JustPaste.it

Kuchenne rewolucje listopadowe

Tego dnia w naszej restauracji mieliśmy niezłe urwanie głowy.Wszyscy gdzieś biegali, coś szykowali, sprzątali, szorowali, polerowali, wnosili, znosili. Przynosili by za chwilę wynosić. I tak w kwadrat, przez cały czas. Taki to był zakręcony dzień.

Dlaczego? Pewnie każdy w skrytości swojego mięciuchnego serca zadaje sobie to pytanie. Dlatego nie owijając w no ba!wełnę tłumaczę fenomen, wyjaśniam tajemnicę.

Przygotowywaliśmy się na przywitanie niezwykłego gościa. Ale ten gość, na którego wizytę szykowaliśmy się, nie był jakimś tam zwykłym gościem. Czyli takim, który dla hecy przychodzi do restauracji, dla tej samej hecy, dla której przychodzi siada przy stoliku, by z pozą człowieka myślącego przestudiować kartę, po czym zamówić coś do jedzenia i picia, by po wykonaniu tych wszystkich uciążliwych i trudnych kombinacji zjeść, wypić, zapłacić za usługę, zostawić napiwek za dobre jedzenie i miłą obsługę, grzecznie podziekować i odejść.

Dzisiejszy gość należał do innej kategorii gości. Należal do tych z serii, wejdę bo muszę, zamówię bo trzeba, naruszę, podziobię, zostawię, bo feeee. Na deser skrytykuję, że: to za miękkie, a to znów za twarde. To za słone, tamto natomiast za ostre. To mrożone, tamto surowe i tak przez trzy dni, do momentu kiedy okaże się, że jedna potrawa z tysiąca była wyśmienita, pyszna, jak u mamy. Tylko jednego nie rozumiem i nie wiem, czy oszukiwać siebie.

Jak u mamy? Czyżby? Że niby przypalone to kciuk do góry, że za słone w wykonaniu mamy to ok, a w wykonaniu innych kucharzy to nie ok. Nie wiem, co o tym myśleć. Ale nie lubię oszukiwać.

Pani Leser, pewnie wie lepiej. W końcu malarką jest i pewnie w sposób perfekcyjny potrafi namalować klarowny rosół, dobrze przyprawiony tatar i wyśmienity schabowy. Sztuka wyższa....czymżesz są impresje Moneta, w porównaniu ze świeżością świeżej ryby, przed chwilą zdjętej z wędki.

Najgorsze jest to, że człowiek naskacze się przy takim gościu, a ten nie dość, że nie zapłaci, o napiwku już nie wspomnę, to jeszcze zjedzie z góry do dołu. Przeklnie, będzie niemiły. A za co taka zniewaga?- pytam i to jeszcze przed szeroką, zacną polską publicznością. Aż w dołku ściska z tego bólu, stresu. Do dziś jeszcze człowiek spija kapiące z gardzieli, słone łzy porażki.

Ale temu gościowi to trzeba wszystko wybaczyć. Bo on ratować tonących przybył, a wiadomo tonący brzytwy się chwyta, więc nic dziwnego, że i rany powstają, bo brzytwa ostra.

Pani Leser to znana storka, która swymi nadzyczajnymi wizjami przysłania innym przyszłość. To fascynatka łaciny, ora et labora kurwa mać i do przodu - to hasło, które towarzyszy jej od zawsze, czyli od momentu, kiedy nauczyła się mówić. Dla niej nie ma wszakże, jakże, dla niej liczy się pieprzne "rrrrr", pier...., spierr, i papier - przy pieczeniu najważniejszy od Jana Niezbędnego.

Także Pani Leser, storka, z zamiłowania kreaturka, znana w całej Polsce z niezwykłej jajecznicy na boczku, którą serwuje w swoich restauracjach przybyła ratować kolejną restaurację.

W części pierwszej programu zmieniła wystrój pomieszczenia. Bo wiadomo, zgnitozielony kolor zasłon nie może być ponieważ. Jasnozielone ściany nie, bo to kolor nadziei, a jak wiadomo należy porzucić wszelką nadzieję, kiedy Pani Leser w pobliżu. Kwadratowe stoły na dzień dobry odpadają, bo muszą być prostokątne, gdyż prostokąt ma dwa boki krótsze i podążając tę prostą logiką dwa dłuższe.

