności obiektu. Zmyślny japoński wynalazek, który maskuje już czołgi kilku armiom... Był i kierowca. Bardzo sprytny – cały owinięty w tę folię, jak mumia w bandażach; prawie nam uciekł. No, ale dopadliśmy go. Nie, nie był to Lucyfer. Ksiądz proboszcz się domyśla? - przez ironicznie zmrużone oczy prześwietlał kapłana.
Który zdawał się być równie żywy i wciągnięty w rozmowę, co mumia w bandażach.
Ale który był żywy. Bardzo żywy i skupiony na planowaniu podjęcia przerwanej walki. Jego oczy pozostawały nieruchome, podobne żabom kamuflującym się na rzecznych kamieniach, lecz umysł pracował intensywnie – choć raczej nie takiej jego pracy oczekiwał doktor Huron.
Proboszcz powoli, bardzo powoli zaczął przesuwać prawą dłonią po swej piersi, aż palce dotknęły drewnianego krzyża wieńczącego różaniec.
Psychiatra uśmiechnął się, wprost rozpromieniał.
- Tak, chyba się ojciec domyśla. Kierowcą ursusa-widma był oczywiście biskup Mrówczan. Tak, tak – pokiwał głową, bo dostrzegł błysk w oku proboszcza – Wasza instytucja zachodzi jak zgniłe słońce cywilizacyjnej obłudy. Pomysł z wypuszczeniem diabelskiego traktora, by zatrwożyć masy wiejskie i znów zagnać je w kościelne ławki, cóż, to był pomysł ciekawy. Rzekłbym: iście diabelski. - Zachichotał całkiem jak hobbit. - Nie wy jedni, ojcze, nie wy jedni. W Gdańsku biskupi wciągnęli gipsowego bazyliszka na sznurach – gdy spadł z powały katedralnej, zabił tuzin osób – w Suwałkach rozrzucili szkielety po osiedlu... - Wstał i odwrócił się do okna. - Ale to wszystko, choć pomysłowe, jest przede wszystkim żałosne i zmarnowane. Albowiem – pokiwał głową – już przegraliście. To ostateczna klęska prawdziwego zła tej Ziemi.
Doktor Huron zamilkł, z zadumą przyglądając się jelczowi-berlietowi zatrzymującemu się w zatoce.
I taki był właśnie ostatni widok hobbita.
Musiał być ostatni, jeśli odwrócił się, by przegapić, jak proboszcz Bartłomiej rozsuwa krzyż różańcowy, uwalniając mały, lecz bardzo ostry nóż.
Drugą ze swoich broni.
Na ostrzu rozbłysło światło.
- ...a palce moje do boju – wyszeptał żołnierz niebiański.

.

*Psalm 144 - Bitwa o zwycięstwo.

***