No i wiadomo. Listki należało zamienić na kolorowe kwiatki. Białe serwetki zamienić na różowe. Potem kartę okroić, bo kto w dzisiejszych czasach za jedym posiedzeniem jest w stanie przeczytać dziesięć! Aż dziesięć stron. Musi być jedna, bo nie można zwiększać statystyk dotyczących czytania. Nie i koniec! My nie fałszujemy rzeczywistości, ani jej nie zmieniamy. Następnie gumoleum wyrzucić i położyć panele. No i na koniec wprowadzić kilka mniejszych zmian: zburzyć wszystkie ściany, kuchnie przenieść w miejsce sali, kible przebudować no i najlepiej postawić nowy budynek.

W części drugiej zajęto się kuchnią i całym personelem. Po odtańczeniu tańca godowego i oberaska wzięto w obroty inne błędne koła toczące się po restauracji niczym śnieżna kula, niszcząca wszystko i wszystkich po drodze.

Podniósł się pierwszy krzyk. Ale czy w ogóle upadł, że musiał się podnosić?

- Dlaczego macie garnki z kawiatkami i do tego w żółtym kolorze? Motyla łapa, kurczę pieczone - zaklęła Pani Leser. Czy nie wiecie, że ostatnim krzykiem mody są czerwone bez nadruków? - kontynuowała. W nich się nic nie przypali, nic nie wykipi z nich - zachwalała.

Kucharzy zamurowało. Jakby w jednym, niespodziewanym momencie oceglił ich jakiś cegłokładź. Nie wiedzieli jak zburzyć mur milczenia. Ale po długiej chwili przemówili wspólnym głosem.

- Przepraszamy, już biegniemy kupić inne.

I ile sił w nogach pobiegli do biedronki. Tam znaleźli fenomenalne, czerwone garnki bez nadruków.

Wrócili po niecałych 20 minutach i wtedy okazało się, że: średnica pateli za duża, łyżka za mała, chochla za głęboka. Chochlik w zupie. A nieeee, sorry, to nie ta bajka. W każdym bądź razie wiele rzeczy było nie takich. Więc znowu do biedronki, bo tam promocje kosmiczne były.

Kiedy już wszystko było w należytym porządku takim, o jaki prosiła Pani Leser, można było przystąpić do gotowania, czyli części trzeciej programu.

Na dobry początek zupa z kur wielu. Gotowana z marchewką, porem, petruszką i z tym jeszcze...no....hm....kartoflem, ale takim większym. Zupa oczywiście musiała być posolona, pozielona, poliściowana laurem, popieprzona prymaaaa tem oczywiście, bo inny pieprz to feee.

Potem schaboszczaki, ze schabu oczywiście. Nie z cycków. O nie, nie....Odpowiedniej grubości, na jeden centymetr, ma się rozumieć. Tłuczony w rytm Mazurka Dąbrowskiego, bo to nasz polski miał być, nie żaden ruski, czy niemiecki.

Zrobiono też kilka innych potraw pod nadzorem znanej malarki i w asyście marnych kucharzyków, których bronią, tajną bronią były prymaaaa ty. Ziela, pieprze, liście z serii laur na głowę.

Pani Lesser bardzo pomgła tonącej łajbie. W końcu niejedną już uratowała przed zalaniem i dlatego tym razem nie mogło stać się inaczej.

Po raz kolejny stała się sterem, który sterował ludźmi jak mało kto. Żeglarzem, który żeglował ze swoją podrzędną załogą łyżką w rosole, z gracją godną prawdziwej malarki. Była rówież O krętem. O kręcę, kręcę....Zakręcę i rozkręcę.

Znana malarka, specjalizująca się w ekspresjach kulinarnych przemieniła ten wrak statku w piękny okręt. Wszyscy byli jej wdzięczni. Całowali stopy, bili pokłony...

Płakali, gdy odjeżdżała. Bo w końcu mogli coś schrzanić, przypalić, nie dopiec.

Yyyy....

Chyba zapomniałam o ważnym punkcie programu. No tak, hm....Zmiana nazwy, przecież to musiało się stać. No i się stało....Zmieniono:

Restauracja "Utopia", stała się " Upadkiem" w pełnym tego słowa znaczeniu.....

Powyższy tekst był inspirowany tylko i wyłącznie krzywizną myśli twórcy i stwórcy tego tekstu :P

Zaprasza na czwartkowy program. Nadadzą z mojego miasta. Będzie się działo :)